Kariera dla nauki czy nauka dla kariery?

Andrzej Kokowski

Jestem profesorem. Zwyczajnym. Przebijałem się przez kolejne progi kariery „bez wspomagania”. Twierdzę, że ludzie „uprawiający naukę” dzielą się na tych, co mają na to ochotę, wykazując w związku z tym radość badawczą i pełne zaangażowanie, oraz na tych, dla których jest to droga przez mękę, pełna utrudnień, niepotrzebnych ich zdaniem barier i kaleczących ich ego pomysłów, stawianych przez tych, którym się już udało. Dla tej grupy osoba radząca sobie na „rynku nauki” to zazwyczaj karierowicz, niepotrzebnie zresztą podnoszący poprzeczkę.

Jestem też głęboko przekonany, że nauka i naukowcy podlegają staremu jak świat prawu selekcji naturalnej. Masz pomysły, radzisz sobie z ich realizacją – jesteś w grze. Wykuwasz „publikację” na czterech stronach w lokalnym periodyku z mozołem wielu miesięcy pracy – odpadasz z peletonu tych, którzy piszą książki, prezentują swoje osiągnięcia na możliwie szerokim forum. Jestem równie głęboko przekonany, że jedynymi, sprawdzonymi miernikami rozwoju naukowego są: doktorat, habilitacja i książka profesorska. Nie radzisz sobie z tymi etapami? Nie „wciskaj”, że ktoś nie docenia twoich kwalifikacji naukowych.

Wszelkie odgórne regulacje „przyspieszania” karier zawsze pogrążały badania naukowe. Tak było z „marcowymi docentami” – ilu z nich wykorzystało szansę kariery naukowej? Tak jest ze stanowiskami profesorskimi w uniwersytetach, gdzie znaczna część profesorów uczelnianych po uzyskaniu stanowiska poprzestaje na wydrukowaniu wizytówki z „prof.” przed nazwiskiem. Przekonanie o istnieniu mechanizmów administracyjnych do wyprodukowania wybitnych uczonych jest tyleż aroganckie, co głupie.

Gdzie jest ten raj?

Smutne, a nawet tragiczne jest natomiast to, że „reformatorzy” jakoś nie potrafią dostrzec, że młodzi ludzie stojący u progu karier naukowych zmuszeni są przede wszystkim do myślenia o sposobie, w jaki mogą zapewnić sobie podstawowy byt i przetrwać do końca miesiąca.

W grudniowej „Gazecie Wyborczej” opublikowano uzyskane z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego dane o „średnich zarobkach” pracowników naukowych. „Odpadłem od gazety!” – mógłbym obrazowo skomentować moje wrażenie. Po 33 latach pracy, z niezłym dorobkiem naukowym, zarabiam wraz z dodatkiem stażowym, dodatkiem za dyrektorstwo instytutu i kierowanie zakładem 6090 zł brutto. Według danych ministerstwa średnia w mojej kategorii przekracza grubo 8000 zł; czyli jego zdaniem gdzieś profesorowie mają uposażenie rzędu ponad 12 000 zł miesięcznie. Gdzie jest ten raj? Asystent w tym wykazie miałby zarabiać 3500 zł; w całej mojej wielkiej uczelni (UMCS) otrzymują oni niecałe 2500 zł brutto. Czy ktoś manipuluje danymi, aby udowodnić „nieproduktywność” środowiska naukowego, które przecież „świetnie zarabia”?

To jest zasadniczy problem nauki polskiej – niskie zarobki. To on wywołał wieloetatowość i nakazuje szukania przysłowiowych boków, odciągających od zasadniczych powinności badawczych. Urzędnicy nie chcą zrozumieć, że naukowiec całe życie inwestuje zarobione pieniądze w swój warsztat. Sam wiem najlepiej, ile wydaję na książki, wyjazdy naukowe (bo przecież budżet nie jest z gumy), ile kosztuje mnie sprzęt wykopaliskowy. Służy do tego moja pensja, bo wizja sponsora w archeologii znika powoli za horyzontem.

Pojawiło się jednak jeszcze poważniejsze zagrożenie dla nauki – rosnąca, wszechogarniająca biurokracja. Ilość nakazów, ukazów, regulaminów i puchnących druków jest porażająca, czego moja uczelnia niestety jest przykładem. Piętrowa sprawozdawczość, „nadostrożna” konstrukcja wniosków grantowych wymagających informacji o często irracjonalnej treści – to jest problem polskiej nauki. To nie naukowcy uprawiają swoje poletka wiedzy, ale urzędnicy dyktują im, w jaki sposób mają się po nich poruszać. Doszło do tego, że mamy przymusowe urlopy (od myślenia?), a w czasie letnim nasze pensje pozbawione są wymiaru „wartości twórczej”, gdyż urzędnicy wyłączają nasze mózgi… Zza biurka, mającego ramy myślenia od godz. 800 do 1500 z przerwami na śniadanie, herbatkę i pogawędkę, trudno sobie przecież wyobrazić, że naukowiec niekiedy wstaje o 400 rano i sprawdza swoje pomysły albo biegnie z plaży do hotelu, bo jakiś pomysł należy wstukać do laptopa i pozostaje tam z nim do 200 w nocy.

To moje żale, mam nadzieję uzasadnione. Nie chciałbym jednak, by ktoś pomyślał, że jednostronnie, pro domo sua patrzę na środowisko naukowe.

Niestety, na co dzień mam do czynienia z „przerośniętymi” adiunktami, zapewniającymi przed każdą oceną okresową, że habilitacja jest tuż przed finiszem. Niestety, to oni zazwyczaj najwyżej noszą głowy w przekonaniu o swoim geniuszu, tłamszonym obowiązkiem habilitacji. To oni znajdują tysiące powodów hamujących osiągnięcie upragnionego dr hab. (za dużo dydaktyki, za wiele obowiązków w instytucie, te nieszczęsne konferencje i znowu muszę coś napisać…). Skutek jest taki, że adiunkt deklarujący 92 proc. napisanej pracy habilitacyjnej odmawia pokazania tego dorobku, inny czeka na poprawkę do ustawy znoszącą obowiązek habilitowania, a jeszcze inny po opublikowaniu pracy nie odważył się przez prawie rok podjąć procedury habilitacyjnej.

Wyobraźnia urzędnika

Źle, bardzo źle widzę przyszłość polskiej nauki, przede wszystkim nauk humanistycznych i społecznych. Jestem po prostu zniesmaczony szerzącym się przekonaniem, że wszystko, co „po angielsku”, jest cacy, a w każdym innym języku be. W myśl tej strategii książka opublikowana w języku niemieckim jest mniej warta od czterostronicowego tekstu ogłoszonego po angielsku! Urzędnik przecież nie może wiedzieć, że do tego tekstu zajrzy zaledwie kilka osób wertujących periodyk, a książka będzie czytana przez setki bezpośrednio zainteresowanych problematyką. Urzędnik nie pojmie też, że nauka kieruje się innym interesem niż ten mierzony jego wyobraźnią, że istnieją w humanistyce opracowania kierowane do konkretnego grona odbiorców (np. frankofonów, władających rosyjskim, hiszpańskim) i tam stanowią podstawę do dalszej dyskusji i rozwoju nauki, stając się często jej kołem napędowym. A co najważniejsze – to właśnie w kręgach takich odbiorców budują się autorytety naukowe, a nie w tabelach ewaluacyjnych (co za okropne słowo!) na urzędniczych biurkach.

Słuchałem ostatnio młodzieńca, który chwalił się, że w ciągu roku „strzelił” 72 punkty, ale połowa słuchaczy w trakcie jego wystąpienia z zażenowaniem wyszła z sali. A byli wśród nich koledzy, którzy właśnie ogłosili książki (6 punktów za 8 lat pracy) czy świetne teksty ogłoszone po rosyjsku, niemiecku – nieocenione, bo znalazły się w tomach materiałów będących plonem konferencji naukowych. Sprawdziłem tego potencjalnego „orła” nauki polskiej. Było mi po prostu wstyd.

Jestem też przerażony klasyczną urawniłowką narzucaną środowisku naukowemu z prostej przyczyny – urzędnikowi wydaje się, że lepszych jest pięćdziesięciu profesorów ocenionych na 3,75 (mamy pięćdziesięciu dobrych profesorów!), niż jeden, który jest osobowością naukową. Nie wiedzą, że to indywidualności kreują postęp w nauce i samą naukę. Dla nich nauka to po prostu taki inny zakład produkcyjny: z planem wykonania i sprawdzeniem tego planu, kosztami produkcji i zyskiem z niej. Mój przypadek w tym względzie jest szczególny – jestem archeologiem – ale coraz częściej słyszę, że powinienem wiedzieć „ile i czego nakopię” (sic!).

Anegdota (pouczająca!). Znalazłem się w ekskluzywnym gronie małej konferencji dyskutującej problem dziejów Ostrogotów, organizowanej przez św. p. B. Ausenda, świetnego animatora nauki, w San Marino. Zebrał on dla jego przedyskutowania 20 osób: 12 Anglików, 2 Amerykanów, 4 Włochów, 1 Francuza z rosyjskim pochodzeniem i 1 Polaka. Oczywiście dyskusja toczyła się w języku angielskim, chociaż Ostrogoci swoją historię tworzyli tam, gdzie dzisiaj mówi się w językach słowiańskich i romańskich, i w takich językach jest najwięcej publikacji źródłowych. Nie będę oceniał kompetencji uczestników spoza tej strefy kulturowej, chociaż wysławiali się w tak wysoko ocenianym angielskim. W pewnym momencie jeden z wybitnych przedstawicieli synów Albionu „sprzedał” kolegom „sensacyjną” informację. Mianowicie był w Kopenhadze i dowiedział się, oglądając Muzeum Narodowe, że na Jutlandii wykopują w bagnach całe starożytne armie (!) z pierwszych wieków po Chrystusie. Zdumienie wśród Anglików i Amerykanów było powszechne! Przysłowiowy szlag mnie trafił i powiedziałem, że tylko o „armii” z Illerup istnieje (na ów czas) 9 tomów powszechnie znanych publikacji źródłowych. Na to otrzymałem krótkie pytanie: w jakim języku są one opublikowane? W niemieckim – rzekłem. Na to uczony Anglik odpowiedział z absolutną wyższością: „A więc dla mnie nie są opublikowane”!

Idźcie dalej tą drogą, drodzy zarządcy polskiej nauki. Idźcie dalej tą drogą!

 

Prof. dr hab. Andrzej Kokowski, archeolog, dyrektor Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie.