O nauce, reformie i cudach Cz. I

Adam Pawłowski

Badania interdyscyplinarne nigdy nie cieszyły się w polskim świecie naukowym szczególną estymą. Zarzucano im, że nie są w stanie sprostać standardom naukowym wyznaczonym przez ukształtowane, osadzone w instytucjonalnych strukturach, formalnie niezależne od siebie dyscypliny wiedzy. Sami zaś badacze mieli kłopot z przyporządkowaniem swoich osiągnięć konkretnym jednostkom (instytutom, zakładom) i budowaniem na ich podstawie karier zawodowych. Taka praktyka życia akademickiego, dobrze znana piszącemu te słowa, w wielu miejscach trwa zresztą po dziś dzień – wymusza ją tradycja (chociaż nie jest prawdą, że uczeni zawsze funkcjonowali w separacji), przyzwyczajenia oraz regulaminy, promujące coraz dalej posuniętą samodzielność jednostek akademickich.

Poza murami uczelni istnieje jednak świat, który trudno ująć w akademickie klasyfikacje, wynikające z tradycji oraz ustaw i rozporządzeń. Praktyka, z którą uczeni mogą się zetknąć realizując m.in. zlecenia podmiotów gospodarczych bądź administracyjnych na wykonanie konkretnych zadań, podporządkowana jest kryterium skuteczności, a nie czystości dyscyplinowej czy metodologicznej. Doświadczenia płynące z kilku lat funkcjonowania Polski w Unii Europejskiej pokazują, że wielkie programy reformujące państwo i gospodarkę, w ramach których naukowcy wykonują na zamówienie ekspertyzy i raporty, wymagają kompleksowego, wielodyscyplinarnego podejścia. I nie jest istotne, czy chodzi o budowę drogi, która poza parametrami technicznymi wpisuje się w tkankę społeczną, ekologiczną i kulturową regionu lub regionów (ale czy inżynier budownictwa może poznać w ramach swoich studiów podstawy wiedzy o społeczeństwie?), o projekt telefonu komórkowego (tylko skąd projektant ma znać oczekiwania potencjalnego klienta i imitować zachowania, np. 60-latka, skoro psychologia poznawcza nie figuruje w normalnym toku kształcenia z zakresu telekomunikacji?) czy o parametryzację funkcjonowania uczelni, wytwarzającej dobra niematerialne o bardzo złożonym charakterze, chociaż konsumującej całkowicie realne, a nie wirtualne środki.

Źródło oryginalności

Odnosząc się do raportu dr Joanny Wolszczak-Derlacz i dr inż. Aleksandry Parteki Produktywność naukowa wyższych szkół publicznych w Polsce. Bibliometryczna analiza porównawcza , omówionego przez Autorki w niniejszym numerze FA, warto mieć na względzie skalę zagadnienia – nie tylko w najbardziej widocznym wymiarze megabajtów danych, często trudno dostępnych, reprezentujących różne struktury informacji gromadzone w bazodanowych zasobach poszczególnych uczelni, ministerstw oraz państw (GUS i jego zagraniczne odpowiedniki), ale także barierę interdyscyplinarną, jaką należało pokonać. Jako dział naukoznawstwa bibliometria zajmuje się badaniem mierzalnych cech tekstowo-komunikacyjnych wytworów kultury, ze szczególnym uwzględnieniem tych spośród nich, które można klasyfikować jako publikacje naukowe. Nie zajmuje się natomiast ekonomią, czyli źródłami, sposobami i poziomem finansowania sfery akademickiej.

Oryginalność i wartość badań Autorek bierze się więc stąd, że udało się im powiązać klasyczny model ekonometryczny, określany jako funkcja produkcji (nakład à wytwórca à produkt) z funkcjonowaniem specyficznego podmiotu, jakim jest uczelnia. Jej specyfika wynika z usytuowania pomiędzy klasycznymi sektorami gospodarki, co skutkuje licznymi sprzecznościami (uczelnia ma do spełnienia misję, a jednocześnie powinna być dochodowa, czyli rezygnować z kierunków niepopularnych; ma kształcić wielu studentów, a jednocześnie troszczyć się o wysoki poziom wykształcenia, co de facto pociąga za sobą elitarność). Sam produkt działalności uczelni jest także trudny do zdefiniowania, ponieważ łączy edukację, naukę, wychowanie, wartości symboliczne i praktykę działania.

Na podkreślenie zasługuje to, że zastosowana przez Autorki funkcja produkcji wymagała parametryzacji nakładów i wyników. Zadanie to trudne, ponieważ uniwersytety i politechniki w różnych państwach Europy działają na podstawie różnych zasad i ponoszą wiele kosztów – dotarcie do nich jest pracochłonne, a proste ich zestawienie może okazać się zawodne. Natomiast uwzględnione w badaniach efekty pracy naukowej, czyli publikacje (niestety inne miary pominięto), są praktycznie niewycenialnymi dobrami informacyjnymi. Wyniki operacji przeprowadzonych na danych mają postać równań regresji, obliczonych równolegle dla systemu polskiego i zachodnioeuropejskiego oraz tablic korelacji cząstkowych, stanowiących narzędzia pomocnicze, ale nie mniej wartościowe (Tabele A2 – A.5). Z uwagi na zawartość informacyjną użytego modelu, wynikającą z uwzględnienia ogromu danych reprezentujących uczelnie kilku państw europejskich, a także ciekawy dobór zmiennych wyjaśniających, uważam go za kwintesencję i najcenniejszy element raportu. Za błąd kompozycyjny uważam natomiast umieszczenie syntetycznych wyników modelowania w Załączniku 3 (ostatnim), ponieważ degraduje to najwartościowszy fragment pracy. Nie od dziś wiadomo, że tego, co wartościowe, nie należy ukrywać ani pod korcem, ani w aneksach, ale eksponować. Inną kwestią jest oczywiście potrzeba wprowadzenia do tekstu interpretacji, zrozumiałych także dla czytelników nieposługujących się aparatem pojęciowym statystyki, co Autorki uczyniły przedstawiając w formie opisowej listę hipotez badawczych i efekty ich weryfikacji (jest to w jakimś sensie synteza pracy).

Interdyscyplinarność, pojawiająca się na wstępie niniejszych rozważań, stanowi więc, moim zdaniem, źródło naukowej oryginalności raportu oraz argument przemawiający za jego przydatnością praktyczną. Bibliometria, jako dyscyplina stosunkowo młoda, nie ujmowała, jak dotąd, w zasobie swoich pojęć i narzędzi modeli ekonomicznych. Dlatego aktywność publikacyjna, analizowana na podstawie prostych i złożonych miar naukometrycznych (poziom cytowań, IF, indeks Hirscha), funkcjonowała w swoistej próżni informacyjnej. Stosunkowo niewielu autorów uwzględniało w opisach efektywności jednostek i/lub zespołów takie dane, jak: wysokość PKB per capita , odsetek nakładów na naukę, średni koszt publikacji czy patentu oraz wpływ dydaktyki akademickiej na pracę naukową. Nie dyskutowano także kwestii moim zdaniem kluczowej, a mianowicie rzeczywistego, a nie deklarowanego, statusu nauki w posocjalistycznym świecie.

Republika uczonych

Odnosząc się do wyników uzyskanych przez Autorki, pozwolę sobie przedstawić interpretację trzech bardzo istotnych zmiennych wyjaśniających, czyli czynników determinujących „publikowalność”. Pierwszą z nich jest liczba profesorów w stosunku do całości personelu uczelni. Wartości współczynników regresji, podobnie jak współczynniki korelacji, wskazujące na wpływ profesury na produktywność publikacyjną uczelni, niedwuznacznie sugerują, że efektywność i jakość kadry profesorskiej w krajach Europy Zachodniej jest znacznie wyższa niż w Polsce. Oznacza to, że wprawdzie i tutaj, i tam zwiększenie liczby profesorów podniosłoby liczbę publikacji w renomowanych czasopismach, jednak skala wzrostu wynikająca z przyrostu kadry profesorskiej byłaby w polskich uniwersytetach i politechnikach kilkakrotnie niższa niż w analogicznych uczelniach Europy Zachodniej. Warto zastanowić się, dlaczego tak się dzieje.

