Gusta filmowe studentów

Marek Misiak

Amerykański psycholog niemieckiego pochodzenia, Hugo Munsterberg w 1916 roku napisał, że człowiek wykształcony chodzi do kina, ale się tego wstydzi. Gdy pisał te słowa, pierwsza wielka epopeja kina niemego – Nietolerancja Davida Warka Griffitha – dopiero powstawała, a inne pionierskie produkcje świadczące o możliwościach kina jako sztuki – np. Student z Pragi Stellana Rye czy filmy Paula Wegenera – nie zyskały jeszcze dużej popularności. Kino było postrzegane jako jarmarczna rozrywka, coś na kształt gabinetu osobliwości czy pokazu sztukmistrza. Sztukami „wysokimi” były te o długiej tradycji – literatura czy teatr. Już jednak dziesięć lat później polski teoretyk kina i krytyk filmowy Karol Irzykowski w tytule swojej fundamentalnej dla polskiej myśli filmoznawczej książki wprowadził określenie „X muza”, stawiając kino w jednym rzędzie z dziedzinami sztuki rozwijającymi się od starożytności. W połowie lat 20. już nie tylko Irzykowski, ale wielu zagranicznych i polskich teoretyków sztuki nie miało wątpliwości, że kino ma potężne możliwości wyrazu i może stanowić medium przekazu skomplikowanych treści.

Jedynie przyjemność

Odnoszę wrażenie, że w jakimś sensie historia podejścia do filmu jako dziedziny sztuki zatoczyła koło. Nikt już dziś rzecz jasna nie wstydzi się odwiedzania kina. Natomiast wiele gruntownie wykształconych lub starannie kształcących się osób postrzega kino wyłącznie jako źródło rozrywki, głębszych przeżyć estetycznych czy inspiracji do przemyśleń szukając w literaturze lub teatrze. W gruncie rzeczy film znów jest dla nich jarmarczną rozrywką – epatującą czysto wizualną efektownością i dostarczającą prostych emocji. To, że filmy oglądane przez współczesnych Munsterbergowi miały budżety rzędu kilku-kilkunastu tysięcy dolarów, a współczesne widowiska dobijają nierzadko do sumy równej całorocznemu budżetowi niewielkiego państwa – to na płaszczyźnie typu odbioru i podejścia widza do wyświetlanego filmu niewielka różnica. Nie wzdycham tu rzecz jasna za złotymi rzekomo (jeśli chodzi o kulturę filmową) czasami PRL-u, których zresztą i tak nie pamiętam (urodziłem się w 1983 roku). Wówczas również zapewne 80 proc. bywalców kin szukało tam rozrywki i niczego więcej. Jednak przynajmniej w latach 70. wiele wykształconych osób postrzegało kino jako medium przekazu ważkich treści, funkcjonujące na tym samym poziomie, co literatura lub teatr. Dziś, choć osób wykształconych jest więcej, tych postrzegających kino jako równoprawną sztukę – wyraźnie mniej. Doznań artystycznych szukamy w filharmonii lub teatrze. − Do kina chodzę raczej dla rozrywki, z ciekawości lub dla towarzystwa – mówi Kasia z anglistyki, kierunku przecież humanistycznego, a więc sugerującego zainteresowanie ambitnym kinem.

Niektórzy zrzucają winę za taki stan rzeczy na multipleksy, które zmieniły kulturę odbioru filmów. Upowszechniły amerykańskie wzorce – film nie jest dziełem sztuki, ma nam jedynie zapewnić przyjemność, możemy więc wspomagać się wszystkim innym (jedzeniem, piciem, pogaduszkami z kolegami), aby tę przyjemność powiększyć. Wielkie kina wprowadziły też inną ważną zmianę w kulturze kinowej – film nie jest już jedynie wyświetlany, staje się wydarzeniem medialnym. Obudowuje się go gadżetami, konkursami, mnoży niebanalne sposoby na promocję. Czasem samo dzieło filmowe (jego treść i poziom artystyczny) staje się mniej ważne od akcji promocyjnej. Istotne jest też nie to, co film przedstawia, ale czy się go widziało. Bycie „na bieżąco” z nowościami jest dla niektórych głównym motywem odwiedzania kin.

