Bariery rekrutacji międzynarodowej

Marcin Duszyński

N adchodzący niż demograficzny grozi zachwianiem finansowania większości uczelni w Polsce. Jako alternatywne źródła finansowania można wymienić konsulting, kształcenie ustawiczne, granty unijne oraz pozyskiwanie funduszy na badania naukowe. Bardzo rzadko mówi się o podstawowym sposobie łatania niedoborów rekrutacyjnych, czyli naborach pełnopłatnych studentów z zagranicy, których czesne poprawiłoby finanse danej uczelni. Jest to ogromny rynek: jak wyliczyła amerykańska NAFSA, korzyści ze studentów międzynarodowych dla USA to ponad 17,5 miliarda dolarów w roku akademickim 2008/09, z czego połowa to czesne wpłacane tamtejszym uczelniom, a całkowita liczba studentów międzynarodowych w tym samym roku przekroczyła 670 tys. W Polsce w tym samym roku mieliśmy 15 862 zarejestrowanych studentów z zagranicy (GUS), z czego 1/3 nie ponosiła kosztów czesnego z racji uczestniczenia w różnych programach wymiany (wg statystyk Erasmusa: 4809 studentów).

By rozpocząć debatę, należałoby zdefiniować pożądanego przez nas „międzynarodowego studenta komercyjnego”. W większości przypadków pochodzi on z krajów rozwijających się, w których istnieje ogromna wiara w awans społeczny, jaki zapewnia dobre wykształcenie (pogląd ten wspierany jest przez niżej wykształconych rodziców, zdolnych do maksymalnych wyrzeczeń finansowych i osobistych) oraz duża populacja, w której (pomimo ogólnego poziomu biedy) istnieje pewien procent zamożnych obywateli, których stać na kształcenie swoich dzieci za granicą. Student taki ma również ogromną motywację do zdobycia wykształcenia w krajach Zachodu (w tym Unii Europejskiej), by wyróżniać się po powrocie do kraju, zdobyć dobrą pracę i przyśpieszyć karierę w porównaniu ze studentami lokalnymi. Podjęcie studiów w kraju rozwiniętym umożliwia również pozostanie w nim, uzyskanie prawa pobytu i docelowego osiedlenia się. Te znaczące korzyści uzasadniają gotowość zainwestowania kilkunastu (a częściej kilkudziesięciu) tysięcy euro, licząc na zwrot tej inwestycji w okresie 5-10 lat. Kandydat ma również dostęp do odpowiednich zasobów finansowych, co pomaga mu udźwignąć wysokie czesne oraz koszty utrzymania, które często podwajają koszt studiowania. Owa zasobność przekłada się na gotowość płacenia więcej niż studenci lokalni: popularna jest strategia podziału stawek czesnego na „naszych” (np. studentów z Unii) i „zewnętrznych” (np. spoza Unii), którzy płacą wyższe czesne, niejako „za przywilej przyjmowania wiedzy danego kraju”.

Tak zdefiniowany międzynarodowy student komercyjny ma możliwość podjęcia studiów w kilkudziesięciu krajach Ameryki, Europy i Azji, których system szkolnictwa wyższego jest otwarty i aktywnie poszukuje tysięcy studentów. Najczęściej pochodzi z krajów Azji, Afryki a rzadziej z Ameryki Południowej.

Zapewne nie ma już kierownika polskiego działu rekrutacji, który nie otrzymałby oferty mailowej obiecującej: „już dziś, od zaraz, mam dla Państwa 50, nawet 100 studentów z Azji, więc natychmiast prześlijcie dokumentację niezbędną do uzyskania przez tych kandydatów wizy do Polski”. Coraz więcej uczelni współpracuje z komercyjnymi firmami rekturerskimi różnej jakości, podpisuje umowy międzyuczelniane oraz stara się pozyskać kandydatów poprzez udział w zagranicznych targach edukacyjnych. Niemniej, jak na 458 uczelni, efekt tych działań jest bardzo słaby. Międzynarodowi studenci komercyjni powinni postrzegać nasze szkolnictwo wyższe jako tańszą, ale wiarygodną alternatywę studiów na Zachodzie, szczególnie w kontekście obostrzania wymogów imigracyjnych do USA, Wlk. Brytanii, znacznego czesnego oraz wysokich wymagań wejściowych w uczelniach tych krajów. Dlaczego jednak nie przyjeżdżają do Polski?

Poniższa analiza przedstawia silne i słabe strony Polski w kontekście międzynarodowego rynku szkolnictwa wyższego, które według mnie, mają największy wpływ na wyniki działań rekrutacyjnych podejmowanych przez polskie uczelnie.

Konsekwencje naiwności

Polskie szkolnictwo wyższe posiada kilka atutów, które powinny zapewnić stały napływ studentów z zagranicy. Pobieramy relatywnie niskie czesne w porównaniu z Zachodem – czesne rzędu 10-15 tys. złotych (2,5-4 tys. euro) jest nadal o wiele niższe niż pobierane przez uczelnie na Zachodzie zarówno państwowe, jak i prywatne. Mamy dojrzałość instytucjonalną, rozumianą, jako dosyć rozwinięta i w miarę nowoczesna infrastruktura (poza akademikami), doświadczona kadra z dobrym stażem dydaktycznym oraz wiarygodność instytucjonalną, np. brak uczelni typu „krzak”, znikających po pobraniu czesnego lub niemających uprawnień do kształcenia. Mamy coraz lepszą ofertę studiów w językach obcych, głównie w języku angielskim, których polskie uczelnie oferują już kilkadziesiąt. Zajęcia akademickie w Polsce prowadzone są na relatywnie dobrym poziomie, a kadra ma duże doświadczenie dydaktyczne. Jesteśmy również członkiem Unii Europejskiej, a to oznacza dla studenta uzyskanie dyplomu akceptowanego (rozpoznawanego) w Unii oraz możliwość pobytu studenta w UE (w strefie Schengen).

Niestety, poważne problemy mają ogromny wpływ na ilość międzynarodowych studentów komercyjnych. Już sama branża rekrutacyjna jest dla nas dużym wyzwaniem. Na całym świecie istnieją tysiące firm oferujących dostęp do potencjalnych kandydatów na studia. Każda stara się przekonać, że jest najlepsza, potwierdzając to ogromem zaświadczeń o poprzednich „sukcesach”, oraz że dysponuje dostępem do setek kandydatów, „którzy od pokoleń pragną studiować w danej uczelni”. Jest to wielki biznes z ogromnymi pieniędzmi i tysiącami zdesperowanych ludzi widzących szansę na nowe życie w Unii Europejskiej. Działalność nieuczciwych „biznesmenów” sprawiła, że znalezienie wiarygodnego agenta rekrutacyjnego graniczy z cudem, a polskim uczelniom brakuje doświadczenia (nawet pewnego dystansu), by odróżnić prawdziwą ofertę (dwóch lub pięciu prawdziwych studentów na rok) od nieuczciwej próby wyłudzenia kilkudziesięciu polskich wiz. Konsekwencje uczelnianej naiwności ciągną się latami i obarczone są groźbami ze strony oszukanych kandydatów lub ich rodzin, żądaniami zwrotu niesłusznie pobranego czesnego (w tym prowizji rekrutera, który zniknął, zakładając nową firmę „o drzwi dalej”). Należy również pamiętać o niemiłym zainteresowaniu taką uczelnią ze strony ABW, Straży Granicznej i innych służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo państwa, które nie wierzą w naiwność działu rekrutacji, podejrzewając raczej świadomą sprzedaż wiz.