Analizując historię nauki polskiej można zauważyć, że jej największy renesans w dobie nowożytnej przypada na dwudziestolecie międzywojenne. W swej interesującej monografii Polskie czasopisma naukowe w latach 1918–1939 Grażyna Wrona wykazała, iż w ciągu kilku lat aktywność uczonych w młodym państwie polskim doprowadziła do powstania przeszło pięciuset czasopism naukowych, stanowiących przez cały okres dwudziestolecia około 15 proc. całej produkcji prasowej. Ten publikacyjny karnawał, związany z odzyskaniem przez Polskę niepodległości, miał także bezprecedensowy wymiar międzynarodowy. Do dnia dzisiejszego w świecie cytuje się filozofów, logików i matematyków ze szkoły lwowsko-warszawskiej, a także twórców polskiej socjologii (Floriana Znanieckiego), antropologii (Jana Czekanowskiego) czy lingwistyki (Jana N. Baudouina de Courtenay), by wymienić tylko niektóre dyscypliny i nazwiska. Z perspektywy kilku dziesięcioleci należy niestety stwierdzić, że nauka polska nigdy już nie powtórzyła tych osiągnięć. Oznacza to, iż nie ma głębokich genetycznych lub cywilizacyjnych blokad hamujących rozwój nauki w Polsce, za to są, a przynajmniej były, inne okoliczności niweczące jej potencjalne osiągnięcia. Wynik omawianych badań, pokazujący w uśrednieniu słabość polskiej profesury, pozwala w moim mniemaniu na sformułowanie kilku uogólnień w tym zakresie.

Nauka dwudziestolecia międzywojennego przejęła część kadry najlepszych, jak na owe czasy, uczelni europejskich, o ile nie światowych. Wiedeń, Lipsk, Berlin, Petersburg, Moskwa, Lwów, Ryga czy Dorpat, jako miejsca, w których studiowano i pracowano, nie leżały za granicą, dawały możliwość swobodnej, bezpośredniej wymiany myśli naukowej i dostępu do najnowszej literatury. Ponadto polscy uczeni byli wówczas poliglotami, ponieważ posługiwali się naprawdę biegle wieloma językami, co czyniło administracyjne granice państw ówczesnej Europy wirtualnymi, natomiast „republikę uczonych” – czymś całkowicie realnym. Wreszcie dziewiętnastowieczne wychowanie inteligencji Polskiej kładło nacisk na etos patriotyczny i poczucie służby społecznej, co sprawiło, że po roku 1918 tak wielu naukowców z – jak to byśmy dziś powiedzieli – „renomowanych ośrodków”, powracało do ojczyzny, aby w niełatwych warunkach tworzyć polski system szkolnictwa wyższego, służąc swą wiedzą reszcie społeczeństwa. Niczym exemplum z innego wymiaru czasoprzestrzeni jawią się nam, współczesnym, postaci profesorów, a jednocześnie prezydentów RP – Gabriela Narutowicza i Ignacego Mościckiego. Ten pierwszy zrezygnował z profesury w Politechnice w Zurychu i, zamiast „siedzieć w Szwajcarii”, powrócił do Polski, by tutaj poświęcić swoją wiedzę odbudowie niepodległego państwa. Prof. Ignacy Mościcki, wybitny chemik, który mógłby pracować w każdym „renomowanym ośrodku”, także podjął dzieło tworzenia polskiej nauki, a następnie odbudowy przemysłu chemicznego, co zresztą udało mu się bez start-up’ów, spin-off’ów, parków technologicznych i innych aniołów biznesu. A po wyborze na prezydenta RP przekazał Państwu Polskiemu dochody ze swoich 40 patentów. Osobną kwestią są warunki finansowe pracy polskich uczonych, które w młodym i niebogatym państwie w fazie odbudowy były najwidoczniej dobre, ponieważ nie zachowały się głosy mówiące o pauperyzacji nauki i materialnym upokorzeniu inteligencji.

Prawdziwa katastrofa

Co stało się później? Drenaż mózgów w polskiej nauce rozpoczął się już pod koniec lat trzydziestych, kiedy to obawy polskich badaczy pochodzenia żydowskiego przed nazizmem niemieckim skłoniły wielu z nich do wyjazdu lub pozostania za granicą (m.in. Alfred Tarski, Stanisław Ulam). Druga wojna światowa była dla polskiej nauki prawdziwą katastrofą, ponieważ na skutek represji hitlerowskich i sowieckich w krótkim czasie doszło do biologicznego wyniszczenia bądź wymuszonej emigracji znacznej części zasobu kadrowego rodzimych uczelni i instytutów. Lata Polski powojennej charakteryzują destrukcyjne w skutkach, chociaż rozłożone w czasie i przez to mniej widoczne, działania systemowe. Doprowadziły one do długotrwałego odseparowania polskiej nauki od nauki światowej, widocznego w ograniczeniach wyjazdów i przyjazdów studentów, doktorantów i uczonych, w limitowaniu bądź blokowaniu dostępu do publikacji zagranicznych, a także braku ram do międzynarodowej współpracy instytucji akademickich. Skutkiem tej izolacji stały się kuriozalne i trudne do przezwyciężenia bariery komunikacyjne, objawiające się m.in. w postaci systemowego monolingwizmu. Zestawiając przeciętnego uczonego polskiego lat 60. czy 70. XX w. z jego międzywojennym odpowiednikiem, można powiedzieć, że ten pierwszy był, pod względem integracji z międzynarodową „republiką uczonych”, wychowanym w izolacji językowym i kulturowym inwalidą, chociaż nie można u części takich badaczy wykluczyć cieplejszych stosunków z Republiką Rad.

Trudno wreszcie nie wspomnieć o wbudowanej w ówczesny system zasadzie eliminacji osób nierespektujących zasad reżimu, zwanego dziś zdecydowanie na wyrost komunistycznym. Istniała wówczas zasada blokowania dostępu niepokornym, dodajmy uczciwie – wywodzącym się niekiedy także z lewicy, do bardziej wpływowych stanowisk czy funkcji. Objawiała się ona w opóźnianiu lub uniemożliwianiu awansów, a w skrajnych przypadkach nawet w usuwaniu z uczelni lub nakłanianiu do współpracy z organami bezpieczeństwa. Zasada tak określonej selekcji negatywnej miała charakter systemowy i długotrwały, a jej istotą, wbrew pozorom, nie było wspieranie jakiejś opcji ideologicznej, ale postaw oportunistycznych, które dla nauki w ogólnym wymiarze są zgubne. Przecież podstawą odkrycia naukowego jest racjonalna i celowa zmiana, która w wymiarze mentalnościowym oznacza przełamanie barier i przeciwstawienie się panującym poglądom, co wymaga samodzielności, odwagi i postawy indywidualistycznej, a nie oportunizmu i pokory wobec bliżej nieokreślonych „onych”, z którymi lepiej nie wchodzić w spór.

Słowa powyższe w innym kontekście mogłyby zostać uznane za prowokację, a w najlepszym wypadku wyraz indywidualnych i subiektywnych poglądów piszącego. Jednak w tym wypadku stoją za nimi rzetelne badania dr Joanny Wolszczak-Derlacz i dr inż. Aleksandry Parteki. Mogę przy tym dodać, że wyjaśnienie Autorek twierdzących, iż względna słabość polskiej profesury jest efektem „uśpienia zawodowego” po osiągnięciu stabilizacji zawodowej, brzmi mało przekonująco, ponieważ zjawisko takie można zaobserwować także w innych systemach akademickich, co oznacza, że jego wpływ w Polsce i w Europie Zachodniej niweluje się.

Dr hab. Adam Pawłowski, prof. UWr, pracuje w Instytucie Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego.

Część drugą tych rozważań opublikujemy w kolejnym numerze.