Po angielsku
Kariera dla nauki czy nauka dla kariery? W szczególności zaś radość mą wzbudził fragment mówiący o roli języka angielskiego w „punktowaniu” publikacji naukowych: „Źle, bardzo źle widzę przyszłość polskiej nauki, przede wszystkim nauk humanistycznych i społecznych. Jestem po prostu zniesmaczony szerzącym się przekonaniem, że wszystko, co „po angielsku”, jest cacy, a w każdym innym języku be. W myśl tej strategii książka opublikowana w języku niemieckim jest mniej wartościowa od czterostronicowego tekstu ogłoszonego po angielsku!”.
Nie jestem zbieraczem „punktów”, choć wiem, że dla mojej jednostki uniwersyteckiej taka postawa może wydać się co najmniej naganna, bo „punktuje się” nie tylko dla siebie, ale też dla katedry czy wydziału. Jednakże, gdy dostałem wykaz pism punktowanych, nogi się pode mną ugięły. Zero szans dla kogoś, kto specjalizuje się w problemach polskiej czy słowiańskiej gramatyki. Znalezienie organu punktowanego, w którym można by było coś „ustrzelić”, graniczy z cudem. Nie wyobrażam też sobie, by najbardziej nawet odkrywczy artykuł na temat poezji księdza Baki czy szkic poświęcony językowym osobliwościom prozy młodopolskiej mógł liczyć na publikację w jakimś obcym – zwłaszcza angielskim – języku. Z drugiej strony nie ukrywam, że wiele nauczyłem się z opracowań i esejów publikowanych w pismach, nie tylko polskich, które w ogóle nie są punktowane.
Oczywiście – zasady „punktowania” są zawsze podejrzane. Trudno liczyć na to, by filolog mógł trafić na łamy pisma „filadelfijskiego” i już sam ten fakt obniża jego szanse w „wyścigu”. Wystawianie noty „za książkę” też nie do końca musi się sprawdzać – książka książce nierówna, zaś w tabelach tak samo traktowany jest zbiór szkiców Leszka Kołakowskiego, co składanka wypracowań, po którą nikt nigdy nie sięgnie. Lecz i „czytalność” potwierdzona „cytowalnością” (kolejny miernik stosowany czasem w ocenie) nie do końca się sprawdza. Wystarczy wszak, by ktoś palnął smakowity idiotyzm, który będzie cytowany powszechnie jako przykład kompletnego nonsensu, a okaże się, że wielość przytoczeń przyda mu wartości. I, prawdę mówiąc, dobrego wyjścia tu nie ma.
Ale urzędnicy muszą coś wykombinować. I wykombinowali: publikacje po angielsku jako miernik wartości dorobku. Niby nie do końca to głupie, gdyż jest to język najpowszechniej w nauce używany, ale dlaczego nie odwołać się do czytelniczego zasięgu publikacji w innych językach - chińskim, hiszpańskim czy rosyjskim – i nie ułożyć tabeli różnicującej wartość publikacji wedle liczebności użytkowników danego języka? Jest oczywiste, że wówczas najniżej byłyby punktowane rzeczy, które opublikowano po polsku – to wszak rodzimy język autora, a nie przekład. W każdym razie jakieś zróżnicowanie przynajmniej by było: tłumaczą cię na angielski – masz dużo, na estoński – masz mniej.
Rzecz w tym, że w naukach humanistycznych i społecznych sytuacja wygląda nieco inaczej niż w naukach matematycznych czy przyrodniczych, których przedmiot jest z zasady uniwersalny, gdy w humanistyce niekoniecznie. Traktowanie ich w identyczny sposób jest takim samym absurdem, jak mierzenie temperatury za pomocą żyroskopu. Rzut oka na wspomnianą listę czasopism „punktowanych” wykazuje zresztą z przerażającą wyrazistością, że ta druga grupa nauk jest premiowana wyżej, a i miejsca dla publikacji naukowcy z tych dziedzin mają nieproporcjonalnie więcej od humanistów. Nic w tym zdrożnego, wszelako warto chyba się zastanowić nad sensownością traktowania tych różnych wszak dyscyplin w jednakowy sposób. Tyle tylko, że jest to sprawa dla urzędników „od nauki” zbyt już chyba skomplikowana, wymagająca subtelniejszego podejścia, zastanowienia się nad możliwością stosowania odmiennych miar.
Rzecz w tym, że niezależnie od tych wszystkich pomiarów, zapewne niezbędnych dla wypełniania odpowiednich rubryk w arkuszach sprawozdawczych, istnieją miary tyleż sprawdzone i pewne, co zarazem niepochwytne i niedające się opisać w języku biurokratycznym. Mówi o tym Kokowski pod koniec artykułu: „Jestem przerażony klasyczną urawniłowką narzucaną środowisku naukowemu z prostej przyczyny – urzędnikowi wydaje się, że lepszych jest pięćdziesięciu profesorów ocenionych na 3,5 (mamy pięćdziesięciu dobrych profesorów!), niż jeden, który jest osobowością naukową”. Osobowość jak to osobowość – standaryzacji nie podlega. Na szczęście w środowisku, w którym „karierę” robi się dla nauki, a nie naukę dla „kariery”, mniej więcej wiadomo, kto osobowość stanowi. Nawet wówczas, gdy uczony ten – bo to na ogół uczeni, a nie naukowcy, podobnie jak pisarze, a nie literaci – „strzela” niewiele punktów za swoje publikacje i innego rodzaju działalność. To on wyznacza w nauce rzeczywiste standardy, choć efekty jego pracy nie zawsze przynoszą skutki natychmiastowe. Chodzi jedynie o to, byśmy wciąż jeszcze potrafili ustrzec się wymogów bezpośredniej użyteczności, co w naukach społecznych i humanistycznych często oznacza działania doraźne, czasem efektowne, rzadko zaś naprawdę efektywne. Ja przynajmniej tego się trzymam, przy tym stoję i tego bronić zamierzam, a także na tę drogę sprowadzać pragnę moich studentów. A po angielsku mówić i rozumieć warto niezależnie od wszystkiego, ale nie za wszelką cenę.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Obrona polszczyzny to dla badacza w Polsce gest naturalny, na który nie warto (a może i nie godzi się) reagować kąśliwościami na temat obrony krzyża etc. Nie ma tu żadnej sprzeczności wobec potrzeby znajomości języka anhielskiego. Klimat przeciętnego forum internetowego nie bardzo sprzyja woli dyskusji: raz poprzez anonimowość wpisywaczy, dwa - przez niemiły jad. Ja się podpisuję.
Tak, profesor mógłby wiele powiedzieć na temat jak się robi naukę dla kariery, jest w tym doprawdy świetny. A angielski jest językiem nauki i nic się na to nie poradzi, a przy tym to język piękny i prosty. Średnio kumatemu nauka "angola" zabiera 3-4 lata. To krótko, tym bardziej że kadra naukowa powinna mieć wysoki iloraz inteligencji. No ale brońmy języka polskiego jak krzyża i habilitacji...
Podpisuję się pod tezami tego świetnego tekstu.