Szkocki syndrom
Czasem, obserwując jego działalność, ma się wrażenie, że głównym zadaniem uniwersytetu jest oszczędzanie. Stąd świąteczne przerwy w ogrzewaniu i oświetleniu (pomysł z Lublina i z Bydgoszczy), w czasie których odbywają się jednak w paltach i rękawiczkach zajęcia na studiach zaocznych, stąd wygaszanie etatów w placówkach pomocniczych, takich jak biblioteki, wydawnictwa, studium języków obcych, ogród botaniczny czy ośrodek sportowy, których budżety z kolei bywają mocno niezadowalające.
Zimno można wytrzymać. Gorzej, gdy zmniejszenie kosztów uzyskujemy poprzez obniżenie standardów nauczania. Wszystko zaczyna się już przy naborze: opuszczona smętnie poprzeczka przy poszerzonych limitach skutkuje przyjęciem słabych kandydatów, za to może ich być bardzo wielu. Potem, kiedy już studiują, „walka o studenta” trwa. Przymyka się oko na frekwencję, zaniża poziom egzaminów i zaliczeń, byle tylko młodzież mogła przejść przez studia bezstresowo. Każdemu należy się dyplom, taki wniosek wyprowadzono na wielu kierunkach z idei równości szans.
Jeszcze nigdy tak wielu nie studiowało tak niewiele. Zmniejsza się liczbę godzin języków obcych, ogranicza zajęcia fakultatywne. W powiększonych nad miarę grupach studenci uczą się niejednokrotnie bez udziału sprzętu wspomagającego. Wielu uczelni, które wykosztowały się na nowe budynki dydaktyczne, a i tak muszą prowadzić kształcenie po strychach i piwnicach, nie stać już na komputery, zestawy interaktywne czy rzutniki. Kreda i tablica.
Po upływie dwudziestu lat luka między nami i Zachodem nie maleje. Nadchodzi czas, gdy zmniejszy się liczba studentów. To szansa na podniesienie standardów nauczania, pod warunkiem, że komuś nie przyjdzie do głowy, żeby wykorzystać ten okres na oszczędzanie.
Grzegorz Filip
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.