Kolejność dziobania

Leszek Szaruga

Każda kura wie, kiedy przychodzi jej kolej dziobania. Hierarchia przede wszystkim. Podobnie w uczelni. Właśnie odbyłem rozmowę z moim młodym kolegą dotyczącą dyskusji naukowych i dowiedziałem się, że on polemik ze starszymi stopniem nie podejmuje, bo „z profesorem może polemizować tylko profesor”. Trochę mnie zatkało, gdyż przywykłem polemizować z kim chcę, niezależnie od jego stopnia i pozycji, ale rozumiem. Dla owego młodszego kolegi droga „kariery” akademickiej ułożona jest jak Bóg przykazał: studia magisterskie, studia doktoranckie, stanowisko adiunkta (chyba tak, ale nie wiem, jak dziś się to układa) itd. Kwestia hierarchii odgrywa rolę pierwszoplanową. Nikt nie może sobie pozwolić na bycie „chuliganem”, trzeba się podporządkowywać, a już w żadnym wypadku nie polemizować z przełożonym, bo awans może być wówczas przełożony ad calendas graecas . I nie polemizować też z innymi profesorami, bo to przecież „arogancja”, a tej nie lubimy. W ogóle raczej nie wychylać się. Nie publikować zbyt dużo, w każdym razie nie tak wiele, by to mogło starszym koleżankom i kolegom sprawiać przykrość. Najlepiej utrzymywać się w normie.

Jestem w tym wszystkim jakoś uprzywilejowany. „Karierę” akademicką robiłem z przypadku. Studia zaoczne – bo po Marcu inaczej już nie mogłem. Przypadkowo maszynopis napisanej dla podziemia książki o polskiej poezji wpadł w ręce pani profesor Ireny Maciejewskiej (właśnie zmarł jej mąż, Janusz Maciejewski, wybitny polonista i piękny człowiek), która uznała, że to doktorat i zmusiła mnie do otwarcia przewodu. Zdałem, a potem przez lata parałem się dziennikarstwem, bo i tak przecież w uczelni nie miałem czego szukać. Ale nadeszły zmiany i spotkałem nieżyjącego już dziś Mirka Lalaka, wybitnego teoretyka literatury, który namówił mnie do pracy w Uniwersytecie Szczecińskim. I tak od razu zostałem adiunktem. Pracowałem, pisałem książki, aż jedna z nich dała podstawę do habilitacji. Samo kolokwium było przeżyciem, choć we własnych oczach wypadłem niezbyt imponująco. I tak nagle, po latach, zdarzyło mi się dostąpić zaszczytu przyznania tytułu „profesora belwederskiego”. Wręczał Bronisław Komorowski, ale podpisał Lech Kaczyński. Niektórzy znajomi twierdzą, że ktoś mi to kiedyś unieważni. Pewnie tak, bo jestem po studiach zaocznych, a to przecież niepoważne.

Jedno nie ulega wątpliwości – w moim uniwersyteckim czasie uczestniczyłem w wielu konferencjach i dyskusjach panelowych, w trakcie których nieustannie obserwowałem koleżanki i kolegów „usłużnych” wobec swych profesorów, przytakujących im, czyniących im wszelkie możliwe honory. W czasie rozluźniających natomiast wieczorów konferencyjnych nie raz wysłuchiwałem wielu złośliwych uwag oraz komentarzy, nie świadczących o uznaniu dla przywoływanych w rozmowach uczonych niewiast i mężów. Gdy jednak dzień nastawał, słońce wschodziło i obrady wznawiano, wszystko wracało natychmiast do normy, każdy wiedział, jaka jest kolejność dziobania. Niespecjalnie mnie to oburza, znam realia i położenie owych koleżanek i kolegów. Z drugiej jednak strony szlag nagły mnie trafia, gdyż zdaję sobie sprawę z tego, że na naukowy dyskurs nałożony jest kaganiec, który nie tylko ogranicza swobodę dyskusji, ale przede wszystkim łamie ludzkie charaktery. Obrona tytularnego „honoru” staje się istotniejsza od meritum toczonej debaty: byle tylko nie urazić „szefa”, bo będzie się mścił, lepiej więc położyć uszy po sobie. Nikt już nie pamięta wspaniałej wskazówki, która powiada, że „amicus Plato, amicius Socrates, sed magis amica veritas”.

Mam jedną zasadę dydaktyczną, której się trzymam jak pijany płotu. Otóż zawsze, gdy zaczynam zajęcia z nową grupą, powiadam, że mogą mi przerywać domagając się wyjaśnień. Informuję też, że mogą mnie pytać o co chcą, ale – podkreślam – nie zawsze otrzymają odpowiedź od razu, bo nie wiem przecież wszystkiego. Dodaję jednak, że odpowiem, gdy się dowiem, a dowiedzieć mi się łatwiej niż im, gdyż lepiej wiem, gdzie szukać. Większość moich koleżanek i kolegów w takiej sytuacji stara się jakoś wykręcić. To głupie i niemoralne. Przecież nie jest niczym wstydliwym przyznanie się do niewiedzy – nikt nie wie wszystkiego, takie zwierzęta nie istnieją. Udawanie mądrości jest demonstracją głupoty, studenci to doskonale wyczuwają. Gdy z nimi rozmawiam, uświadamiam im jedno: mam nad nimi przewagę, która jest wynikiem ponad czterdziestu lat lektur – w przełożeniu na tony papieru, jest to bardzo dużo – a tym samym mnie łatwiej kojarzyć różne fakty i cytaty, niż im. Ale z kolei oni mają też nade mną pewną przewagę: czytają i kojarzą inaczej, niż ja do tego przywykłem. Co nie znaczy, że gorzej. Czasem to znaczy, że odkrywczo. Jeśli się nie jest na takie niespodzianki przygotowanym, należy z tej pracy zrezygnować.

Tu nie istnieje „kolejność dziobania”. Tu liczy się dynamika myślenia, oryginalność skojarzeń, sprawność poruszania się w przestrzeni tekstowej. Zapewne, w hierarchii stanowisk uczelnianych o demokracji trudno mówić, lecz jeśli tej demokracji nie jesteśmy w stanie zagwarantować w strefie dyskusji i polemik, wówczas skazujemy życie naukowe na wegetację.