Niewykorzystane możliwości

Chętni na studia w Polsce mają przed sobą poważne problemy wizowe i pobytowe. Na pierwszym miejscu należy wymienić konsulów RP, odpowiedzialnych za wydawanie wiz (a raczej odmowę ich wydania). Oczywiście każdy konsul poda listę wiarygodnych powodów takich decyzji, po przeanalizowaniu dokładnie, kim jest rekruter, sprawdzeniu wiarygodności kandydata, jego zasobów finansowych czy rzeczywistej chęci podjęcia studiów. Niemniej, na tym poziomie rekrutacji traci się najwięcej kandydatów, z których część dostaje się jednak na zachodnie studia (co rodzi pytania na temat różnicy w podejściu do tychże kandydatów i ich prawidłowej analizy/recenzji). Rozwiązanie tej kwestii wymaga ustaleń pomiędzy ministerstwami oraz wdrożenia systemu kontroli kandydata, w który włączona musi być sama uczelnia jako instytucja przyjmująca studenta, a więc gwarantująca jego status i ciągłość/celowość pobytu. Wysiłki rekrutacyjne samych uczelni mogą być zepsute poprzez brak wsparcia na poziomie miast (niedokształcenie językowe lub niewiedza w zakresie komunikacji międzykulturowej, tak, aby pracownicy urzędów mogli dać sobie radę ze studentem niemówiącym po polsku, pochodzącym z odmiennego kręgu kulturowego). Uwaga ta odnosi się zarówno do urzędników, jak i do policji czy lekarzy. Wielu studentów międzynarodowych wyjeżdżało z Polski ze względu na barierę językową czy nieprzyjazne obcokrajowcom przepisy. W sytuacji, gdy polscy koledzy skutecznie zarabiają na różne sposoby i/lub otrzymują dobre stypendia, obcokrajowiec ma przed sobą ogrom problemów zarobkowych. Bardzo ograniczone możliwości podjęcia płatnej pracy podczas studiów oraz brak stypendiów oznaczają, że student lub jego rodzina zmuszeni są ponosić większe koszty, co jest dużym utrudnieniem i często staje się przyczyną wyjazdu studenta do państwa, w którym łatwiej może pogodzić naukę z pracą.

Same uczelnie cierpią na (często nieuświadomione) ograniczenia organizacyjne i kulturowe, które przekładają się na słabą rekrutację międzynarodową. Przede wszystkim należy wymienić niewystarczającą znajomość języków obcych niezbędnych do kontaktów ze studentem we wszelkich jednostkach (np. dziekanat, kwestura, WF-iści), ksenofobię, brak jednostek wsparcia obcokrajowców w ich codziennym życiu (biuro programu Socrates/LLP nie wystarcza i nie zna wymagań stawianych studentom spoza Unii), a kończąc na braku niezbędnej dokumentacji informacyjnej (intranet anglojęzyczny, informatory). Uwaga ta dotyczy administracji i dydaktyki, gdyż nadal można doświadczyć podejścia typu: „przyjechali do nas na studia, więc niech się dostosują do nas, a to, że płacą więcej, to ich sprawa”.

Do kwestii organizacyjno-kulturowych, należy dodać serię problemów programowych. Gama oferowanych programów pozostawia wiele do życzenia, gdyż większość oferty obcojęzycznej koncentruje się na zakresie nauk społecznych (łatwych i relatywnie tanich do zorganizowania), za to brakuje programów ważnych dla świata oraz z najnowszych dziedzin, w tym technicznych (na absolwentów których jest ogromny popyt na całym świecie). W powyższym chodzi nie tylko o liczbę pełnych kierunków – przegrywamy z Zachodem również w zakresie komponowania programu studiów poprzez dobór specjalności/specjalizacji (ich ofertę po angielsku, tematykę, nowoczesność) lub kształtowanie toku studiów przez samego studenta (podwójne fakultety, studia międzywydziałowe itd.). Oferujemy studentowi nie najlepszą jakość dydaktyki anglojęzycznej, z wykładowcami często prowadzącymi „zwykłe zajęcia, tylko po angielsku” (wsparte kiepsko przetłumaczonymi materiałami lub starymi wydaniami podręczników z Zachodu) oraz niemającymi praktycznego doświadczenia, poprawiającego jakość i poziom przekazu (tym bardziej dla studentów spoza Polski, którzy potrzebują międzynarodowych przykładów lub nie interesuje ich „wyłącznie polskie podejście do problemów” lub cytowanie jedynie „polskich guru”).

Już nawet długość trwania studiów, określona odgórnie przez ministerstwo, stawia polskie uczelnie na przegranej pozycji (np. brytyjskie koledże prywatne kształcą licencjata w 2 lata, prowadząc 3 semestry w roku, a większość studiów magisterskich nadal trwa tylko rok). Niestety, żadna nasza uczelnia nie oferuje „dyplomu wysokiej jakości”, rozumianego, jako wartość konkretnego absolwenta na zachodnim rynku pracy (czyli tego, do którego obcokrajowiec chce docelowo się dostać), gdzie nawet nasz najlepszy absolwent startuje z pozycji outsidera z dyplomem uczelni, którą trudno zweryfikować w dostępnych rankingach, stowarzyszeniach pracodawców lub absolwentów (poza czterema czy pięcioma uczelniami, które pojawiają się w wybranych rankingach). Nie potrafimy również dostarczyć odpowiednich „dodatkowych korzyści” w postaci certyfikatów zawodowych lub dyplomów zachodnich uczelni o uznanej marce, które skłoniłyby zagranicznego studenta do uzyskania tego dyplomu w Polsce za mniejsze pieniądze, przy okazji zdobywając jako drugi polski tytuł (są oczywiście chlubne wyjątki, ale o większości zachodnich uczelni oferujących swój dyplom w Polsce świat nie słyszał, gdyż są nisko w rankingach, a jedyną szansę widzą w wykorzystaniu niedojrzałego polskiego rynku i nieświadomego klienta).

Niedostępny rynek pracy

Kolejny problem dotyczy wszystkich studentów, ale najbardziej szkodzi obcokrajowcom. Z powodu niedojrzałości firm i ich kultury menedżerskiej, braku długoterminowego podejścia do rozwoju zasobów ludzkich student polskiej uczelni boryka się ze skutecznym przełożeniem inwestycji w studia na wymierne efekty na rynku pracy, realizowane w krótkim czasie. Mam na myśli rynkową transakcję „wysokie czesne dzisiaj w zamian za dobrze płatną pracę 2-3 lata później”. Opisane wyżej problemy z podjęciem pracy podczas studiów nie tylko zniechęcają samych kandydatów (a czy uczciwe biura rekrutacji nie powinny o tym poinformować kandydata?), ale również uniemożliwiają naszym uczelniom drastyczne podniesienie czesnego, które to zagraniczny student mógłby odrobić pracując wieczorami, w weekendy lub na pół etatu. Należy też pamiętać, iż student z Azji, Afryki czy Ameryki Płd. reprezentuje dużą grupę osób, często w jakiś sposób powiązanych ze sobą (rodzina, znajomi), więc jeden zniechęcony teraz przekłada się na całą grupę zniechęconych w przyszłości.

Coraz ważniejszą częścią studiów stają się praktyki, zarówno wakacyjne, jak i długoterminowe work placements, posunięte nawet do pełnego roku w ramach tzw. sandwich degrees, gdy student spędza trzeci rok pracując w firmie i wraca na rok czwarty, by doszlifować wiedzę. W Polsce jest niewiele firm, które przyjmą obcokrajowca, niemówiącego po polsku (lub bardzo słabo) i nieoferującego jasnej i natychmiastowej korzyści dla firmy (Chińczyk na praktyce może poszukać tanich dostawców ze swojego kraju, ale jak firma „wykorzysta” praktykanta z Argentyny, Nigerii lub Bangladeszu?). Nasze uczelnie nadal mają słabe kontakty z przemysłem/biznesem, tym bardziej z globalnymi firmami operującymi na rynkach poza Polską, co oznacza wielkie trudności w zdobyciu praktyk/stażu po studiach (graduate work placements), gdyż absolwent polskiej uczelni przegrywa z kandydatami ze znanych (lub bliższych korporacjom) uczelni zachodnich (nawet prywatnych koledżów, ale zlokalizowanych w dużych ośrodkach akademickich lub sprzężonych programowo/dyplomowo z dobrymi uczelniami o wieloletniej tradycji). Korporacje dopiero zaczynają na poważnie penetrować polskie uczelnie w poszukiwaniu nowych kadr, ale i wtedy ich przedstawiciele mają problem z obcokrajowcami obecnymi na prezentacjach, których korzyści dla firmy mogą być określone dopiero w centrali, a to oznacza utracone szanse obu stron z racji nieporozumień, różnicy czasowej od kontaktu przez analizę do decyzji.

W wyniku przedstawionych powyżej problemów systemowych oraz słabości samych uczelni międzynarodowy student komercyjny staje przed dylematem: starać się o studia w Polsce: ryzykować odrzucenie na etapie przyznawania wizy, pojechać do uczelni, która nie potrafi go dobrze wykształcić, a kraj zapewni ogrom (złych) doświadczeń, a niby oszczędność z niskiego czesnego nie zrekompensuje zdobycia nieznanego nikomu dyplomu oraz potrzebę wyjazdu z Unii po studiach lub: wybrać droższą uczelnię zachodnią (uniwersytet lub koledż prywatny): pójść tropem tysięcy pobratymców, zdobyć dobre wykształcenie oraz dyplom rozpoznawany przez każdą firmę (na Zachodzie i w kraju pochodzenia), a wyższe czesne odpracować w firmie, sklepie, restauracji, kończąc studia z relatywnie krótką perspektywą odzyskania poniesionych kosztów oraz mieć możliwość pozostania w kraju studiowania, (a później uzyskać upragniony pobyt stały).

Tracone szanse

Krytycy powyższej analizy mogą oczywiście przedstawić dwa kontrargumenty: (1) polskie uczelnie medyczne nie mają problemów z naborem na bardzo drogie studia po angielsku; (2) większość obcokrajowców aktualnie studiujących w Polsce to Ukraińcy i Białorusini (nie chcemy Azjatów i Afrykańczyków, ponieważ obniżą nam jakość lub słabo mówią po angielsku). Pozwolę sobie zauważyć, iż: (ad. 1) polskich szkół medycznych jest kilka i mają bardzo ograniczone nabory zagraniczne (w pełni wykorzystane dzięki kilku kompetentnym źródłom rekrutacji), należy je brać za świetlany przykład, ale ich wyspecjalizowane sukcesy nie są reprezentatywne dla całej branży; (ad. 2) Ukraina i Białoruś (i inne kraje Europy wschodniej) rozwijają się szybko i niedługo stworzą wewnętrzną konkurencję do polskiej oferty (a dzieci bogatych z Europy Wschodniej od dawna jeżdżą na Zachód, nie oglądając się na nas) – gdy w Polskę uderzy najgłębsza zapaść demograficzna, nasi wschodni sąsiedzi będą już mieli elitarne programy studiów wzorowane na zachodnich.

By poprawić rekrutację pełnopłatnych studentów zagranicznych do Polski, i w ten sposób podreperować budżety naszych uczelni, należy zbudować nowy system rekrutacji międzynarodowej, która sięgnie daleko poza naszych sąsiadów z Europy Wschodniej. Ten system powinien powstać po konsultacjach między zainteresowanymi uczelniami, MNiSW oraz resortami ds. bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych. Należy również uważać, aby kwestie bezpieczeństwa państwa (same zmieniające się z biegiem czasu w wyniku sytuacji międzynarodową czy dominującej opcji politycznej) nie zdławiły jednej z najważniejszych szans polskiego szkolnictwa wyższego w dekadzie kryzysu demograficznego. Inaczej za 10-15 lat znowu będziemy w tym samym punkcie: desperacko szukając komercyjnych studentów z dalekich krajów, ale w sytuacji, kiedy Chiny i Indie kształcą lepiej u siebie, a świat dawno zapomniał o jakichkolwiek naszych przewagach konkurencyjnych. Pozostanie nam wtedy walka o klienta z Laosu, Algierii czy Sudanu (wg GUS w 2008/09 mieliśmy odpowiednio 3, 3 i 6 studentów z tych krajów, więc łatwo będzie wygenerować stuprocentowe przyrosty w naborach).

 

Marcin Duszyński jest konsultantem w Wlk. Brytanii. Zajmuje się rekrutacją międzynarodową oraz budową dydaktycznych programów partnerskich.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk