Spuszczeni ze smyczy

Marcin Duszyński

Przemówienie Dominika Antonowicza przedstawione w FA 2/2011 obnaża jedną z największych słabości polskiego szkolnictwa wyższego. Polscy naukowcy, wykładowcy i menedżerowie akademiccy żyją w insularnym ekosystemie, odcięci od najważniejszych procesów, które napędzają naukę i szkolnictwo na całym świecie oraz określają, czym są sukces, jakość i prawdziwe osiągnięcia. Nawet instytucje odpowiedzialne za nadzór oraz (sic!) reformy same uniemożliwiają wiele zmian, istniejąc oraz utrzymując władzę właśnie dzięki zachowaniu status quo. Chlubne wyjątki służą najwyżej utwierdzaniu reszty w tym, że system nie jest w opłakanym stanie, reformy mogą być stopniowe (a wiec kontrolowalne), a elita powinna utrzymać swoje przywileje i dochody.

Dominik Antonowicz mówił o umiędzynarodowieniu badań, a więc szeroko rozumianej działalności naukowej, która opiera się na dwóch ważnych zasobach. Pierwszy to potencjał infrastrukturalny w formie budynków, laboratoriów, a nawet dostępu do drogich publikacji w międzynarodowych bazach danych. Tutaj powoli posuwamy się do przodu dzięki grantom unijnym i wydatkom odpowiednich jednostek państwa polskiego, niemniej w najważniejszych dla świata (capital-intensive) dziedzinach pozostajemy daleko w tyle. Być może aktualna strategia reform pozwoli sprofilować wydatki tak, byśmy mogli dogonić liderów przynajmniej w kilku wąskich dziedzinach. Drugi, często niedoceniany zasób, czyli kapitał intelektualny, pozwoliłby na dogonienie świata poprzez sprytne ominiecie wielu ograniczeń i zapóźnień – historia przedsiębiorczości dostarcza wielu przykładów, kiedy domorosły wynalazca pokonywał ogromne korporacje z setkami naukowców i ogromnymi budżetami na badania. W kontekście akademickim oznacza to „spuszczenie ze smyczy” polskich pracowników akademickich wykazujących ponadprzeciętne uzdolnienia (lub specjalizujących się w tematyce nietypowej czy niepasującej do kultury, jaka dominuje w danej uczelni) oraz wymuszenie rozwoju na wszystkich innych.

Wyjście z akwarium

Jak rozbudzić kapitał intelektualny obecny w uczelniach, by wzmocnić nasze umiędzynarodowienie oraz konkurencyjność całej branży?

Po pierwsze, niezbędne jest uniemożliwienie ciągłości zatrudnienia (a nawet studiowania, a potem zatrudnienia) w jednej uczelni, poprzez wyrwanie zdolnych i tych, dla których uczelnia staje się bezpieczną przystanią na całe życie, z marazmu dobrze znanej instytucji oraz szponów tego czy innego promotora lub kierownika zakładu. Zewnętrzna recenzja dorobku (dydaktycznego, organizacyjnego, naukowego, menedżerskiego, konsultingowego) poprzedzająca zatrudnienie w innej uczelni, to nie atak na daną osobę, ale krytyczne spojrzenie na osiągnięcia wyjęte z insularnego akwarium oraz instytucjonalnej kultury samouwielbienia. Taka ocena może być bolesna, ale na pewno można ją wykorzystać do dalszego i przyspieszonego rozwoju. Opuszczenie bezpiecznej przystani wymusza ewolucję nas samych, jako pracowników, naukowców, dydaktyków oraz członków organizacji, obywateli.

Po drugie, należy zbudować system premiujący doświadczenia międzynarodowe, czyli długie staże lub pełne etaty za granicą, publikacje i konferencje na Zachodzie, dodatkowe szkolenia i certyfikaty. Oczywiście wszyscy rektorzy zaraz odpowiedzą, że mają takie systemy, przemilczając realia, a te zamiast premiować, często karzą. Zbudujmy system, w którym wyjazd na roczny lub dwuletni staż nie będzie się wiązał z powrotem do dawno zabranych przedmiotów (a to oznacza niemożność wyrobienia pensum lub nadgodzin, jakże ważnego dodatku do pensji) oraz potrzeby walki wewnątrz struktury, która dawno zapomniała o danym delikwencie. System, w którym zarobki najlepszych będą porównywalne do płac na Zachodzie, a ścieżka awansu zezwoli na ominiecie polskiej tradycji akademickiej oraz wybroni taką osobę przed podległością polskim „gwiazdom” lub grupom interesu. W tym samym systemie należy stworzyć możliwość pozyskania ludzi z zagranicy – nie mam na myśli obcokrajowców, ale walkę o „zagranicznych” Polaków, członków zachodniego świata nauki, publikujących tylko na „Filadelfii” (bo na Zachodzie nic innego nie ma), uczących inaczej, lepiej, ciekawiej, rozumiejących kwestie jakości oraz zaangażowania się w otoczenie zewnętrzne. Musimy mieć system, w którym „zachodni Polak” powracający do kraju nie jest wtłaczany na siłę w poczet zwykłych polskich adiunktów, gdy jego wiedza i osiągnięcia często biją na głowę wielu habilitowanych.

Po trzecie, jeżeli zgadzamy się, że angielski jest nową łaciną, to wymuśmy znajomość języka włączając formalny wymóg do awansu zawodowego, np. certyfikat IELTS, poziom 6, jako warunek przyznania stopnia doktorskiego (ten poziom jest wymogiem wejściowym na studiach licencjackich w Anglii). Alternatywą może być rozmowa na tematy branżowe z wykwalifikowanym lektorem lub publikacja anglojęzyczna za 10 i więcej punktów, wynikająca z badań do doktoratu. Oczywiście spadną dochody z biznesu, jakim stały się doktoraty, ponieważ ograniczymy liczbę osób zdolnych spełnić taki wysoki wymóg językowy.

Po czwarte, jeżeli społeczność akademicka chce zachować habilitację jako stopień pośredni, niejako wydłużający ścieżkę zawodową pomiędzy doktoratem a profesurą, sprawmy, by stopień ten miał znaczenie poza granicami kraju. Jeżeli wnosi się coś nowego do nauki, Zachód będzie chciał to przeczytać, a podstawowym sposobem komunikacji są artykuły w recenzowanych czasopismach. Książki służą raczej popularyzacji pewnego segmentu wiedzy lub przedstawieniu dużych teorii. Może więc należałoby położyć większy nacisk na „habilitację przez publikacje” i to w języku angielskim? Pięć „piętnastek” lub „dwudziestek” filadelfijskich to przecież prawdziwe osiągniecie, które wyróżni naukowca na całym świecie, a czas na ich napisanie i opublikowanie będzie podobny do tworzenia oddzielnej książki habilitacyjnej. Łatwiej wtedy będzie wytłumaczyć zachodnim kolegom, czym jest „dr hab.” (np. jako stopień potwierdzający międzynarodowy status polskiego naukowca w danej dziedzinie, uzyskany dzięki systematycznemu publikowaniu w czasopismach z Impact Factorem > 2), a instytucje oceniające i grantodawcze będą mogły jasno wyróżnić jednostki, w których tacy „nowi” habilitowani są produkowani i/lub się gromadzą.

