Nauka spod znaku Księgi Guinnessa

Marek Kosmulski

Prawie codziennie prasa donosi o biciu rekordów w nietypowych konkurencjach. Cały świat obiegły niedawno wiadomości, że pod Bramą Brandenburską rozegrano największą bitwę na poduszki, a mieszkaniec Chile wytatuował na swoim ciele rekordową liczbę portretów Julii Roberts. To tylko wierzchołek góry lodowej i większość nowych rekordzistów nie trafia (na szczęście) na pierwsze strony gazet. Bicie rekordów to typowa droga na skróty do medialnej popularności. Ogromnie trudno pobić rekord świata czy nawet rekord Polski w skoku wzwyż lub napisać dobrą powieść. Natomiast rekordzistą w nietypowej konkurencji może zostać w zasadzie każdy: wystarczy wymyślić taką konkurencję, której nikt inny nie uprawia. Rekordziści nie muszą się obawiać, że ich rekordy zostaną pobite. Przyszli poszukiwacze łatwej sławy będą raczej wymyślali nowe konkurencje niż próbowali bić stare rekordy.

Księgi Guinnessa znajduje wsparcie w postaci ustaw ministerialnych, np. w sposobie liczenia punktów za publikacje naukowe. Ani się obejrzymy, a katedry krawiectwa i instytuty fryzjerstwa uzyskają punktację porównywalną z wydziałami fizyki i chemii UW.

Mechanizm przemieszczania się kadry naukowej z klasycznych dyscyplin nauki do dyscyplin tylko z nazwy naukowych można wyjaśnić dążeniem do łatwego sukcesu. W fizyce i biologii wykształciły się mechanizmy pozwalające odróżnić rzetelne badania od hochsztaplerki, więc nawet utrzymanie się na przyzwoitym średnim poziomie wymaga dużo wysiłku. Natomiast „twórca” nowej dyscypliny automatycznie zostaje w niej ekspertem, pożądanym promotorem i recenzentem, swoistym rekordzistą. Zjawisko to powinno się spotkać z ostracyzmem ze strony zdrowej części społeczności naukowej, ale w praktyce zwycięża konformizm i polityczna poprawność. Już dziś naukowcy spod znaku Księgi Guinnessa narzucają swój styl całej społeczności akademickiej, a ich koledzy, mozolnie dążący do osiągnięcia czegoś w klasycznych dziedzinach nauki, traktowani są jak nieszkodliwi dziwacy.