Multipleksy zadziałały jednak również pozytywnie – zahamowały odpływ widzów z kin. Oglądanie na komputerze, DVD czy video jest tańsze, ale nadal mamy świadomość różnicy między takim odbiorem a wizytą w kinie. Ponadto w multipleksach organizowane są również przeglądy i festiwale, a ich repertuar nie składa się wyłącznie z filmów skrojonych pod gust masowego widza. Właściciele sieci kin zdają sobie sprawę, że na kinie ambitnym można zarobić – trzeba je tylko umieć odpowiednio podać.

Kino gatunków

W gustach filmowych studentów zauważyć można preferowanie konkretnych gatunków. W największej niełasce zdecydowanie znajduje się western – znam może 3-4 studentów kierunków inżynierskich (wyłącznie mężczyzn), którzy kiedykolwiek oglądali western, czerpiąc z tego przyjemność. W tym akurat jednak nie ma jeszcze nic dziwnego – od 1976 roku (od klęski kasowej Przełomów Missouri Arthura Penna) western znajduje się w permanentnym kryzysie. Zastanawiające skojarzenia budzi fantastyka naukowa. O ile słysząc nazwę gatunku większość studentów (zwłaszcza studentek) krzywi się z niechęci, o tyle są zdziwieni, że lubiane przez nich Gwiezdne wojny czy Incepcja to przecież science-fiction w czystej postaci. Gatunek ten kojarzy się indagowanym przeze mnie studentom z prymitywnymi strzelaninami przy użyciu broni laserowej.

Skojarzenia z wrażeniami, jakie oferuje dany gatunek filmowy, są jednak największym problemem przy komediach. Studenci, z którymi rozmawiałem, nawet ci nieźle obeznani z kinem, na ogół nie są świadomi istnienia komedii psychologicznych, obyczajowych, czy jakichkolwiek innych proponujących coś więcej, niż tylko bezmyślny śmiech. W oczyszczającej po stresującym dniu zabawie nie ma rzecz jasna nic złego; gdy jednak skojarzeniem z „komedią” są wyłącznie klasyczne komedie polskie oraz Wieczny student czy American Pie , poziom rzeczywistego obeznania studentów z kinem jest pod znakiem zapytania. Oglądając komedie Woody’ego Allena czy Mike’a Leigha szybko się nudzą, gdy gag nie czeka na każdym rogu.

Wielu studentów lubi kino ambitne, dotyczy to jednak kina z ostatnich dwudziestu lat. Bergman, Fellini czy Tarkowski są im przeważnie nieznani, a jeśli nawet znani – to nieczytelni. Cyrkowy natłok zdarzeń i postaci u Felliniego czy powolna narracja i rozbudowana metaforyka Bergmana i Tarkowskiego są dla większości z nich po prostu nużące. Cenią bardziej ambitne kino psychologiczne, zwłaszcza offowe, zarówno europejskie, jak i amerykańskie. Szczególną popularnością, zwłaszcza wśród studentów kierunków humanistycznych, pedagogicznych i społecznych, cieszy się ambitniejsze kino z krajów bardziej egzotycznych: Japonii, Chin, Korei czy Indii.