Po piąte, otwórzmy polską naukę na świat, udostępniając nasze publikacje. Dlaczego nie ma polskiego indeksu cytacji, prace nie są obowiązkowo udostępnianie online oraz w całości tłumaczone na angielski (lub wiodący język danej dziedziny)? Kiedy pojawi się rodzima baza wszystkich publikacji, czyli system, w którym nie tylko będzie można przeczytać polskojęzyczne publikacje kadry (a nie studentów), sprawdzić je pod względem procentu podobieństwa (jak w systemie Turnitin), ale i porównać prace pisane w Polsce z dziełami zachodnimi? Nie sugeruję, że tysiące naukowców staną się bohaterami innego segmentu w FA, ale czy społeczeństwo, sponsorzy i głowni decydenci naszego szkolnictwa wyższego nie powinni wiedzieć, jak dużo jest prawdziwie niepowtarzalnej wiedzy, produkowanej w 460 uczelniach? Dlaczego w ocenie parametrycznej nie analizuje się zawartości, a tylko księguje punkty generowane przez bardzo inteligentnych ludzi, którzy rozpracowali system i wiedzą jak „produkować punkty”, a niekoniecznie nową wiedzę?

Akademickie think tanki

Wiem, że nie zreformujemy całego systemu od zaraz. Ale może należałoby spróbować pójść dalej niż aktualne propozycje reform? Pomijam aktualnie wdrażane KNOW-y itd., wiedząc, że nie zdążymy zmienić ani poprawić tego, co przeszło proces legislacyjny i co już zaczęto budować. Niemniej widzę możliwość szybkiego i relatywnie taniego wzmocnienia procesów reformatorskich ukierunkowanych na umiędzynarodowienie polskiej nauki: utworzenie specjalnego (dodatkowego) funduszu na organizację miniKNOW-ów, a raczej RCUN-ów – Regionalnych Centrów Umiędzynarodowienia Nauki (lub jednostek na podobnym poziomie, co oznacza, że w tej samej dziedzinie może być ich więcej niż jedno na skalę kraju). Wyłaniane konkursowo na okres 4-5 lat RCUN-y mogłyby być tworzone przez dowolne uczelnie czy instytuty, a nawet stowarzyszenia uczelni (by uzyskać efekt skali w dostępnych zasobach kadrowych). Ich zadaniem byłoby wzmacnianie naszej obecności w międzynarodowej nauce poprzez wspieranie polskich badaczy chcących pracować w kraju, ale (z założenia) obecnych wyłącznie w naukowym środowisku zagranicznym, całkowicie omijających (ignorujących?) polską rzeczywistość.

Warunkiem utworzenia Centrum byłoby spełnienie następujących kryteriów: działalność wyłącznie w języku obcym (dominującym w danej branży); posiadanie na etacie co najmniej trzech pracowników polskich o udokumentowanym doświadczeniu międzynarodowym (nie mniej niż 3-4 lata za granicą na stanowisku naukowym lub naukowo-dydaktycznym, wsparte pozytywną recenzją zagranicznego pracodawcy); trzech lub więcej z polskiej uczelni, ale z potencjałem do pisania za granicę (już opublikowali lub mają pierwsze prace w przygotowaniu) oraz zatrudnienie dowolnej liczby pracowników z Zachodu.

Zadanie miałyby „proste”: generowanie wiedzy i publikacji wyłącznie do zachodnich czasopism, występowanie o udział w międzynarodowych projektach oraz szkolenie nowego pokolenia (warunek przyjęcia do współpracy młodego kandydata: certyfikat językowy na wysokim poziomie lub inaczej potwierdzona znajomość języka, np. poprzez ukończenie studiów za granicą). Pieniądze przekazywane byłyby ex-ante na podstawie siły wniosku, jako inwestycja w budowę przyszłego potencjału polskiej nauki, a nie ex-post jako nagroda za mierzalne dokonania (co uwielbiają biurokraci). A więc model finansowania bardziej pasujący do grantów unijnych. RCUN-y podlegałyby corocznej ocenie przez panel specjalistów zachodnich oraz reprezentantów sponsora, ale kontrola miałaby w sobie obowiązkowy element doradztwa/wsparcia, jak w przypadku wielu grantów lub klastrów.

Centra to małe „think tanks” działające zgodnie z inną logiką, w innym języku, produkujące publikacje wyłącznie do zachodnich czasopism, w których dobór kadry, awans i dochody oparte są na całkowicie zachodnich kryteriach, a stopnia powyżej dr/PhD się nie uznaje, bo ma się on nijak do umiejętności publikowania na Zachodzie ani do pracy w zgranej grupie. Pojawienie się takich centrów wymaga kilku biur i jednej sekretarki, a ich zniknięcie nie jest tragedią gospodarczą czy edukacyjną dla setek czy tysięcy ludzi. Ryzyko jest więc niewielkie w porównaniu w większością przedsięwzięć sponsorowanych przez Unię czy podejmowanych aktualnie przez ministerstwo.

W RCUN-ach nie ma znajomych ukraińskich profesorów, rozdziałów we własnej książce pokonferencyjnej, artykułów w słowackich lub ukraińskich czasopismach ani wydawania monografii z własnym ISBN-em, do której recenzje napisali dwaj znajomi samodzielni. Centra nie będą się niczego wstydzić, ponieważ każdy ich produkt przejdzie weryfikację zachodnich redaktorów, wydawców i czytelników, a artykuły będą powoli pięły się do góry w światowych citation indexes. Śmiem twierdzić, że tak określone, a stworzone jeszcze w 2011 RCUN-y powinny zakończyć aktualny okres oceny parametrycznej z drugą kategorią naukową, pokonując 95 proc. uczelni o większych zasobach i ambicjach. W Polsce jest wielu, którzy chcą i potrafią pisać na światowym poziomie, a wielu innych potrzebuje tylko wparcia językowego czy redakcyjnego, dajmy im po prostu warunki, by mogli działać.

Gdyby ministerstwo nie chciało zapłacić, preferując aktualne (nieefektywne) systemy lub gigantyczne projekty ogólnonarodowe, na pewno znajdzie się ktoś inny: wojewoda dbający o rozwój, reklamę lub dostęp do przyszłych grantów, albo prywatny sponsor, zagraniczna NGO lub ostatecznie korporacja, dla której wparcie centrów może stać się częścią strategii marketingowej lub działań CSR. Niestety, by taki projekt ruszył, założenia dotyczące ulokowania i działalności centrów muszą być ujęte w ustawie, czyli wracamy do zależności od posunięć ministerialnych.

Wyzwania dla resortu

Dominik Antonowicz wspomina również kwestię umiędzynarodowienia kształcenia. Widzę tutaj dwa podstawowe problemy, w sprawie których ministerstwo mogłoby podjąć proste, aczkolwiek skuteczne decyzje, pomagając w tworzeniu nowoczesnej i konkurencyjnej oferty dydaktycznej. O problemach samej rekrutacji międzynarodowej na istniejące lub przyszłe programy pisałem w FA 2/2011.

Problem pierwszy – koszt kadry zdolnej do prowadzenia zajęć w językach obcych. W każdej uczelni brakuje dydaktyków z doświadczeniem międzynarodowym oraz świetną znajomością języka wykładowego (niekoniecznie angielskiego – mamy programy również w innych językach). Dla części kadry takie zajęcia to nobilitacja, ale dla innych to problem, ponieważ zajęcia zabierają więcej czasu na przygotowanie, odwracają uwagę od innych, bardziej korzystnych/zyskownych projektów. Uczelnie zmuszone są oferować wyższe stawki dla swoich pracowników, by ci chcieli podjąć się takich zajęć: przeliczniki pensowe od 1,5 aż do 3,5 za każdą godzinę zajęć w języku obcym, a w przypadku rozliczeń kwotowych mogą sięgać 800 zł za godzinę (klasyczny rynek niedoboru). Gdy brak jest własnych zasobów, uczelnia zmuszona jest sięgnąć do wolnego rynku, a tutaj stawki oscylują w granicach 200-300 zł za godzinę, ale mogą i przekroczyć 1000 zł (plus hotel, zwrot kosztów dojazdów itd.). Takie koszty radykalnie zmieniają budżet projektu i czynią wiele programów obcojęzycznych nieopłacalnymi bez zmiany poziomu czesnego i agresywnej rekrutacji międzynarodowej.

