„Podaj cegłę”
Temat 3: Nierealistyczna i odzierająca z dotychczas akademickiego charakteru nowa procedura nadawania stopnia doktora habilitowanego.
versus uprawnienia promotorskie dla doktorów, to był dwa lata temu bardzo gorący temat sporu. Ostatecznie, także, jak mniemam, dzięki włączeniu się do dyskusji KRASP, Fundacji Rektorów, PAN oraz znaczących profesorów ze środowiska akademickiego, zwyciężyła koncepcja utrzymania habilitacji, aczkolwiek pod nową postacią. Dziś projekt ustawy ukazuje nam wizję resortu. Zatem, też jako aktywny uczestnik tamtego sporu (za habilitacją), chciałbym i na ten temat się wypowiedzieć.
Nierealistyczny doktor
Kilka uwag krytycznych dotyczy samej procedury prowadzenia przewodu habilitacyjnego. Oto one.
1. Zerwanie z tradycją i sprowadzenie roli rad wydziałów i instytutów tylko do wykonywania „rozkazów” specjalnych „komisji habilitacyjnych”. Jeżeli jednak jakaś rada nie zechciałaby być posłuszna (a co z autonomią?), to grożą jej określone sankcje „karne”. Jakie? A o tym traktuje specjalny art. 18a ust. 12: „W przypadku rozbieżności między opinią komisji habilitacyjnej a uchwałami rady jednostki organizacyjnej, Centralna Komisja, po przeprowadzeniu postępowania wyjaśniającego, może cofnąć jednostce organizacyjnej uprawnienie do nadawania stopnia naukowego doktora habilitowanego, jeżeli stwierdzi, że rozbieżność jest nieuzasadniona”.
2. Nie może być tak, że rada jakiejś jednostki jedynie przyjmuje zgłoszenie danej osoby (i wcale nie musi mieć z nią bezpośredniego kontaktu), że chce ona uzyskać dyplom doktora habilitowanego tejże uczelni czy instytutu, a następnie uczestniczy (poprzez wyznaczonych przez nią trzech członków komisji habilitacyjnej, w tym sekretarza i jednego recenzenta) w postępowaniu habilitacyjnym oraz na wniosek komisji nadaje (albo odmawia nadania) stopień doktora habilitowanego. Całość postępowania została odarta z akademickiego charakteru. Nikt z członków rady wydziału nie będzie nawet widział, jak wygląda kandydat (chyba, że jego zdjęcie zostanie rozpowszechnione w Internecie). Przecież dana osoba może nie mieć dobrego rozeznania w rzeczywistych kompetencjach rady. Przecież może wytworzyć się moda na habilitowanie w określonych ośrodkach. Przecież kandydat może kierować swój wniosek do rady, która jest znana z łagodności itd. Komunikacja poprzez Internet nie zastąpi normalnej rozmowy z dziekanem. I nie obawiajmy się tego, że dziekani tylko czekają, aby schrupać kandydata.
3. Autorzy projektu nie zdają sobie chyba sprawy z potencjału kadrowego polskiej nauki. Zakładają oni, że Centralna Komisja powoła czterech członków, w tym dwóch recenzentów, „o renomie międzynarodowej”, a rada jednostki powoła trzech członków, w tym jednego recenzenta, „o uznanej renomie międzynarodowej” (co to znaczy – zwłaszcza w odniesieniu do dyscyplin z kręgu humanistyki i nawet dużej części nauk społecznych?). Skąd wziąć 7 profesorów (no bo chyba doktorzy o uzyskanych uprawnieniach promotorskich i recenzenckich nie wchodzą w grę?) o tak wysokich, międzynarodowych kwalifikacjach naukowych? Przecież to czysta fikcja. Czy to też ma przyspieszyć postępowanie kwalifikacyjne? Gdyby, mimo wszystko, poważnie potraktować te zapisy, to profesorowie z niezbyt długiej listy będą tylko „na okrągło” zajmować się habilitacjami.
4. Nierealistyczność proponowanych terminów. W uzasadnieniu projektu ustawy czytamy, iż: „sama procedura została skrócona z 11 do 4 miesięcy”. Czy w tym rachunku uwzględniono bardzo znaczące zwiększenie zatrudnienia w Centralnej Komisji i znaczący wzrost wydatków związanych z obsługą habilitacji „po nowemu”? Przede wszystkim biuro Centralnej Komisji musi być profesjonalnie zinternetyzowane. Cała dokumentacja wniosku rodzi się w korespondencji internetowej w trójkącie: kandydat – biuro – rada jednostki. Dla zobrazowania stopnia złożoności przedsięwzięcia podam tylko kilka danych. W ubiegłym roku Centralna Komisja wyznaczyła po 2 recenzentów w 1223 przewodach habilitacyjnych wszczętych przez rady jednostek organizacyjnych oraz w 513 postępowaniach o nadanie tytułu profesora. Czy te liczby przemawiają dostatecznie mocno do wyobraźni? A przecież wyznaczanie po 2 recenzentów jest o wiele prostsze od rozpatrzenia – w tak skomplikowanym trybie postępowania – 1200 (a nawet większej liczby) indywidualnych spraw angażujących po 7 osób (specjalistów o uznanej lub zwykłej renomie międzynarodowej). KTOŚ też musi – wstępnie, aby rozpoznać zasadność wniosku i prawidłowe wskazanie rady jednostki – przeczytać autoreferat przygotowany przez kandydata (mówi o tym art. 18a ust. 1). KTOŚ też musi dokonać jego korekty i z uwagami zapoznać kandydata. Z własnego dwudziestoletniego doświadczenia związanego z członkostwem w Centralnej Komisji wiem, że problemy z prawidłowym przygotowaniem wniosków mają nie tylko kandydaci, ale też dziekanaty dużych wydziałów uniwersyteckich. To zatem oznacza pracę etatową członków Centralnej Komisji. W uzasadnieniu proponowanych zmian w dotychczasowej ustawie czytamy: „Uproszczenie ścieżki awansu naukowego pozwoli młodym uczonym na zdobycie samodzielności naukowej przed ukończeniem 40. roku życia, czyli uzyskanie uprawnień promotorskich oraz możliwości kierowania zespołami badawczymi”.
Zbyt dużo wyjątków
W uzasadnieniu czytamy też, że: „odstępuje się od kolokwium i wykładu habilitacyjnego oraz obowiązku przedstawiania rozprawy habilitacyjnej w dotychczasowej formie ” (podkr. moje).
Jeśli chodzi o zmianę formy przedstawiania rozprawy habilitacyjnej, to nowa ustawa nie proponuje nic nowego. Ciekawe, że „nowa” forma habilitacji była wielokrotnie przedstawiana jako jedna z zalet (!) nowej regulacji prawnej, która istotnie miała przyspieszyć całą procedurę habilitowania. Tak jednak nie jest. Wystarczy zajrzeć do obowiązującej ustawy (art. 17 ust. 3), aby przeczytać w niej, iż rozprawa habilitacyjna powinna być „opublikowana w całości lub zasadniczej części, albo [jako] jednotematyczny cykl publikacji ” (podkr. moje). Jeżeli ktoś jest rzeczywiście zdolny i pracowity, a to oznacza też, że regularnie publikuje wyniki swoich prac, to bez większego problemu część z nich, niejako z marszu, przedstawi jako rozprawę habilitacyjną. Nie trzeba zatem wywracać obowiązującego prawa. Zamiast tego potrzebna jest ze strony rządu realna inicjatywa zwiększenia uposażenia – zwłaszcza młodych badaczy i nauczycieli akademickich - aby mogli się poświęcić pracy badawczej (też: doktoraty i habilitacje), a nie szukać dodatkowych zatrudnień, aby utrzymać na przyzwoitym poziomie swoje rodziny. Aby zwiększyć wskaźnik „habilitowania” adiunktów, wystarczą te zapisy prawne, które mamy. Dobry pracownik publikuje, a część publikacji będzie jego doktoratem czy habilitacją. I – to rzeczywiście dobre posunięcie w proponowanej ustawie – należy doktoryzować się na podstawie opublikowanej rozprawy (art. 13 ust. 2). Także pomieszczenie rozprawy doktorskiej wraz z recenzjami na stronie internetowej jednostki uważam za bardzo dobry pomysł. Może wydłużyłbym do 1 roku czas jej zamieszczenia na stronie internetowej.
5. Tajność głosowań. Ze zdumieniem przeczytałem (art. 18a ust. 8), iż na jednym z etapów postępowania habilitacyjnego nakazuje się przeprowadzenie – i to w najważniejszym punkcie postępowania (przyjęcie opinii o nadaniu stopnia doktora habilitowanego) – głosowania jawnego: „Po przedstawieniu recenzji i zapoznaniu się z autoreferatem członkowie komisji habilitacyjnej w głosowaniu jawnym podejmują uchwałę zawierającą opinię w sprawie nadania lub odmowy nadania stopnia doktora habilitowanego” (podkr. moje).
Wszystkie głosowania w sprawach osobowych mają (i powinny mieć) charakter głosowań tajnych. Dlaczego w tym jednym przypadku ma być inaczej? Czy członkowie komisji mają – w trakcie głosowania – patrzeć sobie w oczy? Czy...?
6. Dlaczego to minister ma określać, w trybie jakiegoś rozporządzenia (art. 16 ust. 2 pkt. 4), czy dany doktor już „dojrzał” do tego, aby można było wszcząć mu postępowanie habilitacyjne?: „Minister właściwy do spraw szkolnictwa wyższego określi, w drodze rozporządzenia, kryteria oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego, biorąc pod uwagę osiągnięcia naukowo-badawcze w dziedzinach nauki i sztuki lub obszarach wiedzy, współpracę międzynarodową, dorobek dydaktyczny i popularyzatorski oraz uzyskane nagrody”.
Od tego są stosowne komisje i recenzenci. W razie wątpliwości - „Czy już?” - można zawsze zapytać swojego dyrektora czy dziekana. Tak było przez wiele lat i każdy, kto miał przyzwoity dorobek, „przebijał się”. Oczywiście były wyjątki, że kogoś skrzywdzono, ale działa – i to dość sprawnie – system odwołań w Centralnej Komisji. Z własnego doświadczenia wiem, że Centralna Komisja, jeżeli stwierdzi jakieś uchybienia, to staje po stronie osoby odwołującej się od krzywdzącej ją decyzji organu kolegialnego. Jeżeli minister miałby podawać progi punktowe (punkty czerpane z kart oceny jednostki naukowej), to uważałbym to za zły pomysł. Suma punktów nie informuje trafnie o dorobku jednej osoby. Może bowiem być i tak – na przykład – że 12 pkt oznacza albo monografię w j. polskim, albo artykuł z listy ERIH, albo 4 rozdziały w pracy zbiorowej opublikowanej w j. polskim, albo 6 artykułów opublikowanych w czasopiśmie 2 pkt. Jednak potrzebna jest ocena jakościowa dorobku. Tę może wydać jedynie ekspert.
7. W uzasadnieniu proponowanych zmian czytamy: „Ponadto cudzoziemcy i obywatele polscy, którzy uzyskali stopień doktora w Polsce lub za granicą oraz podczas pracy za granicą przez minimum pięć lat kierowali samodzielnie zespołami badawczymi oraz posiadają znaczący dorobek i osiągnięcia naukowe mogą otrzymać pełnię uprawnień naukowych i dydaktycznych, które przysługują w Polsce doktorom habilitowanym, o ile CK nie wyrazi uzasadnionego sprzeciwu”.
Mój komentarz do tego zapisu będzie krótki. Dlaczego obywatel polski, który w Polsce się wydoktoryzował i przez okres pięciu lat pracował w jakimś ośrodku zagranicznym i czymś oraz kimś kierował, miałby uzyskiwać, niejako automatycznie, uprawnienia równoznaczne z uprawnieniami doktora habilitowanego? Jeżeli jest taki dobry (posiada „znaczący dorobek i osiągnięcia naukowe”), to bez problemu uzyska w parę miesięcy habilitację (np. na podstawie „jednotematycznego cyklu publikacji”). W ogóle w tym projekcie mamy zbyt dużo wyjątków i ułatwień dla różnych kategorii osób. Prawo powinno być jednakie dla wszystkich.
Sporny profesor
Temat 4: Procedura nadawania tytułu naukowego profesora.
Kilka uwag krytycznych:
1. Wyżej już wskazywałem na szkodliwość art. 21a. Także i w przypadku nadawania tytułu profesora przewiduje się (art. 26 ust. 1), że oprócz doktorów habilitowanych o tytuł mogą wystąpić także osoby objęte „dobrodziejstwem” art. 21a (a więc bez habilitacji!). Powiedzmy zatem raz jeszcze: więcej wcale nie musi oznaczać lepiej. Czy potrzebujemy profesorów po nowemu – bez habilitacji?
2. Także i tu przywołuje się nową kategorię „osiągnięć” w kształceniu kadr naukowych – bycie „promotorem pomocniczym”. Oto można mieć osiągnięcia pod postacią wypromowania trzech doktorów lub bycia jedynie „pomocnikiem murarza” w trzech przewodach promotorskich. Bycie mistrzem i wypromowanie własnego ucznia to znacznie więcej, aniżeli pomaganie własnemu mistrzowi w przygotowaniu jego (jednak) ucznia do doktoratu. Z jednej strony podnosimy, ale pozornie, poprzeczkę w górę, a z drugiej strony wyraźnie ją obniżamy. I po co?
3. I kolejne ułatwienie (art. 26 ust. 3). „W szczególnych przypadkach” można nadać osobie bez habilitacji tytuł profesora. I znowu powiem, że jeżeli jest tak wybitna, to bez problemu uzyska habilitację. Wiem, że w obowiązującej ustawie też istnieje taka możliwość. Raptem w dużej Sekcji Nauk Humanistycznych i Społecznych CK skorzystano z niej chyba tylko raz. Spokojnie można ją wykreślić.
„Nie gmyrać w ulu”
Zmiany przyniosą skutek odwrotny do zakładanego. Podstawową wadą projektu jest centralizacja i zbiurokratyzowanie całej procedury habilitowania oraz zbyt wiele „ułatwień” dla różnych kategorii osób. Na marginesie warto zauważyć, iż w przedłożonym dokumencie konsekwentnie mówi się o „uprawnieniach promotorskich”. A może chodzi o to, żeby tak zniechęcić środowisko do samej idei habilitacji, aby samo poprosiło władze resortu o zlikwidowanie tej „nieludzkiej” procedury i poprzestanie na jedynie słusznej propozycji nadawania uprawnień promotorskich i recenzenckich?
I jeszcze jedno, w jaki sposób (czy wyjdzie na ten temat stosowne rozporządzenie wykonawcze?) odróżnić profesora o „renomie międzynarodowej” od profesora o „uznanej renomie międzynarodowej” (może na początek zacznijmy od literaturoznawstwa polskiego)?
Jeżeli miałbym wskazać na pomysł najgorszy, najbardziej psujący system awansów naukowych, to bez wahania wskazałbym na przewijający się przez różne zapisy ustawy artykuł 21a. Działajmy na rzecz najlepszych, o udokumentowanym, bardzo dobrym dorobku naukowym. Oni jednak nie potrzebują „ułatwień”, które proponuje art. 21a. Im trzeba pomóc, i to wyraźnie, materialnie (np. poprzez zwiększenie uposażeń – zwłaszcza młodym badaczom).
Przed laty zapadły mi w pamięci słowa wybitnego prawnika, prof. Zygmunta Ziembińskiego, który komentując na łamach kwartalnika „Ruch Prawniczy, Ekonomiczny i Socjologiczny” (1995, nr 1, s. 143–151) ówczesne ustawodawstwo odnoszące się do przepisów o stopniach i tytułach naukowych, odwołał się żartobliwie do słów dziewiętnastowiecznego podręcznika pszczelarstwa: „Bez potrzeby nie gmyrać w ulu”. Otóż to!
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Oczywiscie zachowac habilitacje, nie dopuszczac do powrotu cwaniakow co cos osiagneli za granica, bo zawyza poziom, a obecnie habilitacja jest dobrym straszakiem na nich, bo po co wracac jak trzeba sie pare lat nad habilitacja nauzerac zeby moc cos zaczac dzialac naukowo na szersza skale i niezaleznie.
Proponuje tez wprowadznie przynajmniej 3 extra stopni naukowych miedzy doktorem a profesorem, musi byc jakas gradacja, egzaminy, biurokracja.
No i habilitacje jak zwykle dawac w pierwszej kolejnosci miernotom z kilkoma publikacjami ale dobrze ustawionym w srodowisku.
Bardzo żałuję, że nikt nie odniósł się do mojego komentarza z 9 stycznia w sprawie mianowań i skracania kontraktów. Zupełnie niedawno Prezydent RP skierował do TK ustawę o racjonalizacji zatrudnienia. Jednym z powodów był zapis, który pozwalał na arbitralne zwalnianie mianowanych urzędników Służby Cywilnej. Ponawiam pytanie: Skąd ta presja na zabranie mianowania i skrócenie kontraktów? W czym mianowanie pracownika naukowo-dydaktycznego jest gorsze od mianowania urzędnika SC? Nie wiem. To pozbawienie tzw. prawa nabytego - jestem prawie pewien, że to podstawa do skierowania ustawy właśnie do TK. Szkoda też, że w sprawie mianowań nie traktuje się wszystkich tak samo. Albo odbierzmy wszystkim, albo zostawmy tak jak jest - to bardziej logiczne. Wracam do kontraktów i sprawy zatrudnienia adiunktów. Ci, którzy już pracują np 10 lat - dostaną w myśl ustawy szansę w postaci dodatkowych dwóch lat, ale na co? Nie rozumiem. Oni po prostu zostaną najprawdopodobniej zwolnieni z pracy lub przejdą na stanowisko pracownika dydaktycznego. Przecież to szantaż. Wszystko dlatego, ze prawo w Polsce non-stop działa wstecz. Nie chcę tutaj podawać przykładów, ponieważ nie mam na to czasu. Niestety przyzwyczailiśmy się do tego za bardzo i już na to nie reagujemy w ogóle - tak być nie powinno - ja reaguję. Grzegorz Gwóźdź
Wypowiedzi Obserwatora zostały "wyłączone" pomyłkowo. To nie jest przykład cenzury. Już są widoczne. Przepraszam i pozdrawiam. admin
To i moje komentarze proszę usunąć. Tak się nie robi!!
Pan Grzegorz Kobrycki ma racje. To zwykla i obrzydliwa cenzura jak za czasow PRL! Prosze wobec tego szanownego cenzora o usuniecie moich odpowiedzi bo juz nie maja sensu skoro usunieto wypowiedzi, do ktorych one sie odnosily. Juz wiecej nie wezme udzialu w tym forum!
Szanowny Panie Wojciechu. Chciałbym wyrazić wielkie uznanie dla Pana osobistej odwagi za ten głos o niewydolności polskiego systemu awansu naukowego. Głos ten jest niestety zagłuszany - nie tylko na Radach Wydziału ale i na tym Forum, co skutecznie zniechęcało mnie do pisania komentarzy."Miarka się jednak przebrała" - zauważyłem bowiem, że niewygodne wypowiedzi są z Forum usuwane. To są praktyki niedopuszczalne i niegodne ludzi, którzy
mają decydować o przyszłości polskiej nauki. Pojawił się niedawno (i zaraz zniknął) komentarz forumowicza "Obserwator" (jeśli dobrze pamiętam) zwracający uwagę na kuriozalną sytuację, polegającą na tym, że Kraje Unii Europejskiej nie mogą dojść do porozumienia w sprawie wspólnych kryteriów awansu naukowego. Początkowo sądziłem, że nie mamy się czego wstydzić, bo wiele innych nacji europejskich cechuje konserwatyzm w tym zakresie. Teraz jednak uważam, że to my jesteśmy liderami w konserwowaniu przestarzałego systemu, skoro moderator forum kasuje wypowiedzi przeciwstawiające się zastanej rzeczywistości. Ciekawe jak długo dane będzie "pożyć" tej mojej wypowiedzi, ale może zdąży ona wywołać jakąś konstruktywną dyskusję. Swoją drogą, czy to nie smutne, że łatwiej wprowadzić wspólną walutę w większości krajów Europy niż wspólne kryteria kompetencji naukowych. Pozdrawiam i życzę odwagi w pisaniu "niewygodnych" komentarzy. Grzegorz Kobrycki
Nikogo nie powinno dziwić tak liczne poparcie grupy profesorów dla tego artykułu z uwagi na ich własny interes. Popatrzmy jednak jak rozwinęły się kraje, w których sprawę awansu naukowego już załatwiono i panuje tam realna konkurencja naukowa. Istotne zmiany są konieczne bo system awansu mamy niewydolny. Zbyt często habilitacja zależy od tajnego głosowania osób, które na określonej decyzji mogą coś stracić, a nie od często łatwo mierzalnego dorobku kandydata.
Pozdrawiam
Wojciech Budzianowski
Chciałbym bardzo podziękować za komentarz Panu Profesorowi Janowi Stępniewskiemu, który odnosił się do wpisów Pana Wojciecha Krysztofiaka. Cieszy mnie wola uporządkowania i umiędzynarodowienia procesu habilitacyjnego.
Szanowni Państwo, doszło niestety do przerażającego paradoksu. Środowisko naukowe (w skali świata) było - i jest ciągle - postrzegane jako synonim mobilności, otwartości i zdolności do myśli i działań "ponad podziałami" (narodowymi, kulturowymi i wyznaniowymi). Tymczasem naukowcy Unii Europejskiej nie chcą i nie potrafią się porozumieć, co do wspólnych kryteriów awansu naukowego i to w czasach, gdy wszystko wokół się integruje i globalizuje. Jest to tym bardziej przygnębiające, że spór nie jest merytoryczny ale urządniczo-papierkowo-ambicjonalny. A współczesność oferuje przecież tak wiele możliwości szybkiej i obiektywnej oceny dorobku publikacyjnego. Odpowiednie wskaźniki i parametry wcale nie są bezduszne, ponieważ recenzentami w najlepszych czasopismach są konkretni ludzie, będący wybitnymi specjalistami. Być może należałoby tylko doprecyzować współczynniki określające rolę danego współautora w powstaniu artykułu (ale nie typu "78,99 %", ale jakościowe: "pomysłodawca", "wykonawca", "pomocnik"). Wówczas habilitację mógłby właściwie nadawać komputer, a CKK zajmowałaby się jedynie weryfikacją prawdziwości listy i punktacji artykułów i cytowań. Czego trzeba więcej ?
Odpowiadam Panu Wojciechowi Krzysztofiakowi (14/01,0:29). W nauce polskiej, na szczescie, zawsze mozna bylo powolywac na recenzentow profesorow zagranicznych oraz naukowcow polskich o renomie miedzynarodowej czy tez krajowej. Nikt tego nie zabranial. Niektore Rady Wydzialow, ktore dbaly o poziom prac naukowych korzystaly z tego, wiekszosc nie. Nie trzeba tego uwazac za wielka innowacje proponowana przez MNiSZW. Zapisy w nowej ustawie powinny byc proste (wszyscy recenzenci z zewnatrz i wybierani losowo, jawnosc recenzji i prac (internet), przy hab. 1 recenzent zagraniczny (???) - tu bariera jezykowa). Nowy projekt jest zbyt skomplikowany i zawily. Trzeba korzystac z zagranicznych sprawdzonych, prostych i skutecznych rozwiazan! Nigdzie na swiecie w nauce nie ma zadekretowanej prawem "instytucji naukowca o renomie miedzynarodowej uznanej lub zwyklej". (ludzie ratunkuuuuu!!!). Pana wniosek, ze mi sie " nie podoba kategoria naukowca o miedzynarodowej renomie..." jest chybiony. Choc zabrzmi to mocno nieskromnie, odpowiem tak: wprost przeciwnie Panie Wojciechu, "uwielbiam" tego rodzaju kategorie! Dlaczego?.....nooooo boooo... habilitowalem sie we Francji juz 25 lat temu a od 30 lat pracuje na Sorbonie (od 8 takze na UJ). Tylko nie wiem teraz do ktorej grupy Pan mnie zakwalifikuje? Do tej "uznanej" czy "zwyklej"???. Hahahaaa... . I tym humorystycznym akcentem koncze moj udzial w dyskusji. Pozdrawiam Pana (Prosze pozdrowic mojego Mistrza z US - wspanialego nestora Prof. Tadeusza Wierzbickiego). JS
Witam Państwa ponownie nocną porą. Bardzo zasmuciły mnie dwie poprzednie wypowiedzi Pana Wojciecha Krysztofiaka - a w dokładniej - pewna ich niekonsekwencja. Z jednej strony Pan Krysztofiak deklaruje: "Staram się być precyzyjny w kwestiach merytorycznych", z drugiej strony pisze "Na Słowację nie wybierałbym się - u nas w US była afera ze "Słowakami" (formuła przeprowadzenia w taki sposób habilitacji została potępiona przez Radę Wydziału)". To nic innego, jak stosowanie odpowiedzialności zbiorowej. Wspomniana Rada Wydziału prawdopodobnie złamała prawo, a przynajmniej zasady dobrego obyczaju, potępiając ludzi, którzy uzyskali awans naukowy w kraju Unii Europejskiej, z którym Polska ma stosowną umowę międzynarodową.
Znamienne jest to, że Pan Krysztofiak ani słowem nie odniósł się do mojej poprzedniej wypowiedzi na temat niechęci polskiego środowiska naukowego do podpisania odpowiednich umów z Wielką Brytanią i USA. To niestety typowy przejaw polskiej zaściankowości i megalomanii, której tak wiele w naszym polskim środowisku naukowym. Mam nadzieję, że Państwo wybaczą mi te krytyczne słowa - ale może sprowokują one Państwa do gorętszej dyskusji. Z Wyrazami szacunku O.O.
Szanowni Państwo, Szanowny Panie Krzysztofie Z.
A oto jeszcze jeden kontrowersyjny temat. Pan Krzysztof Z. napisał z żalem ale chyba i z pogardą "Nie dziwcie się, że ludzie jeżdżą na Słowację." Otóż "na Słowację" można jeździć zarówno na narty jak i na uczelnię - a jeśli na uczelnię, to na konkretną uczelnię. Jest ich na Słowacji wiele - zapewne zbyt wiele. Są wśród nich takie, do których podążają pielgrzymki (głównie) humanistów, by "załatwiać" sobie habilitację. Są jednak i takie Uniwersytety i Politechniki, do których pieniądze unijne na aparaturę płyną strumieniami, a pracownicy naukowi rozliczani są z tego, ile godzin przepracowali na zakupionym sprzęcie. Zatem zastanówcie się Państwo, czy przypadkiem takie pogardliwe uogólnienia na temat nauki na Słowacji nie są zwyczajnym nadużyciem. My np. oburzamy się, gdy Niemcy mówią, że Polacy to brudasy i złodzieje samochodów. Apeluję więc o poziom i precyzję wypowiedzi na Forum. A co do systemu awansu naukowego na Słowacji, to choć znacznie bardziej liberalny niż Polski, to w dziedzinach technicznych i ścisłych nie skutkuje gorszą jakością, gdyż opiera się przede wszystkim na wskaźnikach bibliometrycznych. Ciekaw jestem, czy gdybyśmy mieli podpisaną umowę z Wielką Brytanią lub USA o ekwiwalentności stopni naukowych - też z pogardą odnosilibyście się Państwo do tych naukowców, którzy wyjeżdżaliby tam, by "na skróty załatwić sobie habilitację". Znamienny jest już sam fakt, że w ogóle takich umów nie chcemy podpisać z tymi krajami. Na szczęście ich doktorzy się tym nie przejmują i zamiast o procedurze habilitacyjnej myślą o tym, jakby tu zasłużyć na Nobla. I jakimś "dziwnym trafem" im się to udaje, czego nie można niestety powiedzieć ani o naszych doktorach ani o profesorach. Moim zdaniem nie ma sensu tracić czasu na wymyślanie i udoskonalanie naszego rodzimego systemu awansu naukowego. Wystarczy skopiować go z krajów, w których funkcjonuje najlepiej, i zająć się zdobywaniem znacząco większych środków na naukę. Z wyrazami szacunku. O.O.
Odpowiadam Panu Wojciechowi Krzysztofiakowi (11/01, 15:02) na zarzut, ze nie odrozniam "naukowca o pozycji miedzynarodowej od naukowca o pozycji lokalnej" (w mojej wypowiedzi z 9/01, 13:37).
Szanowny Panie Wojciechu, zakladam, ze nieuwaznie Pan przeczytal moja wypowiedz i stad brak precyzji w panskim zarzucie lub tez nie zrozumial Pan mojego wyrazenia (cytuje): o renomie miedzynarodowej "takiej" i "siakiej". Jak Pani widzi nie ma tu mowy "o pozycji lokalnej". Ja odnioslem sie do wyrazenia z projektu (cytuje): ..."specjalistow o uznanej lub zwyklej pozycji miedzynarodowej..." (patrz wypowiedz Prof. Brzezinskiego, w czesci "Nierealistyczny doktor" pkt 3 i 4).
Czekac tylko na pomysl MNiSZW powolania komisji d/s klasyfikowania naukowcow na tych o uznanej renomie miedzynarodowej i na tych o zwyklej renomie miedzynarodowej (a nie lokalnej Panie Wojciechu!!!). Gwarantuje, ze kandydatow do takiej komisji byloby mnostwo a sklasyfikowani w tych 2 grupach nie zawsze wladaliby obcymi jezykami.........
Szanowny Panie Wojciechu, mam nadzieje, ze jako recenzent jest Pan bardziej precyzyjny!
Z wyrazami szacunku.
J. Stepniewski
Szanowny Panie Wojciechu
Właśnie w tym sęk, że mam publikacje i to bardzo cenne (w rankingowej prasie), po angielsku (w Szkocji wydane), kilka monografii (trzy). Badam, jeżdżę, piszę, myślę, że i jakościowo jest to dobre, skoro bez protekcji przyjmują, niekiedy kosmetyczne poprawki.
Powiem nieskromnie, iż w ciągu dwóch lat udało mi się napisać dwie monografie i kilka cennych artykułów.
Ale, jako taki przyziemny wyrobnik w prywatnej szkole widzę i obserwuję, co opisałem.
Poza tym.
Przy trzech znanych mi habilitacjach "dokładnie po aptekarsku" liczono konferencje. Na ilu był, czy są w "temacie" zainteresowań badawczych- a nie czy jeździł od konferencji do konferencji na każdy temat. Publikacje po-konferencyjne mnie nie interesują jako takie, znam ich wartość. Ale to, że będę rozliczany z konferencji już tak.
I o tym pisałem, głównie o tym, że bez pieniędzy z uczelni nie mogę jeździć na to, na co mnie nie stać.
Po drugie.
ocenia się tzw. działalność organizacyjną. Taką działalnością może się wykazać nauczyciel z uczelni prywatnej: bo był na egzaminach wstępnych, sekretarzował konferencji itd.
A ja co? U mnie nie ma konferencji, studenci zapisują się u Pani w dziekanacie- dostrzega Pan tą niesprawiedliwość?
A i jeszcze jedno ważne.
Jak dojdę do tego wielkiego dnia, co już właściwie mógłby być. Otwarcie przewodu, recenzje, opłaty- to koszt około (z wydaniem książki0 30 tysięcy złotych. Chyba pan nie wierzy, że zapłaci za to mój kanclerz. Skąd mam na to wziąć pieniądze. Nie dziwcie się, że ludzie jeżdżą na Słowację.
I staję do konkursów w Polsce na adiunkta. I kto wygrywa?
Nie ten co biegle zna angielski, był na stażu w USA, ma publikacje- ale doktorant profesora z tej uczelni.
Twardo stąpam po ziemi, znam swoja wartość, ale pewnych spraw nie przeskoczę.
Pan Krzysztof Z. (humanista) ubolewa, że nie może jeździć na konferencje, gdyż są za drogie, a prywatna uczelnia nie chce mu ich refinansować. Martwi się, że przy przewodzie habilitacyjnym będzie źle oceniony.
Uwaga poniższa niestety pokazuje, że jej autor posługuje sie nieefektywnymi standardami własnej pracy naukowej. Na szczęście, Ministerstwo zlikwidowało punktowanie prac pokonferencyjnych; oznacza to, że artykuły opublikowane w tak zwanych "materiałach pokonferencyjnych" nie mają żadnego znaczenia w uzyskaniu przez ich autorów punktów podnoszących ich pozycję w sieci wymiany naukowej.
Najważniejsze są osiagnięcia naukowe, upublicznione w taki sposób, aby światowa społeczność uczonych mogła je ocenić. Temu celowi służą czytane przez uczonych czasopisma naukowe. To, które z setek tysięcy czasopism są czytane, wiemy z odpowiednich list rankingowych (ERIH, ICR)- w każdej dziedzinie takich czasopism jest co najwyżej 50 (są to czasopisma międzynarodowe; z racji swojej rynkowej pozycji obsługują uczonych z całego świata).
Szanowny Panie Krzysztofie!!!! nie martwiłbym sie tym, że nie stać nas na konferencje (bo generalnie w Polsce na nich nie wiele się dzieje; mają one charakter towarzysko-relaksacyjny). Martwiłbym się tym, czy opublikowałem przed habilitacją co najmniej jeden artykuł w najwyżej punktowanym rodzimym czasopiśmie naukowym (kat. C na liscie ERIH).
Gdybym był recenzentem Pana habilitacji, to najpierw sprawdziłbym czy opublikował Pan jakiś artykuł naukowy w najwyżej punktowanym czasopiśmie. Jesli pan takiego nie ma, to wówczas byłbym bardzo sceptyczny wobec pana osiągnięć (oczywiście, może zdarzyć się, że ktos jest geniuszem, a nie chce mu się nic publikować; ale to są wypadki śladowe).
Proszę sobie uświadomić,że w naszym kraju jest wielu wysmienitych, młodych humanistów, często studentów ostatniego roku studiów, którzy publikują swoje artykuły w najwyżej punktowanych rodzimych czasopismach. To kontrastuje z tym, że często ich nauczyciele publikują jedynie w materiałach pokonferencyjnych. A etatów dla tych "młodych pistoletów" nie ma. Co więc ma zrobic recenzent? Wyciąć "konferencyjną, poknferencyjną wygę" i znaleźć etat dla "młodego pistoleta", czy też powiedzieć młodemu studentowi, że "gratuluję wybitnego osiągnięcia, ale pracy i tak Pan nie dostanie, mimo tej prestiżowej publikacji, bo dr Xisiński zajmuje Pana potencjalny wakat".
Moim zdaniem, przewody habilitacyjne powinno się wszczynać pod warunkiem uzyskania przez uczonego okreslonego progu punktowego, mierzonego w sposób rozsądny publikacjami w bardzo dobrych oraz dobrych pismach naukowych.
Rozwiązałoby to kolejki; wówczas nie byłoby kłopotów ze znalezieniem recenzentów o międzynarodowym dorobku. Rozwiązanie jest bardzo proste i dziwię się,że Ministerstwo nie wpadło na tak proste rozwiązanie.
Dostałem zaproszenie na konferencję. Dwa dni, temat interesujący jak dla mnie, ciekawe osoby w komitecie honorowym.
Ale.
Cena za owe dwa dni to 550zł. Fakt, ze spaniem, jedzeniem, publikacją- to jak na obecne warunki niezbyt wygórowane. Ale jednak to 1//4 mojej pensji - więc sporo, bo sam musiałbym za to zapłacić (moja uczelnia nie płaci mi w okresie wakacji).
Moja uczelnia nie funduje nikomu takich wyjazdów, żadnych konferencji. Ci, którym płaci uczelnia- mają fajnie, bo się o nic nie martwią- w domyśle z uczelni publicznych.
Nie ma opcji na takich konferencjach: bez jedzenia i spania, bez cateringu, ale to prawo organizatora, że daje taką a nie inną ofertę.
Tak więc jest dylemat: gdzie uciąć w finansach, aby tu przełożyć, lub: znaleźć dwie tańsze po 200zł. Byle nie była w zbyt odległej miejscowości, bo bez noclegu jechać i wracać- to już to przerabiałem, szkoda zdrowia i niebezpiecznie.
Ale jest i druga strona.
Kiedyś tam niedługo stanę przed oceną dorobku na stopień doktora habilitowanego.
Ktoś weźmie moje dossier i poczyta sobie: …… o taka beznadziejna konferencja, nie mógł pojechać na tą do Warszawy ( w domyśle za 750zł), ooooo, konferencja w WSHE w...- dlaczego nie pojechał na tą na Uniwersytecie w……. (trzydniowa za 800zł)?
Patrząc zaś na dorobek kogoś innego, z uczelni publicznej recenzent uśmiechnie się: o był na konferencji gdzie i ja byłem w Gdańsku i w Krakowie, świetnie (łącznie za 1300zł)!
Kogo lepiej się oceni, którą osobę, jego dorobek?
A publikacje?
Przecież uczelnie publiczne mają pieniądze (fakt, że coraz mniejsze) na książki. Pracownik naukowy z niepublicznej szkoły szuka sponsorów i przyjaciół.
Zaraz ktoś powie: niech „se” napisze grant.
Odpowiadam- bez profesora, będąc tylko doktorem nauk humanistycznych ze szkoły niepublicznej- nie ma takiej możliwości. Już to przerabiałem, do każdego wniosku o grant musi być zespół, lub występuje profesor, doktor jest podpięty pod niego.
Ja nawet nie mogę korzystać z biblioteki uniwersyteckiej w swoim mieście zamieszkania, to jest we Wrocławiu, tak jak moi znajomi pracujący na Uniwersytecie. Nie mogę, bo jestem z prywatnej uczelni, a moja uczelnia nie ma podpisanej umowy z biblioteką uniwersytecką: koniec kropka.
Taki sam zakaz mam w przypadku korzystania z biblioteki pedagogicznej w moim instytucie z lat studiów czy studiów doktoranckich.
Korzystam z kart znajomych, ale to nie rozwiązuje sprawy.
Apel prof. Wojciecha Pisuli jest jak najbardziej na miejscu i dotyka istoty problemu. Nie martwmy się o wydłużanie okresów przewodów doktorskich czy habilitacyjnych. Autorzy dobrych doktoratów oraz dobrych habilitacji, "bronią się" szybko (niezależnie od zapisów w ustawach). Zatem ci, którzy streszczają w swoich dokoratach i habilitacjach koncepcje innych uczonych, niech długi, bardzo długo czekają na upragnione stopnie naukowe. To dla dobra nauki polskiej.
Prof. Stepniewski niestety nie ma racji, że nie można odróżnić naukowca o pozycji międzynarodowej od "naukowca" o pozycji lokalnej. Co więcej, można nawet ustawić ligi (jak w piłce nożnej) takich międzynarodowych naukowców. Pierwszą ligę tworzą Ci, którzy publikują w najbardziej renomowanych pismach i są cytowani. Drugą ligę tworzą ci, którzy publikują w renomowanych pismach i są śladowo cytowani. Trzecia ligę tworzą ci, którzy jedynie publikuja w renomowanych pismach, ale ich prace jeszcze nie są dostrzegane. Wymienione kategorie na gruncie algorytmów scjentometrycznych można precyzyjnie punktować. To zaś pozwala na ustawienie uczonych w poszczególnych dyscyplinach w porządku liniowym od najlepszego (z uwagi na jego pozycję w sieci wymiany naukowej) do najgorszych (których niestety w każdej dyscyplinie humanistycznej będzie ponad 90%). I ci właśnie nie powinni być recenzentami prac - bo nie znają standardów oceny (a tak jest, bo nigdy im się nie udało opublikować żadnego tekstu w prestiżowym czasopiśmie naukowym).
Zmiany więc muszą nastapić. Oczywiście, nie zgadzam się ze wszystkimi projektami Ministerstwa - ale pomysł, aby ograniczyć dostęp do procesów recenzyjnych w humanistyce tym profesorom, którzy w życiu niczego po angielsku nie napisali i nie opublikowali, jest znakomity.
Obserwuje tę dyskusję od początku (tj od końca PRL). Z rosnacym znużeniem. Nie wypowiadam się prawie, bo mój pogląd jest wciąż okropnie odległy od kolejnych oficjalnych propozycji. Nie jestem za tym by od nowa wymyślać rower. Należy przyjąć system najlepszy tj ten, który produkuje najwięcej noblistów i wynalazków. Rynek marność wypluje. Zadziwia też, ze dopiero po 20 latach nieśmiało przebija się oczywista konieczność rozróżnienia na nauki przyrodnicze, humanistykę i nauki społeczne. Te pierwsze mają pewien wpływ (impact) na życie oraz są zauważalne w Europie. Pozostałe dwie grupy, szczególnie w pokomunie muszą mieć swoje specjalne kryteria, bo standardowe są stanowczo zbyt wymagające. Muszą odbudować się po 50. letnim odcięciu od światowych prądów myślowych i standardów. Zresztą całe środowisko ma mnóstwo do zrobienia w kwestii rozwoju świadomości. Przecież zupełnie niedawno polscy badacze zrozumieli, że np 10 etatów (umów o pracę) to niedobrze.
Szanowny Panie Profesorze Obiektywie. Zapewne ma Pan rację, bo w żadnym cywilizowanym kraju nie można łączyć funkcji rektora uczelni prywatnej ze stołkiem ministerialnym. Dlaczego jednak środowisko profesorskie dopiero teraz podnosi takie larum, a nie wtedy, gdy fajnie było dorabiać na 10 etatach w jak grzyby po deszczu powstających szkołach prywatnych? Oczywiście nie wszyscy Profesorowie tak postępowali, ale za to prawie wszyscy nie podejmowali żadnych decyzji, by zabezpieczyć byt materialny młodym naukowcom, którzy by przeżyć, zmuszeni byli i są dorabiać gdzie się da. I wobec tego dziwicie się Państwo, że stosunkowo niewielu młodych ludzi popiera tę Waszą "obronę Częstochowy" starego systemu habilitacyjnego, w sytuacji, gdy ich koledzy w Wielkiej Brytanii czy USA dostają godziwe pieniądze jeśli tylko porządnie publikują. W tych dwóch krajach liczy się to, co, jak i gdzie ktoś publikuje, a nie czy jakaś Plemienna Rada przyklepie habilitację. I oni mają noblistów a my nie. A zatem Państwo Profesorowie - brońcie sobie tego polskiego grajdołka, bo chyba jest Wam już tak dobrze na swoich stołkach, że nie potraficie Państwo zrozumieć prostego faktu, że bez pieniędzy na naukę i naukowców, bez dobrej kooperacji nauki z przemysłem - nasza nauka upadnie - i to niezależnie od tego w jaki sposób będzie nadawana habilitacja. Jednakże o właściwe finansowanie nauki i jej prawidłową organizację trzeba chcieć walczyć. Ale tak to jakoś jest w Polsce, że po uzyskaniu habilitacji takiemu wyhabilitowanemu delikwentowi zazwyczaj już nic się nie chce - zwłaszcza pomyśleć o losie polskiej nauki i jej młodszych adeptów.
Przy stale obniżanych wymaganiach wobec doktoratów habilitacja stanowi ostatnią barierę przed dopuszczaniem miernoty naukowej do decyzji w sprawach nauki polskiej. Tę barierę chcą koniecznie usunąć biznesmeni szkolnictwa wyższego (właściciele szkół prywatnych i ich lobbyści w Ministerstwie) i niedouczeni ale bardzo ambitni lokalni prominenci traktujący stopnie naukowe jako wzmocnienie swojej pozycji oraz sposób na przetrwanie niekorzystnej koniunktury politycznej jako uczeni "profesorowie". Dla nich jest ta reforma. Nie ma potrzeby napisania książki profesorskiej, wystarczy jako minister obniżyć poprzeczkę.
Zgadzam się, że nie wszystkie rozwiązania przyjęte z projekcie ustawy są realistyczne. Jednak w moim przekonaniu jeszcze gorsze jest utrzymywanie stanu obecnego. Kontroli nad doktoratami nie ma żadnej, a habilitacje są obciążone polskim swojackim klimatem. Parcie na stopnie wyznaczone jest potrzebami kadrowymi wielu uczelni i instytutów. System oceny parametrycznej także premiuje sam fakt posiadania uprawnień, a nie jakość nadawanych stopni. Proces rzetelnego recenzowania w Polsce PRAWIE nie istnieje. Przypomnę, że znaczna liczba polskich wydawnictw naukowych prosi autorów o znalezienie recenzentów. Inne wydawnictwa, aby uzyskać dofinansowanie publikacji, sugerują autorom, żeby "załatwić" szybko recenzje jeszcze nieistniejących pozycji. Dlatego skierowanie procesów nadawania stopni na zewnątrz rad i upublicznienie ich przyniesie korzyści. Trwanie obecnego systemu jest wg mnie bardziej szkodliwe niż wady nowego. Oczywiście, są rzeczy projektowane nierealistycznie. Chodzi np. o terminy składania recenzji czy liczbę recenzentów - tu pełna zgoda z prof. Brzezińskim. Niestety uważam, że jako środowisko, nie zdaliśmy egzaminu z autonomii. Nie potrafiliśmy narzucić sobie właściwych obyczajów. Dobre obyczaje związane z habilitacjami upadły niemal całkowicie. Są oczywiście jednostki wiodące, gdzie proces nadawania stopni można prezentować jako wzór dobrego obyczaju w nauce. Niestety, są to jednostki nieliczne. Wcześniejsze "ugadywanie" recenzentów, w formie telefonicznych zapytań, czy "byłby skłonny....", krążenie przewodów habilitacyjnych między nieliczną grupą "pewnych" recenzentów, czy wreszcie częste ignorowanie recenzji negatywnych i nadawanie stopni mimo wyraźnych przeciwskazań, jest niestety w mojej ocenie zbyt częste, aby móc rekomendować utrzymanie obecnego systemu. Zły pieniądz faktycznie może wyprzeć dobry. Tylko, że to już się dzieje. Proponujmy zmiany, wnioskujmy o nowe rozwiązania. Nie zamykajmy oczu na fakt, że stan obecny jest opłakany.
A Jurka Brzezińskiego serdecznie pozdrawiam!
Sądzę, że system angielski jest najlepszy - czyli nieustający proces "habilitowania się" i bycia systematycznie ocenianym między doktoratem a profesurą.
Przekonany jestem również, że mimo wszystko "mechaniczny" system oceny wg. punktacji międzynarodowego dorobku publikacyjnego (zwłaszcza w dziedzinach ścisłych i technicznych) jest dużo lepszy niż nasza polska procedura habilitacyjna (bowiem bardziej ufam recenzentom światowych czasopism niż niektórym "specjalistom" z niektórych rad wydziałów).
A do ewentualnie zbulwersowanych tymi wywodami niektórych Profesorów kieruję pytanie, dlaczego równie żarliwie jak starego systemu habilitacyjnego nie bronili materialnego statusu polskich uczelni państwowych, nie walczyli o środki na badania i godziwe warunki życia młodych naukowców?
Zgadzam się w pełni z ocenami prof. J. Brzezińskiego. System awansów naukowych trzeba ulepszać ale nie drogą na skróty, poprzez obniżanie wymagań. Wiele pomysłów usprawnień zgłaszało środowisko naukowe w ramach dyskusji nad ustawą, niestety bez skutku. Wiele ciekawych pomysłów zawartych jest w poniższych komentarzach. Zawarte w ustawie rozwiązania nie poprawią kondycji nauki polskiej, bo jeśli, przykładowo, naukowiec nie ma czasu na dokonanie syntezy cyklu swoich jednotematyczny publikacji w postaci habilitacji, to zapewne nie będzie miał czasu na solidną pracę naukową. I zapewne nie o to mu chodzi. Najpewniej stanie się to, co jest udziałem absolwentów wielu tzw. wyższych uczelni; inflacja stopni i tytułów naukowych i frustracja wynikająca z rozdźwięku pomiędzy posiadanym stopniem i tytułem a rzeczywistymi kwalifikacjami. Albo jeszcze gorzej "zły pieniądz zacznie wypierać dobry pieniądz". Zapowiada się powtórka historii: kiedyś było promowanie "marcowych docentów", dzisiaj w podobny sposób chce się promować "białostockich profesorów", bez habilitacji ale z błobosławieństwem urzędniczym i zapewne politycznym poparciem. Zauważmy ilu polityków jest już tytułowanych jako "profesorowie", trzeba widocznie to usankcjonować.
Podzielam punkt widzenia Prof. Brzezinskiego. Pomysly MNiSZW spowoduja odwrotny skutek, tzn. wydluza uzyskiwanie stopni i tutylow naukowych. Niektore z nich zakrawaja na kpine (odroznianie profesorow o renomie miedzynarodowej "takiej" i "siakiej"). Projekt MNiSZW stara sie przemycic mozliwosci "awansow "marcowych" dla "kombatantow" partyjnych. Przerabialismy juz to po 68 roku. Moje spostrzezenie jest nastepujace: dlaczego MNiSZW stara sie "przebic mur glowa" i wymysla rzeczy "niespotykane" w skali swiatowej? Dlaczego sposrod setek, a moze i tysiecy, polskich naukowcow bywajacych za granica z racji naukowych, nikt nie proponuje przeniesc na grunt polskiej nauki niektorych dobrych i czesto prostych rozwiazan dotyczacych organizacji i funkcjonowania nauki oraz sposobow nadawania stopni i tytulow naukowych? Po co wymyslac nieslychane rozwiazania kompromitujace nasz kraj?
Jan Stepniewski
Uniwersytet Paryz 13
Uniwersytet Jagiellonski
Gratuluję Panie Profesorze celnego komentarza do nowej ustawy. Ze swojej strony pragnę dodać tylko jedno (czego kompletnie nie rozumieją współczesne władze ustawodawcze i wykonawcze): bez znaczącego podniesienia wysokości środków na badania, ale również utrzymanie uczelni wyższych (w tym uposażeń pracowników naukowo - dydaktycznych),wybijmy sobie z głowy jakikolwiek postęp naukowy. Współcześni decydenci muszą w końcu zrozumieć, że inwestycja w nowoczesne materiały, konstrukcje i technologie zwraca się i to kilkukrotnie. Dobrze uposażony badacz, mistrz w sojej dziedzinie, jest najczęściej bardzo dobrym wykładowcą, przekazującym swoją wiedzę kolejnym pokoleniom adeptów nauki oraz studentom. W mojej ocenie projekt nowej ustawy znacząco utrudni karierę naukową i zniechęci wielu pracowników do robienia doktoratu, czy habilitacji.
Gwoli ścisłości, chodziło mi oczywiście o adinktów, którzy rozpoczęli swoją pracę całkiem niedawno, już na nowych warunkach.
Serdecznie pozdrawiam wszystkich rozmówców na forum.
Grzegorz Gwóźdź.
Trudno nie zgodzić się z uwagami Pana profesora Brzezińskiego. Ja jednak chciałbym poruszyć jeszcze jedną ważną kwestię, nie wiem dlaczego, ogólnie pomijaną. Zupełnie niezrozumiała jest dla mnie tak wielka chęć pozbawienia nas 'mianowań', oraz skracania naszych kontraktów. Obecnie, chyba najdłużej 9 lat. Przecież wszyscy wiedzą,że nawet te 9 lat to mało na przygotowanie pracy habilitacyjnej. Chociażby ze względu na długi proces wydawniczy. Od kiedy szantaż i pośpiech służą nauce? I jeszcze jedno. Dlaczego Polska jast krajem, w którym ciągle prawo działa wstecz? Mam tu na myśli zaliczanie już przepracowanych lat na poczet nowego kontraktu. To bardzo poważny problem gdy oprócz samej nauki i pracy dochodzą sprawy związane z utrzymaniem rodziny. Mam nadzieję, że ktoś zajmie się tym problemem.
Grzegorz Gwóźdź
W swoim eseju prof. Brzeziński formułuje wiele cennych uwag na temat proponowanych zmian w systemie nauki, w szczególności w odniesieniu do tak zwanych ścieżek kariery akademickiej.
Wydaje się jednak,że obrona tzw. "starego systemu" nie jest pomysłem dobrym. Obecny system promocji naukowców, w szczególności w obszarze humanistyki, funkcjonuje fatalnie. Powszechną praktyką obecnie, na niwie dyscyplin humanistycznych, jest promowanie nadzwyczaj miernych doktoratów i habilitacji. Większość z tych dzieł nie ma żadnego wpływu, nawet lokalnego, na rozwój idei, paradygmatów, koncepcji czy teorii humanistycznych. Proces ilościowego zwiekszania "puli doktorów i doktorów habilitowanych" w dziedzinach nauk humanistycznych niestety nie przekłada się, mówiąc w żargonie marksistowskim, na jakość. Polscy humaniści są jedynie śladowo obecni w sieci międzynarodowej wymiany naukowej. Publikacje naszych naukowców-humanistów w przeciętnie prestiżowych czasopismach należy traktować niemal w kategorii cudu. Natomiast w najbardziej prestiżowych czasopismach jestesmy nieobecni.
Reforma systemu nauki powinna być tak zaprojektowana, aby zwiększyć konkurencyjność naszej rodzimej humanistyki na rynkach międzynarodowych. Uwag na ten temat brakuje mi w eseju prof. Brzezińskiego.
Ośmielam się więc zaproponować taką uwagę: Recenzentami doktoratów i habilitacji powinni być uczeni o pozycji międzynarodowej. To zaś czy się taką pozycję posiada, można wyznaczyć odpowiednią ilością publikacji w czasopismach listy ERIH (czasopismach kat. A lub B). Każdy, kto publikuje w czasopismach międzynarodowych, doskonale wie, że nie jest to zadanie łatwe, że standardy recenzyjne są bardzo wysokie i że nie "wszystko ujdzie". Stąd w sytuacji gdyby recenzentami byli badacze o międzynarodowej pozycji, prawdopodobieństwo podniesienia się poziomu doktoratów i rozpraw habilitacyjnych znacznie wzrasta. Obecnie i tak w naszym kraju funkcjonuje bardzo wielu bezrobotnych doktorów nauk humanistycznych; co więcej,ponieważ nie funkcjonują mechanizmy konkurencyjności, pracownikami dydaktycznymi w szkołach wyższych często zostają mierni "siostrzeńcy czy wnukowie", a także dzieci kolegów z Rosji (nie posiadający żadnych, nawet na przeciętnym poziomie, prac naukowych) z dawnych zamierzchłych czasów. Zatem nie potrzebujemy tak wielkiej ilości miernych doktorów. O tym właśnie trzeba dyskutować.
W razie wątpliwości - „Czy już?” - można zawsze zapytać swojego dyrektora czy dziekana. Tak było przez wiele lat i każdy, kto miał przyzwoity dorobek, „przebijał się”. Oczywiście były wyjątki, że kogoś skrzywdzono, ale działa – i to dość sprawnie – system odwołań w Centralnej Komisji.
1. A więc dalej arbitralność, dziekan-urzędnik (np. na moim wydziale dziekan nie opublikował nic w ciągu ostatnich 20 lat), tajne głosowanie rady, która przeważnie nie ma pojęcia o rozprawie habilitacyjnej. A proces habilitacji z procedurą odwoławczą trwa 2-3 lata! Dwa - trzy lata szarpaniny!
2. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby w rozporządzeniu zapisać, że do habilitacji potrzebne jest tyle a tyle punktów, przy czym tyle a tyle punktów musi pochodzić z artykułów w czasopismach o takiej a takiej randze.
3. W obecnym systemie habilitacja to kooptacja do korporacji: tajne recenzje, tajne głosowanie, pytania z sali nie na temat, walka o akceptacje członków rady, który często już nie prowadzą badań, tylko żyją z urzędów, pracują na kilku etatach i "odcinają kupony"...
4. BTW, w CK powinny być ograniczenia jeżeli chodzi o kadencję: 2 albo 3. 20 lat w CK - przecież to graniczy z patologią.
Podobnie jak wieli innych jestem zszokowany i przerażony propozycjami zmian. Przeszedłem całą drogę takiego awansu i żyję, nikt mnie gnębił, wręcz przeciwnie - spotykałem się z wielką życzliwością. Od lat sam oceniam innych i podobnie odnoszę się do innych. Widzę, że pozostała część mojej Rady Wydziału tak samo traktuje kandydatów do stopni. A że gdzie indziej bywa inaczej - wyjątki są i były wszędzie, ustawy tego nie zmienią. Podstawowy problem to brak środków na działalność naukową, coraz częściej jeżdżę (i wielu moich znajomych) na konferencje naukowe za własne pieniądze. Sensowna jest tylko propozycja przeprowadzania postępowania w innym ośrodku.
Prof. zw. dr. hab. Krzysztof R. Mazurski
Zgadzam się z opinią profesora Brzezińskiego. Jestem, a właściwie właśnie przestałam być, młodym doktorem. Jednak chciałam dołożyć swoją i wielu innych młodych doktorów z dziedziny techniki, cegiełkę. Trudno jest nam zostać wybitnymi naukowcami, mimo zapału i możliwości intelektualnych. Niestety, jeśli nie trafi się na profesora, który zechce spojrzeć na nas innym okiem niż prywatne (nie chcę tutaj nikogo urazić), to nie mamy szans na robienie badań i pisanie publikacji w renomowanych międzynarodowych czasopismach. Po pierwsze mamy faktycznie kiepskie uposażenie i rozważamy możliwości zarabiania, a tym samym tracenia cennego czasu i zapału, w innych miejscach pracy. Po drugie - nie mamy możliwości uzyskania funduszy na projkety badawcze własne. A bez badań nie ma wyników. Ostatnio na trzy recenzje mojego wniosku miałam dwie na 9 punktów a trzecią na 7. Z tego wynika, że wniosek jest bardzo dobry, tyle, że w tej ostatniej padł w zasadzie tylko jeden poważny zarzut: jestem młodym doktorem i projekt nie ma szans realizacji. To chyba nie wymaga komentarza. Raczej należy postawić pytania:
Jak to się ma do całej dyskusji, w której chodzi o to, żeby kadra, także ta młoda, się rozwijała?
Jak to współgra z polityką Unii Europejskiej w dziedzinie badań naukowych?
Życzę wszytskim, żeby udało się zrealizować wszytskie rozpoczęte, i te będące dopiero w planach, zadania.
Serdecznie pozdrawiam.
No proszę, i jeszcze "biórko" napsiałem. Przepraszam.
Kilka propozycji:
- jawność (publikacja w internecie) recenzji habilitacyjnych; może zmusi to niektórych recenzentów do odpowiedzialności za słowo (w niektórych państwach taki system się sprawdza).
- Mniej uznaniowości - spełnienie określonych kryteriów scientometrycznych (np. przy habilitacji tyle i tyle cytowań w literaturze naukowej, tyle i tyle publikacji zagranicznych lub w językach obcych, to a to..., np. skrypt w dorobku. Rozprawa habilitacyjna i tylko ona pod ocenę recenzentó. Publikowany dorobek już był oceniany (wszak publikacje naukowe to publikacje recenzowane), nadto wciąż - jak jawny - podlega ocenie....
- Możliwość obrony swoich tez na kolokwium przed zarzutami recenzentó - bywa, że absurdalnymi (np. "Pan na pewno nie przeprowadził tych badań" - bez uzasadnienia!) ale bywało i gorzej. A co w przypadku, jak recenzenci piszą nieprawdę w recenzjach? Znam takie przypadki.
- Czterech recenzentów to za dużo - wystarczyłoby trzech, zwłaszcza w niektórych dziedzinach nauki. A jak są dwie recenzje pozytywne i tyleż negatywnych?
- doktorat gdzie indziej niż magisterium, habilitacja gdzie indziej niż doktorat itd. Trzezba się weryfikowac w innych środowiskach, niż tylko własne getto. Nauka musi być otwarta na ludzi, ludzie na siebie. Kariera przy "jednym biórku" to błąd systemu.
I jeszcze "tak całkiem" ad vocem artykułu - "spotkanie z dziekanem" są zbteczne. Ocenia się prace naukową, a nie człowieka. Nas ludzi oceniać ktoś będzie na Sądzie Ostatecznym. A jak się dziekanowi krawat delikwenta nie spodoba?
Zmiany są potrzebne - myślę, że te, o których pisałem, ale boję się, że polska nauka i polskie środowisko naukowe jest w stanie wypaczyć każdy system.
An ungrateful homeland constantly proclaims scientists are useless citizens and, making use of the fruits of our sleepless nights, asks what we were doing at night.
(Niewdzięczna ojczyzna powtarza nieustannie uczonym, że są bezużytecznymi obywatelami i korzystając z owoców ich bezsennych nocy, zapytuje równocześnie na czym te noce strawili)
Montesquieu
W całej rozciągłości zgadzam się ze stanowiskiem prof. Jerzego Brzezińskiego i większości uczestników dyskusji. Trzeba nie mieć wyobraźni, aby proponować rewolucyjne zmiany zmierzające do centralizacji i biurokratyzacji w Nauce, prowadzące do wynaturzeń i wielu długofalowych skutków negatywnych. Wymachujący brzytwą niekompetentni technokraci zapewne uważają, że Nauka Polska jest w stanie krytycznym i można ją uzdrowić operacją administracyjną. Uważam, że środowiska naukowe powinny w sposób zorganizowany stanowczo i ostro oprotestować proponowane rozwiązania.
Czytajac ten artykuł i pełne niepokoju komentarze dochodzę do wniosku, że problemem jest pryzmat własnej dziedziny przez jaki każdy patrzy na problemy nauki polskiej. A fakty są takie, że są dziedziny w których standardy krajowe nie odbiegają mocno od światowych. Jednak jest wiele dziedzin, nawet technicznych i bliskich ścisłym w których wiele Rad Wydziału nie docenia dorobku kandydata w renomowanych światowych czasopismach ciagle żądając tzw. "monografii" która wyciągnie od pedantycznej osoby nawet kilka lat pracy a która czytana jest w gronie kilku-kilkunastu osób w Polsce i wędruje na półkę. To może być dobre w niektórych naukach humanistycznych (tylko w tych które zajmuja się specyficznie polskimi problemami). Jednak kompletnie rozmija się z aktualnymi tendencjami na zglobalizowanym świecie. Natomiast kolokwium habilitacyjne to już kompletny anachronizm nigdzie na świecie niespotykany. Odpytywanie na ocenę przez kolegów kandydata reprezentujących często odległe obszary naukowe. Czy to będzie swobodna naukowa dyskusja? A moze tak wprowadzić obowiązek podania treści recenzji artykułów publikowanych w renomowanych czasopismach? To tam odbywa się dzisiaj prawdziwie nieskrępowna dyskusja naukowa, czasem moze nawet przesadnie nieskrępowana ale jednak często bardzo pożyteczna dla kandydata na samodzielnego naukowca lub doświadczonego naukowca który tak łatwo chciałby spocząc na laurach.
Nic dodać, nic ująć. Sledzę z przerażeniem ministerialne pomysły, odbierające po kolei decyzyjne uprawnienia Radom Wydziałów, formalizujące wszystko, co się tylko da i zastępujące merytoryczną wartość dorobku przelicznikami punktowymi. W praktyce oznacza to demontaż polskiej humanistyki ( chyba zresztą nie tylko humanistyki), a proponowane zapisy, dotyczące sposobu zatrudniania oznaczają dla młodszych pracownikow naukowych ( i nie tylko młodszych, bo az do uzyskania tytułu profesora!) poczucie życiowej destabilizacji. Do proacy naukowej potrzebne jest minimum spokoju i poczucia bezpieczenstwa. Nie stworzy wielkiego dzieła ktoś,kto żyje na bombie z opóźnionym zapłonem. Jestem - i nie tylko ja - zszokowana zapowiadanymi zmianami; takiej systemowej destrukcji na wszystkich płaszczyznach uczelnianej rzeczywistości nie udało się dokonać nawet komunistom! Polecam przy okazji mój artykuł na temat kryzysowej sytuacji w uniwersytetach w pażdziernikowym numerze Przeglądu Powszechnego z 2010 roku.
Zgadzam się w całej rozciągłości z wątpliwościami Pana Profesora Brzezińskiego i jego zarzutami wobec omawianego projektu. W dotychczas obowiązującym systemie habilitacyjnym zmieniłbym jedynie wymóg "posiadania" jednonazwiskowych publikacji, zwłaszcza w dziedzinach takich jak chemia, farmacja czy fizyka, bo jest to anachronizm, a współczesne czasy wymagają interdyscyplinarności.
Sama habilitacja jest koniecznością wykazania się dorobkiem, myślą, pracą itd...
A zniesienie kolokwium habilitacyjnego, zlikwidowanie obowiązku wygłoszenia wykładu habilitacyjnego, to bzdura, bo przecież kolokwium i wykład to nic innego niż publiczne potwierdzenie umiejętności prowadzenia wykładu i dyskusji na forum.
Panie Profesorze, ma Pan w mojej skromnej osobie poplecznika w tej sprawie.
dr hab. Jarosław Lewkowski, prof. nadzw UŁ, Wydział Chemii
Zmiany są potrzebne. Czy akurat te, to kwestia dyskusyjna. Zgadzam się całkowicie co do tego, że sztuczne przyspieszanie kariery naukowej nie poprawi kondycji nauki polskiej. Może lepiej byłoby wprowadzić, jako zasadę, obowiązek realizacji przewodów doktorskich i habilitacyjnych poza macierzystą uczelnią. Kadra naukowa zazwyczaj całą swoją karierę naukowo dydaktyczną realizuje w jednej uczelni, nie poddaje się weryfikacji nie tylko międzynarodowej ale nawet krajowej.
Zgadzam się w zupełności z uwagami zawartymi w komentarzu Prof. Brzezińskiego i innych uczestników tego Forum. Proponowane zmiany na pewno nie poprawią jakości prac habilitacyjnych i klarowności procedur, a spowodują jedynie utrudnienia techniczne (7 recenzentów!). Przy założeniu, że habiltacja oparta jest na pracach już opublikowanych (przynajmniej w naukach eksperymentalnych), a więc już zweryfikowanych przez recenzentów wyznaczonych przez redakcje czasopism zwiększenie liczby recenzentów jest zupełnie nie uzasadnione. Niepokój budzi też instytucja "promotora pomocniczego" , a także liczne "wyjątki od reguły". Wanda Baer-Dubowska (prof dr hab UMP).
Jestem bardzo wdzięczny za przenikliwy artykuł. Ja sam swoją hablitację składałem przed RW, będąc osobą z zewnątrz (tzn. zaczynałem pracować na UAM, ale w trakcie rozpoczęcia procedury pracowałem jeszcze gdzie indziej) i zetknąłem się z życzliwością. Dziekan mnie "nie schrupał".
Przerażeniem napawa mnie instytucja "promotora pomocniczego". Mam w tej chwili dwóch doktorantów i nie wyobrażam sobie, żeby obowiązki promotorskie na kogoś cedować. Im więcej często sprzecznych pomysłów, tym doktorant bardziej "wygłupiony". Natomiast mechanizm konsultacji u różnych badaczy istniał zawsze i dobrze się sprawdzał.
dr hab. prof. UAM Piotr Bering
Witam,
miło było przeczytać tak rzetelną, uczciwą analizę wieloletniego recenzenta CKK
dr hab Elżbieta Puchnarewicz
Wrzący artykuł J. Brzezińskiego prawdopodobnie nie dotrze do tych, którzy spieszą się z nowelizacją prawa o szkolnictwie wyższym, ale jest wypowiedzią poważnego uczestnika życia naukowego i dlatego warto ten tekst przeczytać, zrozumieć i polecić wszystkim, którym przyszłość nauki w Polsce jest bliska.
W moim odczuciu Ustawa idzie we właściwą stronę jesli idzie o odrywanie procesu awansu naukowego (habilitacja, profesura tytularna) od decyzji własnej Rady Kandydata. Niewłaściwym jest poddawanie ocenie kolegi przez jego bezpośrednich (!) kolegów. To sprzyja budowaniu tak typowych w Polsce koterii i grup towarzysko-biznesowych. W takiej (tajnej) ocenie często przegrywają nie tylko bardzo słabi ale i bardzo zdolni, nielubiani. Nie wspomnę też o ile wyżej wędruje poprzeczka dla osoby nie pracującej w RW która ocenia kandydata. Tyle jeśli idzie o nauki techniczne i tzw. ścisłe.
Natomiast w humanistyce problem jest jeszcze trudniejszy - ale i tu oderwanie oceny kandydata od grona jego kolegów jest ze wszech miar wskazane. W wielu krajach europejskich, np. we Włoszech też decyduje Komisja usadowiona "wyżej" niż miejsce pracy kandydata do awansu naukowego.
Zgadzam sie z zastrzezeniami Pana Profesora. Niestety sprawa jest zalatwiana "silowo". Uczestniczylem w posiedzeniach Podkomisji Edukacji, Nauki i Mlodziezy w Sejmie. Argumentom przeciwstawiana jest demagogia i sila wiekszosci glosow koalicji rzadzacej. Niewygodne wnioski gosci albo ignorowano, albo przepadaly w glosowaniach. Przyjete poprawki dotyczyly raczej spraw drugorzednych na otarcie lez. Obroncami autonomii i tradycji akademickich, zatroskanymi o jakosc kadr stali sie poslowie PiS i SLD. Byc moze jeszcze na plenarnym posiedzeniu Komisji uda sie cos jeszcze uratowac, ale szanse sa male.
Z wyrazami szacunku
Andrzej Pfitzner
(dr hab., prof. nzw. Politechniki Warszawskiej)