Inne światy

Leszek Szaruga

Z całą pewnością jest „druga Ziemia”, w to nie wątpiłem nigdy i z ufnością czytam doniesienia gazetowe mówiące o tym, że „już wkrótce odkryjemy pierwszą planetę podobną do Ziemi i nadającą się do zamieszkania”. Więcej nawet: jestem przekonany o tym, że tam dotrzemy. Czasu chyba zostało sporo, choć przecież nie można zakładać, że rozwój nowych technologii będzie postępował tak lawinowo, jak ostatnio. Zakładam jednak, że, wykluczając kosmiczną katastrofę, pozostał jeszcze jakiś miliard lat. Za cztery miliardy nasza gwiazda zacznie się wyolbrzymiać w procesie przekształcania w białego karła, a wtedy będzie po wszystkim.

Miliard lat to niby bardzo dużo, ale też skala przedsięwzięcia, jakie należałoby podjąć, by się wydostać z pułapki, jest niemal niewyobrażalna, a przy dzisiejszych możliwościach jest zwykłą mrzonką. Jeśli jednak rzeczywiście istnieje perspektywa ocalenia, to myśleć o niej należy z kosmicznym wyprzedzeniem. Ludzkość sama w sobie wydaje się wartością, której warto podporządkować działania w wymiarze globalnym. Pamiętam oczywiście o przestrodze Wisławy Szymborskiej, która, komentując swe doświadczenie socrealistyczne stwierdziła, że nie wolno kochać ludzkości, należy natomiast lubić ludzi. Ale w świetle owej dalekiej przyszłości, o której tutaj mowa, ludzkość przestaje być, jak w ideologicznej paplaninie, abstraktem, lecz staje się konkretem – w takiej skali mówienie o ludzkości to mówienie o sobie. I jedno zdaje się nie ulegać wątpliwości – to, co jest dzisiaj domeną literatury fantastycznonaukowej, z czasem musi stać się zespołem problemów na wskroś i do bólu realnych. Dla niektórych zresztą są takimi już obecnie. Ich wynalazki za kilkaset czy kilka tysięcy lat wydawać się będą współczesnym czymś równie oczywistym, jak nam wynalazek koła czy dźwigni prostej, o czym warto pamiętać, by oddać należyty hołd niegdysiejszym anonimowym konstruktorom.

Ten hołd jest zarazem hołdem składanym wyobraźni, a zatem zdolności wykraczania poza dotąd znaną i rozpoznaną rzeczywistość. Wyobraźnia ma moc poznawczą nieco odmienną od tej, jaką daje umiejętność posługiwania się rozumem. Jest dodaniem do tego poznania władzy kreacyjnej, dostrzeżeniem tego, co dotąd było niedostrzegalne, choć na swój sposób widoczne. Nie jest to tylko zdolność postrzegania, lecz również dar kombinowania, zmiany kierunku spojrzenia, wyjścia poza utarty kanon myśli i rozumowania. Dziś, gdy swobodnie posługujemy się takimi pojęciami, jak czasoprzestrzeń czy teoria względności, nie bardzo potrafimy pojąć, jaką rewolucją było ich wprowadzenie w obszar naszej wiedzy o świecie, a nawet więcej – jak dalece inny świat otworzył się przed nami za sprawą ich sformułowania. A przy tym zasady funkcjonowania wyobraźni nie są do końca wiadome. Znane są wszak anegdoty o odnajdywaniu rozwiązań skomplikowanych problemów we śnie i wierzę głęboko, iż są to anegdoty prawdziwe. Wiem też, że wyobraźnia uruchamia się wówczas, gdy zagadnieniem, które pragniemy rozwiązać, zajmujemy się ze szczególną intensywnością. Ale wiem również, że uruchamia się ona tym łatwiej, im bardziej bywa ćwiczona czy trenowana. Nie jest też przypadkiem, że przedstawiciele nauk ścisłych są lepszymi odbiorcami sztuki niż humaniści; po prostu są wyćwiczeni w myśleniu abstrakcyjnym, a tym samym łatwiej odczytują np. struktury muzyczne czy malarskie, a nawet poetyckie. I tylko żałować należy, że w drugą stronę działa to ułomnie – humaniści mają istotne problemy z wyobrażeniem sobie, co może znaczyć gazetowe stwierdzenie, iż „we wszechświecie może istnieć nawet jedenaście różnych wymiarów”. A rzecz wydaje się o tyle istotna, iż umyka nam coraz bardziej zdolność widzenia świata jako całości.

Swego czasu Edward Said zauważył, że coraz większe koszty pochłania rozdrabnianie na wąskospecjalistyczne widzenie postrzegania świata, który przestaje być całością. Wszystko, jak w wierszu Tuwima o drobnomieszczanach, zaczyna istnieć osobno, bez związku z resztą zjawisk. W efekcie powstają nie inne światy, lecz inne światki, skrojone na miarę mózgów wielkości włoskich orzechów. Coraz więcej mamy specjalistów od – jak to opisuje parodia studenckich przeszkoleń wojskowych – „przeddzidzia przeddzidzia przeddzidzia ogólnowojskowej dzidy bojowej”, którzy dawno już zapomnieli o tym, czym jest dzida jako taka. I w gruncie rzeczy nie wiadomo, jak wyjść z tej pułapki. Jestem przekonany, że żadne dotychczasowe reformy systemu nauczania nie są w stanie przynieść pożądanych efektów, do których przede wszystkim należy formowanie umysłów uczonych, takich więc, które zdolne by były integrować poszczególne dziedziny wiedzy. Wzorców takiej przebudowy brakuje, nie mogą bowiem być nimi te, które funkcjonowały w przeszłości – zasób informacji, jakimi dysponujemy, wydaje się nie do ogarnięcia. Jednocześnie coraz wyraźniej widać, że nastąpiło jakieś zasadnicze załamanie, przerwanie ciągłości dyskursu, z jaką do niedawna mieliśmy do czynienia, o czym świadczy to, iż niemal każde pojęcie z niedawnej jeszcze przeszłości muszę studentom wyjaśniać. To, co dla mego pokolenia stanowiło wspólną bazę, dziś okazuje się rozproszone i niepochwytne tak dalece, że nie zdziwiło mnie, iż pisząca pracę zaliczeniową o romantyzmie niemieckim studentka nazwisko Goethego opatrzyła, wziętym z Internetu, przypisem precyzującym, kim był ten pisarz. I to już dla mnie jest zupełnie inny świat.