Uniwersytet to ja

Marek Kosmulski

Obserwując życie akademickie w Polsce trudno się oprzeć wrażeniu, że pracownicy uczelni, zaczynając od rektora, a kończąc na szeregowym pracowniku technicznym, w znacznym stopniu utożsamiają dobro jednostek, w których pracują, ze swoim osobistym dobrostanem. Uczelnia jest zbiorowiskiem ludzi o bardzo różnych, często przeciwstawnych interesach i to, co jednym pomaga, może szkodzić innym. Każdy ma prawo walczyć o własne sprawy, a przedstawianie swojego interesu jako dobra wspólnego jest chwytem starym jak świat. Czy pracownicy nauki istotnie nie potrafią odróżnić interesu osobistego od społecznego, czy są aż tak obłudni?

Niewielki ułamek pracowników naukowych ma możliwość realnego wykorzystywania pełnionych funkcji do poprawy swojej osobistej pozycji kosztem innych. Reszta może co najwyżej przedstawić swoje stanowisko w publicznych debatach na temat stanu nauki polskiej i ewentualnych reform. Na przykład profesorowie pracujący równocześnie w wielu uczelniach potrafią przytoczyć wiele przekonujących argumentów na rzecz wieloetatowości. Największymi zwolennikami zwiększenia nakładów na humanistykę (najlepiej kosztem nauk technicznych) są humaniści, zaś inżynierowie odwrotnie – chętnie widzieliby zwiększenie nakładów na nauki techniczne kosztem humanistyki. Jeżeli ktoś popiera bezwzględne rotowanie po 8 czy 10 latach doktorów, którzy nie zrobią w tym czasie habilitacji, to raczej nie adiunkt z trzydziestoletnim stażem na tym stanowisku, zaś wśród popierających płatne studiowanie na drugim kierunku próżno by szukać studentów równocześnie studiujących na paru kierunkach. Autorzy wypowiedzi negujących potrzebę stosowania liczby cytowań do ewaluacji dorobku naukowego mają po trzy cytowania na krzyż, a poparcie dla zatrudniania w uczelniach osób, które osiągnęły wiek emerytalny, jest największe wśród emerytów i osób, które się do emerytury zbliżają.

Ale to wszystko nic w porównaniu z krytyką, jaka spadła ostatnio na Panią Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego w związku z propozycją ustawowego ograniczenia zatrudniania osób blisko spokrewnionych na stanowiskach, pomiędzy którymi zachodzi zależność służbowa. Podpisani imieniem i nazwiskiem profesorowie z dumą przyznają, że odziedziczyli stanowiska po swoich ojcach i że zamierzają wkrótce przekazać je swoim synom, a ograniczenia ustawowe takich praktyk są niekonstytucyjne i szkodliwe społecznie. Społecznie to znaczy dla kogo? Chyba nie dla studentów, którzy woleliby, aby w ich uczelni o awansie naukowym decydowały czynniki inne niż pokrewieństwo. Również nie dla niedoszłych Einsteinów, którzy nie znaleźli pracy w polskich uczelniach, bo etaty były zarezerwowane dla rodzin. Nawet młodym naukowcom pracującym w jednostkach kierowanych przez swoich rodziców taki parasol ochronny może bardziej zaszkodzić niż pomóc.