Czy twoja uczelnia może być bankrutem?

Marcin Chałupka

Nowy rok akademicki nie usunął starych problemów. Warto o nich poczytać przed podpisaniem umowy (np. zlecenia czy kształcenia) z uczelnią. Warto też sprawdzić, jak minimalizować ryzyko, a nawet mu zapobiegać, dopóki ewentualne zmiany prawa nie poprawią sytuacji osób narażonych na kont(r)akt z „toksyczną uczelnią”.

Świadomość problemu

Transakcje zawierane z podmiotami w słabej kondycji finansowej zawsze niosą pewne ryzyko. Nie inaczej jest w przypadku uczelni. Dla statystycznego studenta jest ona stroną umowy o wartości co najmniej 10 tys. zł (licząc 3 tys. zł za rok studiów licencjackich), a przecież doliczyć należy koszty i czas studiów wykraczające poza samo czesne. Dla prowadzącego zajęcia koszty zależą od ewentualnej zwłoki w regulowaniu należności.

Czy studenci zastanawiają się, z kim zawierają umowy mające im gwarantować spokojne studiowanie i szansę na dyplom? Czy starają się przeniknąć poza gronostaje i profesorskie tytuły, by sprawdzić ryzyko ewentualnego niewypełnienia takiej umowy lub szanse na skuteczne dochodzenie odszkodowań w takim wypadku? Czy oddając uczelni co semestr kilka tysięcy złotych, a z nimi swe nadzieje na spokojne uzyskanie dyplomu, zastanawiają się czy jutro będzie miał kto i z czego zapłacić ich wykładowcom? A czy wykładowcy (zwłaszcza nieetatowi) mają pewność, że odroczona płatność w końcu nastąpi?

„Jak uderzy w nas demograficzne tsunami, czyli spadek liczby studentów o 40 proc. w ciągu najbliższej dekady, to zbankrutuje 80 proc. wyższych uczelni. Większość prywatnych, ale też niektóre państwowe” – alarmuje prof. Krzysztof Rybiński ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, były wiceprezes NBP („Wprost” 20/2010). Nie umiem ocenić trafności szacunku prof. Rybińskiego, ale mogę coś powiedzieć o prawno-systemowych uwarunkowaniach ryzyka, jakie wiąże się z jego hipotezą.

O niezdolność do upadłości

Na wstępie powiedzmy, że ryzyko jest naturalnym i zdrowym elementem wolnego rynku. Kontrahentów podmiotów o wątpliwej kondycji finansowej ma chronić nie tylko ostrożność i zasada ograniczonego zaufania, ale i prawo upadłościowe, które nakazuje zarządowi zadłużonego podmiotu zgłosić upadłość, jeżeli nie wykonuje swoich wymagalnych zobowiązań pieniężnych (art. 11 Prawa upadłościowego ), a to stanowi ostrzeżenie dla innych podmiotów.

19 lutego 2003 r. Sąd Rejonowy w Koszalinie, opierając się na Prawie upadłościowym z 1934 r. (z późn. zm.), ogłosił (nieprawomocnie) upadłość Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie. Rozpoznając zażalenie od tego postanowienia, Sąd Okręgowy w Koszalinie wystąpił z zapytaniem do Sądu Najwyższego, który uchwałą z 3 lipca 2003 r. (III CZP 38/03), nadal opierając się na Prawie z 1934 r., orzekł, iż „uczelnia niepaństwowa, wpisana do rejestru prowadzonego przez ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, ma zdolność upadłościową, jeżeli prowadzi działalność gospodarczą”, wskazując w uzasadnieniu m.in., iż „odpłatne i systematyczne wykonywanie (…) zajęć dydaktycznych jest wykonywaniem przez osobę prawną we własnym imieniu, zawodowo działalności usługowej w sposób zorganizowany i ciągły” oraz że „ustawodawca uzależnił uzyskanie statusu przedsiębiorcy od określonych zachowań faktycznych, a nie od wpisu do rejestru przedsiębiorców”.

Jednak tuż po orzeczeniu tej upadłości, w ustawie z 28 lutego 2003 r. Prawo upadłościowe i naprawcze , uczelnie z regulacji upadłościowych generalnie wyłączono (art. 6 pkt 4 i 6). Następnie ustawa z 27 lipca 2005 r. Prawo o szkolnictwie wyższym (dalej zwana: ustawą) ugruntowała pojęcie likwidacji uczelni, oddając kwestię jej trybu i przeznaczenia majątku pozostałego po zaspokojeniu wierzycieli statutowi samej uczelni. Ustawa nie wskazała jednak ani podmiotu odpowiedzialnego za długi zlikwidowanej uczelni, ani też procedury zapobiegającej jej nadmiernemu zadłużaniu się czy służącej ostrzeganiu kontrahentów, pracowników i studentów przez ryzykiem jej niewypłacalności. Dlaczego?

„Nie przemyślano do końca, jak postępować w przypadku likwidacji uczelni” - powiedział „Forum Akademickiemu” (4/2003) pierwszy szef Państwowej Komisji Akredytacyjnej prof. A. Jamiołkowski. „Niemożność upadłości uczelni jest za to zachętą dla nierzetelnych władz uczelni” - stwierdził dr Edward Kirejczyk w artykule Mam dyplom uczelni, która przestała istnieć (www.wiadomości24.pl). „Czy i ewentualnie jak doszło do sytuacji, w której trudno ustalić odpowiedzialnego za długi uczelni niepublicznych?” – zapytał rzecznik praw studenta w swoim wystąpieniu do rzecznika praw obywatelskich z 30 stycznia 2008 r. Na problem odpowiedzialności za długi w likwidowanych uczelni zwracałem uwagę – ówcześnie jako przedstawiciel Parlamentu Studentów RP – już na komisji sejmowej pracującej nad obowiązującą aktualnie ustawą, tj. w lutym 2005 r.

Rozwiązanie w kieszeni podatnika?

Temat podjęła minister Barbara Kudrycka, która w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 12 maja 2009 r. powiedziała: „Mimo że obecne prawo reguluje sprawy likwidacji uczelni, chcemy, by uczelnie, zamiast przechodzić w stan likwidacji, mogły decydować się na przekształcenia poprzez łączenie z innymi. W ten sposób z kilku uczelni może powstać jedna silna, z mocną kadrą, od której przede wszystkim zależy rozwój uczelni, w tym także uzyskiwanie uprawnień do otwierania nowych kierunków. Dodatkowo przewidujemy zapisy lepiej chroniące studentów likwidowanych uczelni. Chcemy, by uczelnie zapewniały archiwizację dokumentów studentów w archiwach państwowych, co zagwarantuje właściwą ciągłość kształcenia”.

To ciekawa inicjatywa, czy jednak będą chętni do łączenia się z potencjalnymi bankrutami, jakie ewentualnie zachęty to ułatwią? Czy poza archiwizacją dokumentów można zrobić więcej? Nie da się przecież cofnąć czasu, dziś wprowadzone regulacje mogą być kontestowane jako niemogące wstecz dotyczyć już założonych uczelni, a te, które stoją na krawędzi bankructwa, mogą nie chcieć dłużej istnieć i odpowiadać za swe długi. Dlatego możliwe rozwiązania kryzysów społecznych generowanych przez „toksyczne uczelnie” (w rozumieniu tego słowa stosowanym w odniesieniu do instytucji finansowych) mogą być połowiczne lub w końcu obciążą podatnika.

Widać to na przykład w propozycjach zawartych w Raporcie końcowym – Ekspertyzie dotyczącej upadłości szkół wyższych , zrealizowanym na zamówienie MNiSW (dostępnym na www.nauka.gov.pl), w którym czytamy: „ważny społecznie interes w postaci zapewnienia studentom możliwości kontynuowania nauki w innych szkołach nie powinien być związany z obowiązkiem, nałożonym na te szkoły, nieodpłatnego nauczania tych osób. Sugerujemy zatem, aby środki na czesne wyłożył Skarb Państwa, który następnie stałby się wierzycielem upadłej uczelni”. Oczywiście w braku zaspokojenia tej wierzytelności finalnie zapłaci podatnik.

Jednocześnie w raporcie wskazuje się, że: „Nie jest zatem celem tego postępowania [upadłościowego] realizacja interesów upadłego ani też szczególnej kategorii podmiotów, którą w przypadku uczelni są studenci. Niemniej jednak w projektowanych przepisach należy uwzględnić w maksymalny, dopuszczalny prawem upadłościowym sposób interesy tych osób”. Proponuje się tam np.: „Propozycje układowe dotyczące restrukturyzacji uczelni mogą, oprócz sposobów wskazanych w art. 270 ust. 1, polegać w szczególności na zmniejszeniu godzin zajęć dydaktycznych - poprzez ograniczenie ich do minimum programowego, zwiększenie liczebności grup ćwiczeniowych lub łączenie wykładów dla różnych kierunków studiów”, co może być niezgodne z umowami studenckimi, ale znacząco obniży koszty wykładowców, często nie wpływając na zmianę jakości zajęć. Tymczasem jednak mamy stan prawny, jaki mamy, i w jego ramach musimy się poruszać.

Co jest ważniejsze od pieniędzy

Z obowiązującej filozofii regulacji szkolnictwa wyższego wynika, że o „być” lub „nie-być” uczelni nie decydują jedynie ich mniej czy bardziej zadowoleni studenci ani wpłacane przez nich czesne. Decydują o tym posiadane pozwolenia na kształcenie na danym poziomie i kierunku studiów, a te zależą od decyzji MNiSW i ocen Państwowej Komisji Akredytacyjnej. O przyczynach i procedurach utraty uprawnień można pisać długo, z perspektywy studenta ważne jest, by nie dowiedział się o tym ostatni. Niekorzystne dla studenta może być bowiem nie tylko likwidowanie uczelni, ale także brak skutecznego zabezpieczenia (także umową) praw studentów wygaszanego kierunku, które mogłyby być odpowiednikami gwarancji, jakie ustawa przyznaje studentom likwidowanych uczelni (art. 26 ust. 1 ustawy: „Założyciel, za zgodą ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, może zlikwidować uczelnię niepubliczną po zapewnieniu studentom możliwości kontynuowania studiów; art. 27 ust. 1 ustawy: Likwidacja uczelni niepublicznej polega na zadysponowaniu składnikami materialnymi i niematerialnymi jej majątku po zaspokojeniu lub zabezpieczeniu wierzycieli, w szczególności pracowników i studentów”), na co rzecznik praw studenta zwrócił uwagę MNiSW pismem z 8 września 2009 r.

Tu warto odnotować projektowane przez MNiSW (wg stanu na 10 września 2010 r., dostępne na www.mnisw.pl) nowe brzmienie art. 11c ust. 3 ustawy: „W przypadku cofnięcia albo wygaśnięcia uprawnień do prowadzenia studiów na danym kierunku i określonym poziomie kształcenia, o których mowa w ust. 2 i w art. 11b ust. 3, rektor uczelni zapewnia studentom możliwość kontynuowania studiów na tym kierunku”. Mogą jednak pojawić się pytania, czy owa możliwość ma być równoznaczna z wykonywaniem przez inną uczelnię dotychczas obowiązującej umowy (w tym tożsama cena, zawartość i miejsce usługi), czy też przeciwnie, projektowany przepis ma uchylić dotychczasowe zobowiązania likwidowanej uczelni wobec studenta, a może pośrednio: ma być to oferta zwalniająca rektora od zobowiązania, nawet gdy nie będzie przyjęta przez studenta? Warto także pamiętać, że i gwarancje z obowiązującego art. 26 i 27 ustawy, jak i z projektowanego jej art. 11c, będą mogły być wypełnione treścią jedynie w sytuacji posiadania możliwości finansowych i woli ich wypełnienia przez uczelnie.

Blokada „cichej likwidacji”?

Obowiązująca ustawa określa likwidację jako „zadysponowanie składnikami materialnymi jej majątku po zaspokojeniu lub zabezpieczeniu wierzycieli, w szczególności pracowników i studentów”. Można więc postawić tezę (sygnalizowałem to w artykule w „Rzeczpospolitej” z 26 sierpnia 2008 r. Gdy plajtuje prywatna uczelnia ), iż bez takowego „zaspokojenia lub zabezpieczenia” minister może nie dać zgody na likwidację lub nawet nie może dać zgody. Ale może uczelnia, która zechce już tylko „przestać być”, obędzie się i bez takiej zgody? Przecież jeśli wygasną jej posiadane pozwolenia, często wydawane na okres kilku lat, a uczelnia nie zechce ich przedłużyć, to mocą art. 26 ust. 2 ustawy automatycznie zostanie postawiona w stan likwidacji bez zawiadamiania kogokolwiek lub zgody ministra.

Może więc choć zakończenie takiej likwidacji wymaga zgody ministra? Wydaje się bowiem, że „zlikwidować za zgodą ministra” to nie to samo, co „zgoda ministra na otwarcie likwidacji”. Problem ewentualnego „znikania” uczelni przebija w projekcie nowelizacji ustawy, gdzie proponuje się zmianę jej art. 26 ust. 2, eliminującą wygaśnięcie pozwoleń jako przesłanki likwidacji oraz zmianę art. 20 ust. 8, polegającą na obligatoryjnym wydawaniu pozwoleń na czas nieokreślony. Pytającym, czy zmiana dotyczy także pozwoleń już wydanych, odpowiada art. 17 ust. 3 zd. 1 ustawy nowelizującej w brzmieniu: „Wydane przed dniem wejścia w życie niniejszej ustawy pozwolenia na utworzenie uczelni niepublicznych na czas określony stają się pozwoleniami na czas nieokreślony, jeżeli w dniu wejścia w życie niniejszej ustawy uczelnia prowadzi kształcenie”. Czy takie automatyczne „wydłużenie” istnienia uczelni, których pozwolenie miało właśnie wygasnąć, spotka się tylko z zachwytem?

Co na to Konstytucja?

Tymczasem jednak prawo mamy, jakie mamy. Czy istnieją więc ewentualnie inne niż nowelizacja możliwości jego weryfikacji w omawianym zakresie? Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu postanowienia z 2 sierpnia 2010 r. w sprawie S/10 stwierdził: „Konstytucja z 1997 r. formułuje w art. 76 obowiązek po stronie władz publicznych podejmowania działań mających na celu ochronę konsumentów, użytkowników i najemców przed działaniami zagrażającymi ich zdrowiu, prywatności i bezpieczeństwu oraz przed nieuczciwymi praktykami rynkowymi, które w ogólnym ujęciu są wszelkimi zaniechaniami lub działaniami podmiotów występujących w obrocie wykorzystujących swą dominującą pozycję wobec konsumentów, między innymi przez unikanie odpowiedzialności z tytułu niewykonania lub nienależytego wykonania zobowiązań. Ustalenie zakresu form i metod ochrony zostało powierzone ustawodawcy (art. 76 zdanie drugie Konstytucji). Środki ochrony muszą być wystarczające do realizacji zadań wyznaczonych przez art. 76 Konstytucji, a za sprzeczne z tym przepisem należy uznać wszelkie regulacje, które znosiłyby istniejące gwarancje ochrony konsumenta lub ograniczały je w sposób przekreślający ich rzeczywiste znaczenie”. Czy odnosząc ten wywód do przedstawionego problemu nie można zapytać o zgodność z Konstytucją obowiązujących regulacji ustawowych w zakresie, w jakim ewentualnie dopuszczają, aby pierwotnie niezadłużone uczelnie mogły stać się wehikułem realizacji ewentualnej pokusy „wydmuszki doskonałej”, znikając wraz z ciężarem kredytów wziętych pod osłoną misji edukacyjnej?

Prewencja indywidualna

Co może więc zrobić student lub pracownik przed związaniem się z potencjalnie „toksyczną” uczelnią? Może starać się oszacować perspektywę jej trwania i kondycję finansową. Po pierwsze sprawdzić datę wygaśnięcia pozwoleń na kształcenie, jakie prowadzi. Jeśli jest bliska, wnosić o okazanie dowodów możliwie skutecznych starań o ich przedłużenie. Należy pamiętać, iż teoretycznie mogą istnieć uczelnie, którym nie będzie zależało na przedłużeniu pozwolenia, które chcą „zniknąć bez ostrzeżenia”. Po drugie warto umowę przed podpisaniem skonsultować z prawnikiem. Pamiętać jednak należy, że na podstawie art. 27 ust. 4 i 5 ustawy uczelnia postawiona w stan likwidacji nie może prowadzić dalszych przyjęć na studia, nie ma więc tu nowych źródeł przychodów, a „studia prowadzone w dniu otwarcia likwidacji mogą być kontynuowane nie dłużej niż do końca roku akademickiego, w którym nastąpiło otwarcie likwidacji”. Gdy tak się zdarzy, pozostają roszczenia odszkodowawcze z niełatwym problemem związku przyczynowo-skutkowego między szkodą a działaniem/zaniechaniem uczelni lub rozważania, czy uczelnia ponosi odpowiedzialność np. za odebranie jej uprawnień lub wygaśnięcie jej pozwoleń. No i przecież nawet najlepsze gwarancje wpisane w umowę na nic się nie zdadzą, jeśli nie będzie majątku, z którego można je realizować.

Studentowi pozostaje dywersyfikować i minimalizować ryzyko. Jak? Wskazane byłoby „porcjować” opłaty. Np. nie płacić z góry za rok czy dwa, a umawiać się na opłaty za poszczególne usługi, zajęcia, ich pakiety. W razie wątpliwości czy nienależytej jakości usług nie zamawiać kolejnych. Domagać się (także poprzez postanowienia umowy czy w trybie dostępu do informacji publicznej) informacji o prowadzonych wobec uczelni postępowaniach i kontrolach MNiSW lub wizytacjach Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Łowić wszelkie sygnały o problemach płatniczych uczelni, zainteresować się jej bilansami, kredytami, datą wygasania umów z kadrą lub na wynajem sal dydaktycznych. Samodzielnie i w formach zorganizowanych (np. poprzez samorząd studentów) zabiegać o elastyczność programu studiów, szczegółowe i łatwe do weryfikacji ich realizowania umowy, postulować eliminację pozacywilnych regulacji związków student – uczelnia, czyniących z klienta poddanego. Może warto także przemyśleć filozofię, na której ufundowany jest polski system szkolnictwa wyższego oraz jej ewentualny wpływ na skalę opisywanego tu ryzyka.

Praprzyczyna systemowa?

Czy nie jest bowiem tak, że konstrukcja systemowa polskich studiów sprzyja godzącej w studenta niewypłacalności uczelni? Zauważmy, że opiera się ona nie na opłacaniu (kupowaniu) przez studenta (klienta) konkretnych, formalnie odrębnych i możliwych do elastycznego połączenia w większe pakiety, usług na edukacyjnym wolnym rynku - co umożliwiałoby niezwłoczne reagowanie na niezadowolenie studenta-klienta czy kłopoty uczelni-usługodawcy, np. zmianą tego usługodawcy.

Niestety, znak szczególny polskiej edukacji wyższej stanowi wtłaczanie studenta w konieczności wiązania się z góry, realnie na lata, z podmiotem oferującym usługę pobieżnie sprecyzowaną od strony cywilnoprawnej, podlegającą korporacyjno-etatystycznym regulacjom, zwaną zbiorowo „studiami”, z ich administracyjnoprawnym i dyscyplinarnym „u(ś)ciskiem”. W takich „systemowych realiach” nawet próba zmiany usługodawcy w trakcie semestru może być dla studenta kłopotliwa, nie mówiąc już o próbie zdywersyfikowania zakupu usług edukacyjnych.

Minimalizowanie ryzyka i maksymalizowanie elastyczności poprzez płacenie różnym uczelniom (podmiotom edukacyjnym) za konkretne usługi kształcenia w tym, co przydatne w danym zawodzie lub do zdania państwowego egzaminu – w panującym systemie – wydaje się niewyobrażalne. Dlaczego? Bo wymagałoby realnego, a nie tylko deklarowanego upodmiotowienia studenta, a to oznaczałoby pozbawienie systemu jego władzy nad studentem, sprawowanej – oczywiście – w imię jakości kształcenia. Obawiam się, że w państwie „mniejszego zła” i „bohaterskiego rozwiązywania problemów nieznanych w innym ustroju”, łatwiej będzie łatać problem pieniędzmi podatnika, także tego, którego dzieci studiują w potencjalnie „toksycznych” uczelniach.

 

Marcin Chałupka, specjalista prawa szkolnictwa wyższego, www.chalupka.pl.