Niewiedza i uprzedzenie

Wśród studentów wyraźnie zaznaczają się też uprzedzenia i stereotypy dotyczące kinematografii niektórych krajów. O ile dzięki twórczości Jana i Zdenka Svěraków, Jana Hřebejka czy Petra Zelenki skojarzenie czeskiego kina z prymitywną komedią pomyłek („nikt nic nie wie” – określenie wzięte od tytułu popularnej komedii Josefa Macha z 1947 roku) nie jest już tak żywe, o tyle negatywne skojarzenia z kinem niemieckim są wciąż bardzo silne. Większość moich rozmówców nie widziała nigdy żadnego niemieckiego filmu, więc kino zza granicy zachodniej kojarzy im się głównie z pornografią i nazistowską propagandą, względnie z niewysokich lotów komediami. Barierą jest też język – poziom niechęci do języka Goethego i Schillera wśród młodych ludzi w Polsce jest wręcz szokujący. Ma on być rzekomo toporny, nieprzyjemny, twardy… Tak może mówić chyba tylko ten, kto nigdy nie widział niemieckiego filmu z napisami i nie słyszał mówiących łagodną, południowoniemiecką wymową Bruno Ganza (Niebo nad Berlinem ), Moritza Bleibtreu (Eksperyment ) czy Franki Potente (Anatomia ).

Film rosyjski wciąż w wielu studenckich odbiorcach budzi skojarzenia z propagandowym kinem radzieckim, ale dzięki twórczości Andrieja Zwiagincewa (Powrót ), Iwana Wyrypajewa (Tlen ) czy Pawła Łungina (Wyspa ) skojarzenia te przesuwają się powoli w stronę kina psychologicznego. Zastanawiająca jest natomiast powszechność negatywnych skojarzeń z kinem… francuskim. Ma być ono rzekomo wydziwaczone, niezrozumiałe i epatujące niepotrzebnymi drastycznościami. Po części jest to kwestia zasłyszanych opinii. Wielu moich rozmówców widziało tylko jeden francuski film – Amelię , a w odniesieniu do filmów Luca Bessona (Wielki błękit , Leon Zawodowiec czy Piąty element ) nie mają pojęcia, że są to produkcje francuskie. Zagadkę wyjaśnia też ustalenie, z jakimi francuskimi filmami zetknęli się indagowani studenci. Z niewiadomego powodu są to – oprócz wymienionych powyżej – Nieodwracalne Gaspara Noe (2002) i Gwałt Virginie Despentes (2000), filmy niezwykle kontrowersyjne, ukazujące w drastyczny sposób przemoc seksualną i morderstwa. Jeśli ktoś wyrobił sobie zdanie o kinie francuskim na podstawie tego rodzaju kina, to trudno mu się dziwić, że nie ma ochoty na więcej filmów znad Sekwany. Rzadziej pojawiają się negatywne skojarzenia z kinem brazylijskim lub argentyńskim, choć nadal są osoby kojarzące kinematografię tych krajów wyłącznie z telenowelami.

Westchnienie filmoznawcy

Zjawiskiem budzącym natomiast głębokie przygnębienie jest obecny w świadomości wielu moich rozmówców podział na „ambitne kino spoza USA” i „amerykańską komercję”. Powoduje to dwie tendencje. Z jednej strony wielu studentom trudno uwierzyć, że w USA produkuje się naprawdę mądre i dające do myślenia kino, i to nie tylko w garażowych wytwórniach. Film amerykański ma rzekomo z definicji upraszczać i posługiwać się kliszami. Z drugiej strony wielu studentów, poszukując rozrywkowego filmu na wieczór, bierze pod uwagę wyłącznie produkcje amerykańskie – są przekonani, że komercyjne filmy francuskie, hiszpańskie czy pozaeuropejskie mogą być tylko gorszymi kopiami filmów amerykańskich.

Nie stawiam tu pytania, jak zmienić ten stan rzeczy – przypominałoby to dla mnie odgórne działania rzekomych „światłych”, mające na celu „ukulturalnienie narodu”. Jako filmoznawca chcę tylko wskazać, że poprzez opisane podejście do kina wielu studenckich odbiorców dobrowolnie zamyka lub utrudnia sobie drogę do czerpania z kina jako sztuki różnego rodzaju wrażeń. A właśnie kino mogłoby do współczesnego, wychowanego w cywilizacji obrazkowej odbiorcy trafiać lepiej, niż trafiało do – paradoksalnie – mniej wyrobionych audiowizualnie, ale świadomych znaczenia kina jako sztuki bywalców kin i DKF-ów sprzed 30-40 lat. ☐