Gdzie jest poszkodowany?

Maria Siedlecka

Dyskurs dotyczący jawności czy też ograniczonej jawności postępowań dyscyplinarnych, z którym można zapoznać się w rubryce Polemiki wrześniowego numeru FA, to zaledwie fragment „zjawiska”, jakim jest plagiat. To zaledwie „czubek góry”, który nagle okazuje się przestrzenią hermetycznie zamkniętą, skąd nie dostrzega się już niczego więcej. Konsekwencje problemu w rzeczywistości rozciągają się na te sfery, których nie można pomijać, ograniczając się do paragrafów prawnych. Myślę o etycznym i moralnym obszarze, w który czyn zwany potocznie plagiatem, mocno uderza.

Na szczycie tej „góry” toczy się de facto walka o pewne wartości, wśród których są też prawa do dostępu do prawdy. Logikę tej walki uzasadnia to, że zarówno plagiat, jak usilne szukanie argumentów do utajniania działalności organów władzy publicznej sklasyfikować należy w świetle moralności społecznej do kategorii takich działań, które są naruszaniem pewnego porządku społecznego.

Na szczycie tej „góry” wyraźnie widać również, że całe postępowanie w związku z plagiatem zawęża się i zamyka do relacji uczelnia – obwiniony, gdyż Prawo o szkolnictwie wyższym zadbało o wyeliminowanie osoby poszkodowanej, która tak naprawdę jest „niewygodna”.

Moralna mielizna

Znalazły się jednak osoby, które zakwestionowały wątpliwe i trudne do przyjęcia próby uzasadnienia przez prof. Ewę Gruzę ograniczonej jawności postępowania dyscyplinarnego. Jako osoba poszkodowana (z mojej, całkowicie samodzielnej pracy magisterskiej jej promotorka przepisała in extenso 40 stron do swojej książki!), uczestnicząca w postępowaniu dyscyplinarnym oraz w rozprawie, mogę powiedzieć, iż prawne uzasadnienia przedstawione przez prof. Gruzę zweryfikowało życie i mam poważne obawy, że przyjmowanie pewnych sformułowań i opinii bez krytycznej refleksji może stać się źródłem mitów i przekłamań. Jeśli nikt im się nie sprzeciwi, mogą przetrwać długie lata, przynosząc złe owoce w wymiarze społecznym, mam na myśli tzw. moralność społeczną, przekładającą się również, jak pisze dr Marek Wroński, na indywidualną i instytucjonalną rzetelność naukową.

Jeśli za „parawanem” niejawności, pod „szyldem” specyfiki postępowań dyscyplinarnych będzie się ukrywać czyny i postawy nauczyciela akademickiego naruszające elementarne wartości, jakimi są zasady etyczne czy godność zawodu i dobre obyczaje, to uczelnie staną się miejscem obłudy. Jeśli publicznie nikt nie stanie w obronie wymienionych wartości, będzie to zagrożeniem dla innych, bardziej elementarnych wartości, takich jak podmiotowość i poszanowanie godności drugiego człowieka. Jeśli publicznie i jasno nie określi się, jak nie powinno się postępować i co jest karane, to prawda w swojej istocie będzie się rozmywać w morzu półprawd i relatywizmu, sprzyjając poczuciu bezkarności i kolejnym oszustwom naukowym.

I wreszcie, jeśli nierzetelności naukowej nie nazwie się wprost „grzechem społecznym”, za który jawnie powinno się rozliczać i piętnować, postępowanie dyscyplinarne będzie działaniem połowicznym, nierzetelnym, a orzekane kary nieadekwatne do występku. Wątpliwym też pozostanie, czy osoba oskarżona uzmysłowi sobie faktyczne zło swojego czynu. Wątpliwy też stanie się w przyszłości poziom oraz prestiż uczelni zgadzających się na degradację fundamentów etycznych w miejscu, gdzie studenci powinni czerpać wzorce i kształtować morale do swoich postaw.

Czemu więc miałoby służyć utajnianie pewnych poczynań dyscyplinarnych? Przecież nie rozpatruje się tu szczegółów z życia osobistego nauczyciela akademickiego, lecz zawodowego, gdzie nauczyciel złamał zaufanie uczelni i społeczeństwa, nie wywiązał się z powierzonych mu ról. Nauczyciel akademicki to profesja, którą określa się mianem zawodu zaufania społecznego, o czym może niektórzy zapomnieli. Niezmienną i nienaruszalną prawdą jest również to, że wobec nauczycieli akademickich obowiązują podwyższone standardy wymagań i sumienności oraz odpowiedzialności i to oni winni być w stanie ciągłego moralnego alertu. Zatem jeśli można mówić o specyfice postępowań dyscyplinarnych wobec nauczycieli akademickich, to wyłącznie z uwagi na ważność i wyjątkowość ról tegoż zawodu oraz ciążącą na nim odpowiedzialność wobec społeczeństwa.

Dlatego argumentowanie niejawności, czynione wyłącznie na podstawie paragrafów prawnych, które są „skostniałe”, nie przekonuje, jest próbą uniknięcia odpowiedzialności i „moralną mielizną”, dobrym gruntem do tuszowania prawdy i faktycznych konsekwencji czynu, jakim jest plagiat.

Na płaszczyźnie takiej argumentacji chroni się w pierwszej kolejności interesy uczelni, zwanej nie wiedzieć czemu korporacją, chroni się nauczyciela akademickiego, również przed właściwie rozumianą odpowiedzialnością za popełniony czyn. Marginalnie zaś traktuje się osobę poszkodowaną, która okazuje się „małym pionkiem” w „rozgrywkach plagiatowych”, zauważanym na okoliczność przesłuchania, nazywanym świadkiem, bo to wygodne i nie daje statusu strony, a więc nikogo do niczego nie zobowiązuje.

Asymetria stron

Mając za sobą liczne przykre doświadczenia, będące skutkiem nierzetelności naukowej profesora i wykładowcy akademickiego, które mnie osobiście dotknęły, nie mogę się zgodzić, że osoba poszkodowana tylko na drodze cywilnej może ubiegać się o zadośćuczynienie z racji poniesionych krzywd i tylko tu ma jakieś prawa. Uważam, że uczelnia powinna poczuwać się również do odpowiedzialności za krzywdy moralne, które spadają na osobę poszkodowaną na skutek czynu popełnionego przez jednego z pracowników tej uczelni. Dotyczy to szczególnie przykrej formy plagiatu, gdy nauczyciel „konsumuje” dorobek intelektualny swojego studenta, którego był promotorem, czy też swojego doktoranta.

Nierzetelność naukowa w asymetrycznej relacji: nauczyciel akademicki – student powinna być rozpatrywana jako szczególnie dotkliwa, gdyż nauczyciel jest silniejszą stroną, której student został powierzony. Zatem nauczyciel akademicki swoim czynem nie tylko naruszył kodeks zawodowy, ale również zawiódł zaufanie studenta wraz z podstawowymi zasadami: „nie kradnij, nie mów fałszywego świadectwa, szanuj bliźniego swego” w odniesieniu do kogoś, kto był pod jego formalną opieką.

Kontynuując wcześniejszą myśl, brak statusu strony uwalnia uczelnię od pełnej odpowiedzialności za czyn dokonany na jej obszarze i daje prawa najdogodniejsze przede wszystkim dla tej uczelni, chroniąc jej autonomię. W tak „ustawionym” postępowaniu dyscyplinarnym, obwarowanym zapisami prawnymi korzystnymi głównie dla uczelni, mało ważna jest osoba poszkodowana, co wyraźnie daje się odczuć. I nikogo nie obchodzi, że w postępowaniu dyscyplinarnym traktowana jest po „macoszemu”, asymetrycznie. Obojętność wobec osoby poszkodowanej wydaje się tu być usankcjonowana zmową milczenia i zapisami prawnymi, w które bezkrytycznie i nad wyraz skwapliwie są zapatrzeni przedstawiciele uczelni.

Obwiniony jest otoczony ochroną, jego się poucza, obwiniony ma prawo do adwokata, zaś świadek musi sobie radzić sam. Świadkowi nie należy się żadne pouczenie, w ogóle nic mu się nie należy, ale jego obowiązkiem jest przyjść, bo uczelnia wzywa, z pominięciem „drobnego szczegółu”, że to przede wszystkim osoba poszkodowana, która najdotkliwiej dźwiga konsekwencje czynu popełnionego przez nauczyciela tejże uczelni.

Jednak świadkowi nikt nie zadaje pytania, jak się czuje w związku z „plagiatem” i jak to się odbiło na jego życiu osobistym. Natomiast oskarżony i jego adwokat w czasie rozprawy mają prawo zadawać pytania osobie poszkodowanej, gdyż dopuszcza się również przesłuchiwanie osoby pokrzywdzonej w obecności oskarżonego, co jest nad wyraz przykre i upokarzające.

Nie sposób zrozumieć, że właśnie osobę poszkodowaną wyklucza się zupełnie i pozbawia praw do tego stopnia, że uczelnia (tutaj: Uniwersytet Ekonomiczny w Poznaniu) nie widzi również konieczności ani potrzeby powiadomienia o karze, tłumacząc się zapisami prawnymi, które nie nakładają tego obowiązku, ale również tego nie zabraniają. Odmawia się także osobie poszkodowanej możliwości wglądu do uzasadnienia orzeczenia dyscyplinarnego, które jest przecież publiczne. Także w kwestii odwołania od orzeczenia komisji dyscyplinarnej osoba poszkodowana nie ma prawa strony (odrębnie niż w procesie karnym za ten sam plagiat) i jej głosu nikt z uczelni nie bierze pod uwagę. Ta decyzja należy tylko i wyłącznie do rzecznika, który jako jedyny (oprócz rektora, mogącego nakazać odwołanie) ma status strony.

Osoba poszkodowana, która jest ofiarą plagiatu, stała się również ofiarą procedury, której ściśle – co trudno zrozumieć – trzyma się uczelnia. Jednak nikogo nie interesuje, jakie wrażenie pozostawiła na osobie poszkodowanej rozprawa dyscyplinarna, czy postawy, z jakimi musiała się spotkać. Władze uczelni również nie widzą potrzeby, by do osoby pokrzywdzonej wysłać pismo z kilkoma słowami przeprosin. Widocznie również i to jest obwarowane prawem, w którym brak takiego zapisu, co zwalnia i usprawiedliwia niemożność wykonania tego gestu.

Prawdą jest to, co powiedział dr Wroński w jednym z wywiadów: „Kłopoty ma zwykle ten, kto rzecz ujawnił, kto ośmiela się walczyć z nierzetelnością, a nie ten, kto popełnił plagiat”.

Pytania zasadnicze

Podsumowując, paradoksalnie to przede wszystkim ofiara plagiatu ma problem, z którym musi sobie poradzić sama i to ona jest „miażdżona” przez zapisy prawne, na skutek których zostaje zepchnięta do roli obserwatora, niejednokrotnie czując się potraktowaną przedmiotowo, bez prawa głosu. Aktualne zapisy prawne nie mogą również służyć prewencji, lecz raczej zniechęcaniu ofiar nierzetelności do zgłaszania skargi. Zatem mówić należy nie tylko o nierzetelności naukowej, ale również o stronniczości Prawa o szkolnictwie wyższym , uwieńczeniem którego jest rozprawa dyscyplinarna przypominająca „cieplarniane posiedzenie” w uniwersytecie, za zamkniętymi drzwiami, gdzie oskarżony czuje się jak u siebie, nie okazując cienia zażenowania w związku z popełnionym czynem.

Dyskomfort osoby poszkodowanej, zwanej świadkiem, związany z konfrontacją z osobą oskarżoną, powiększa konieczność „zdania egzaminu” przed komisją dyscyplinarną. Rozprawa jest zatem kolejnym upokorzeniem dla świadka, który ostatecznie czuje się jak intruz, ktoś, kto nie tylko zakłócił spokój uczelni, ale też spowodował „nieszczęście” obwinionego.

Osoba poszkodowana, choć niewinna, paradoksalnie zmuszona jest sama się bronić w sytuacji nieprofesjonalnie prowadzonej rozprawy. Prawo dyscyplinarne nie zapewnia poszkodowanemu statusu „oskarżyciela posiłkowego”, co jest normą prawną w procesach karnych. Dyskomfort i sytuacja, w jakiej się poszkodowany znalazł, jest zagadnieniem „tabu” i nie istnieje, tak jak nie istnieje dla uczelni osoba poszkodowana, lecz świadek.

W tym momencie należałoby zadać kilka zasadniczych pytań. Czy stosunek do tej nierzetelności, ściśle oparty na prawie, które jest niedoskonałe, nie pociąga za sobą kolejnych nierzetelności, które się bezmyślnie i bezkrytycznie powiela? Czy w sytuacji bezradności wobec istniejącego prawa, ujawnianie i upublicznianie nie jest jedyną, najskuteczniejszą metodą walki oraz prewencji nierzetelności naukowej? Czy w czasach kryzysu kultury i wartości nie byłoby konieczne stworzenie „etyki uniwersytetu”, skoro pracownicy wyższych uczelni coraz częściej cierpią na brak wrażliwości etycznej i sumień?

 

Maria Siedlecka jest magistrem pielęgniarstwa oraz słuchaczką Podyplomowych Studiów Etyki UAM w Poznaniu. Padła ofiarą plagiatu (sprawa opisana w czerwcowym FA).