Problem drugi – powiązanie programów polskojęzycznych z ich obcojęzycznymi odpowiednikami, gdy uczelnia uzyskuje zgodę MNiSW na prowadzenie kierunku i dopiero na niego nakłada program obcojęzyczny. Kontrole i samooceny dotyczą wtedy głównie dokumentacji polskojęzycznej, minimum kadrowe obsadzane jest na zajęciach po polsku, a „ścieżka” żyje własnym życiem, w cieniu swojego oficjalnego „dużego brata”, który w nadchodzących latach coraz częściej będzie cierpiał na słaby nabór i problemy finansowe, nieustannie dźwigając ogromne koszty stałe.

Czego bym oczekiwał od ministerstwa twierdzącego, że chce reform i poprawy umiędzynarodowienia polskiego szkolnictwa wyższego, tym razem w zakresie dydaktyki?

Po pierwsze, odwagi w wyjściu poza bezpieczną rzeczywistość (i wygodę biurokratów) – umożliwienie składania wniosków o uprawnienia do prowadzenia kierunku wyłącznie w języku obcym (co automatycznie pociąga za sobą potrzebę składania tychże wniosków w tym samym języku, ich oceny przez sprawnych językowo i kompetentnych merytorycznie recenzentów). Musimy mieć w kraju wystarczającą grupę naukowców zdolnych ocenić wartość merytoryczną i rynkową takiego projektu, jak również móc go nadzorować w języku innym niż polski po wydaniu pozytywnej decyzji przez ministerstwo.

Po drugie, przyznać, że mamy ograniczone zasoby kadry obcojęzycznej (ale równocześnie potrzebujemy jak najwięcej programów międzynarodowych) i zezwolić na kreatywne rozwiązania tego problemu poprzez otwartość na tworzenie konsorcjów uczelni chcących wykorzystać szanse rynkowe wyłącznie obcojęzycznej oferty. Rozumiem przez to pozytywne rozpatrzenie wniosku o kierunek wyłącznie obcojęzyczny oraz zaakceptowanie wspólnego minimum kadrowego z kilku uczelni (wyspecjalizowane konsorcjum), zgrupowanego w dokładnie określonej lokalizacji, np. u jednego z partnerów, oraz wsparcie takiego projektu pieniędzmi na dodatkową kadrę i zasoby, np. nowoczesne podręczniki, oprogramowanie obcojęzyczne lub dostęp do baz.

Po trzecie, cieszyłbym się, gdyby takie projekty miały jeszcze możliwość doboru i przedstawienia innego minimum kadrowego, np. z dużo większym procentem wysoko wykwalifikowanych zagranicznych wykładowców niż zezwala aktualne prawo. I nie mam tutaj na myśli przelicznika ilościowego (2 x dr = 1 hab.), ale podejście projakościowe, w którym wiedza i skuteczność dydaktyczna nie zawsze idą w parze w tytułem.

Po czwarte, gotowości publicznego wsparcia finansowego takich międzynarodowych, a zarazem prorynkowych projektów. Współfinansowanie kosztów pozyskania kompetentnej kadry, w tym międzynarodowych specjalistów, będzie miało nie tylko wpływ na sam program, ale przyczyni się do wzmocnienia potencjału całej uczelni oraz poprawi opinię klientów o jakości naszej edukacji.

Musimy zidentyfikować nasze ograniczenia zanim będziemy mogli je pokonać, a o nich wie więcej samo środowisko niż każdy ustawodawca. Niestety, to samo środowisko musi chcieć zmian, nawet jeżeli utrudnią one niektórym życie.

 

Marcin Duszyński jest konsultantem akademickim w Wielkiej Brytanii. Zajmuje się rekrutacją międzynarodową oraz budową dydaktycznych programów partnerskich.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk