Nauka kultu cargo

Marek Kosmulski

W czasie II wojny światowej amerykańskie samoloty lądowały na wyspach Pacyfiku, dostarczając zaopatrzenie dla stacjonujących tam żołnierzy. Kilka lat później zauważono, że mieszkańcy niektórych wysp budują obiekty przypominające lądowiska dla samolotów. To zjawisko antropologiczne określa się jako kult cargo. Prawdopodobnie tubylcy, którzy przed wojną mieli niewiele do czynienia z cywilizacją zachodnią i nowoczesną techniką, uznali lotników za przybyszy z nieba, którzy przywożą Amerykanom broń, żywność, wodę ognistą i inne użyteczne przedmioty. Uważali oni, że gdy tylko Amerykanie się wynieśli, wystarczyło zbudować lądowiska i czekać na przybyszów z nieba i ich dary. Takie rozumowanie ma pozory sensowności. Oczywiście tubylcy nie wiedzieli, że te samoloty ktoś zbudował, zatankował paliwo, wyszkolił pilotów oraz wyprodukował wzmiankowane towary i załadował je do samolotów, a przede wszystkim za to zapłacił. Popełnili więc typowy błąd, polegający na dopatrywaniu się związku przyczynowo-skutkowego bez dogłębnego zbadania sprawy. Sam kult cargo może się nam wydawać czymś głupim i naiwnym, natomiast analogiczne błędy popełniane są dość często, choć nie zawsze do końca wiadomo, czy intencje są równie szczere, jak w przypadku kultu, od którego wzięły swoją nazwę.

Stosunkowo łatwo ubrać parę tysięcy osób w togi i birety, a kilkuset z nich nałożyć dodatkowo ozdobne łańcuchy i pelerynki z gronostajów. Można im jeszcze nadać dostojnie brzmiące tytuły oraz prawo wydawania przedmiotów przypominających dyplomy wyższych uczelni. Można wreszcie utworzyć tuzin centralnych komisji, które będą to wszystko kontrolowały. Natomiast wiara w to, że powyższe działania same w sobie spowodują realny wzrost stopnia wykształcenia społeczeństwa lub zaowocują odkryciami naukowymi i innowacjami technicznymi jest naiwnością nie mniejszą niż tytułowy kult cargo. Obok wspomnianych gronostajów i dyplomów konieczne jest spełnienie kilku innych warunków, których nie da się osiągnąć w krótkim czasie działaniami o charakterze administracyjnym. Konieczni są przede wszystkim studenci autentycznie zainteresowani pogłębianiem swojej wiedzy, a nie tylko samym statusem studenta lub zdobyciem dyplomu. Studenci muszą także być wystarczająco sprawni intelektualnie, aby podołać studiowanym zagadnieniom. Nie wszyscy posiadają ten dar i sztuczne zwiększanie liczby studentów musi się odbyć kosztem obniżenia poziomu studiów. Potrzebni są nauczyciele, którzy odczuwają potrzebę przygotowania się w bibliotece i laboratorium zanim wejdą na katedrę. Potrzebni są także autentyczni naukowcy, traktujący poważnie słowa przysięgi doktorskiej, a więc przedkładający umiłowanie prawdy ponad materialny zysk i próżną chwałę.

Powyższy tekst nie jest diagnozą szkolnictwa wyższego w Polsce Anno Domini 2011, lecz wolnym przekładem wybranych fragmentów artykułu Richarda P. Feynmana (1918-1988) (Cargo cult science , Eng Sci 37 (7) (1974), p. 10.), noblisty i autora popularnej w Polsce książki Feynmana wykłady z fizyki . Artykuł powstał w czasach, kiedy dzisiejsi ministrowie i rektorzy byli studentami lub najwyżej młodymi asystentami, i nawet genialny Feynman nie mógł przewidzieć, co z nich wyrośnie.