Poglądy truskawek

Marek Misiak

Idea równowagi pomiędzy indywidualną wolnością a wymogami społeczeństwa w nieoczekiwany sposób pojawia się w relacjach wykładowca-student. Nie mówimy tu jednak tym razem o uciśnionych studentach, tłamszonych w swojej indywidualności przez władze uczelni. Zapewne do dziś trafiają się prowadzący, których poglądy studentów obchodzą tyle, co poglądy truskawek (tak miał wypowiedzieć się rektor jednego z amerykańskich uniwersytetów podczas rewolty studenckiej w 1968 roku). Jednak generalnie student może się najwyżej uskarżać na dogłębną kontrolę wiedzy (a niestety czasem i na to niekoniecznie), a nie na kontrolę obyczajową, ideologiczną czy inną. W tekście tym mowa będzie o wolności innej – o wolności pracownika naukowego, nauczającego studentów

.

Moja wolność kończy się tam, gdzie narusza ona prawa drugiego człowieka. A prawem studenta jest otrzymanie rzetelnej wiedzy w drodze wysokiej jakości procesu dydaktycznego. Tego ma prawo się spodziewać, zwłaszcza w uniwersytetach o długiej tradycji i ustalonej renomie. Uczelnia, która toleruje wykładowców w jawny sposób okazujących niechęć studentom i realizujących pensum dydaktyczne na zasadzie pańszczyzny, działa na własną szkodę. Nie waham się postawić tezy, że niektórzy wykładowcy traktują nauczanie studentów jako zło konieczne i najchętniej pracowaliby na etacie wyłącznie naukowym. Rozumiem ich rozterkę, ale zarazem mam dwa spostrzeżenia. Po pierwsze, jeśli podpisują umowę o pracę, w której zobowiązują się do prowadzenia zajęć ze studentami, to przydałoby się sumiennie z tej umowy wywiązywać. To nie jest nawet kwestia etyki pracownika nauki, ale po prostu etyki uczciwego człowieka, który wywiązuje się z przyjętych na siebie obowiązków. Po drugie, elementem etosu naukowca jest nie tylko praca naukowa (w zespole lub samotna), ale także właśnie nauczanie, wdrażanie młodych, spragnionych wiedzy ludzi w ulubioną dziedzinę. Student nie jest złem koniecznym ani dopustem Bożym.

Czynnik hamujący

Jakiś czas temu miałem okazję obserwować zmagania dwóch studentek z ich pracami licencjackimi. Z uwagi na ochronę dobrego imienia wszystkich zainteresowanych pominę tu nie tylko dane osobowe, lecz także nazwę uczelni i miasto, w którym rzecz się działa. Moje znajome rozpoczęły pisanie dysertacji odpowiednio wcześnie, aby zdążyć z obroną pod koniec czerwca i we wrześniu ubiegać się o przyjęcie na uzupełniające studia magisterskie. Mogłoby się wydawać, że napisanie kilkudziesięciostronicowej pracy nie powinno dla dwóch zdolnych i pilnych studentek stanowić żadnej trudności. Istotnie – nie stanowiło. Do czasu.

Postęp w pisaniu różnego rodzaju prac dyplomowych może być hamowany przez najróżniejszego rodzaju czynniki: ludzkie (np. piękna kobieta, pojawiający się w chwilach największego skupienia podchmieleni koledzy), chemiczne (poczęstowanie napojem nie tylko mocno zmrożonym przez tychże kolegów), kulturowe (kolejny sezon Doktora House’a dostępny w akademikowej sieci), psychobiologiczne (przemożna senność na sam widok pliku z pracą na monitorze) i inne. Moje znajome przekonały się jednak, że najbardziej hamującym – bo pozostającym całkowicie poza naszą kontrolą – czynnikiem może być… promotor. Z pełną odpowiedzialnością za słowa chcę tu napisać, że na pracach moich znajomych powinno widnieć nie: „praca napisana pod kierunkiem…” ale: „praca napisana pomimo kłód pod nogi rzucanych przez…”. To, że opiekun naukowy obu pań nie przychodził na zajęcia lub spóźniał się i nierzadko nie był obecny w gabinecie w godzinach konsultacji, można jeszcze przypisać zwykłej niefrasobliwości czy niezorganizowaniu. Jednakże zmienianie zasadniczej koncepcji pracy co 2-3 miesiące i żądanie natychmiastowego dostosowania do niej całego tekstu, to już zachowanie w wykonaniu (zobowiązanego do jako takiej przynajmniej dyscypliny intelektualnej) pracownika nauki dość dziwne. Podopieczne negatywnego bohatera/bohaterki tej historii praktycznie na każdym seminarium licencjackim lub konsultacjach słyszały coś odwrotnego, niż na poprzednim.

Co więcej, na tym samym spotkaniu inne studentki i studenci słyszeli diametralnie inne wskazówki dotyczące tych samych aspektów pracy (przypisów, bibliografii, proporcji pracy odtwórczej i twórczej w tekście i wielu innych zagadnień). To właśnie z tych bojów wynikało co najmniej 75 proc. frustracji, jakiej doświadczali opisywani żacy. Koniec końców udało im się obronić dysertacje na całkiem niezłe oceny. Otrzymali dyplomy, ale niesmak pozostał.

Niesmak pozostał

Łamy „FA” nie są miejscem na wylewanie indywidualnych żalów wywołanych doznanymi w polskich uczelniach krzywdami. Historię tę przytaczam w celu zwrócenia uwagi na rzecz bardzo często w polskim systemie szkolnictwa wyższego zaniedbywaną. Chodzi o elementarną kontrolę nad jakością procesu dydaktycznego, jaki ma miejsce w salach wykładowych i ćwiczeniowych. Choć w szkolnictwie niższego szczebla jakość kształcenia również pozostawia wiele do życzenia, nauczyciel wykazujący się rażącą niekompetencją lub ewidentnie złą wolą poniesie w końcu konsekwencje swojego stosunku do uczniów i własnej pracy. W łagodnym przypadku będzie to dyscyplinująca rozmowa z przełożonym, w skrajnym – zwolnienie z pracy. Tymczasem w wielu uczelniach przez palce patrzy się na pracę wykładowców, których dydaktyka ma charakter wyraźnie destrukcyjny. Rozumiem, że studiowanie polega głównie na samodzielnej nauce i samodzielnym poszukiwaniu źródeł wiedzy, ale po coś zajęcia są przecież w murach uczelni organizowane. Pracownik naukowy, który na co drugim-trzecim spotkaniu zmienia koncepcję pracy dyplomowej pisanej pod jego kierunkiem, daje świadectwo temu, że przychodzi na spotkania po prostu nieprzygotowany. Nie szanuje w ten sposób ani swojej pracy, ani studentów, ani swoich przełożonych (gdyż nie wywiązuje się z obowiązków służbowych).

Najgorsze zaś jest to, że nie ma właściwie sposobu na skłonienie takiego wykładowcy do zmiany postępowania. Nie mówię tu o „konsekwencjach służbowych” – nie nawołuję do wojny między studentami a wykładowcami. Zawsze istnieje możliwość nadużywania możliwości składania skarg na pracownika takiej czy innej instytucji nie w celu dochodzenia swoich praw, ale w celu osobistej zemsty (widać to wyraźnie na przykładzie wielu skarg kierowanych przeciw policjantom). Kuriozalna jest jednak sytuacja, gdy nikt nie może lub nie chce niczego zrobić. Jeżeli wykładowca popełnia przestępstwa lub wykroczenia podlegające karze z mocy prawa – molestuje seksualnie studentki, narusza nietykalność cielesną studentów, kradnie ich prace dyplomowe i publikuje jako własne – można żądać od władz uczelni odpowiedniej reakcji, a w razie jej braku udać się do sądu. Jednak gdy działania pracownika naukowego mają charakter destrukcyjny (czy raczej obstrukcyjny), ale nie kryminalny, wszyscy rozkładają ręce. Naraz okazuje się, że nikt nie jest władny opanować sytuacji. Kierownicy zakładów, instytutów czy dziekani potrafią powiedzieć rozżalonym studentom: „Cóż, dr X taki już jest” lub: „Wiedzieli państwo, na co się państwo decydują, zapisując się na to seminarium”.

Do głowy przychodzą mi różne powody ich bezczynności. Może to być niechęć do angażowania się w spory (swego rodzaju fałszywy irenizm – problemy, nad którymi się nie spieramy, nie istnieją), wpływy i znajomości danego wykładowcy (zwłaszcza gdy jest to ktoś o ugruntowanej w lokalnym środowisku naukowym pozycji) lub kwestie czysto osobiste (nie będę jej zwracać uwagi, bo to moja znajoma, co powie prof. Y itd.). A wymogi formalnej weryfikacji pracy danego wykładowcy zostają koniec końców spełnione – wszyscy się obronili, oceny są przyzwoite. Tylko niesmak pozostał.

Fałszywie rozumiana autonomia

Często bywa jednak tak, że po prostu nie ma formalnej nawet możliwości wpłynięcia na kogokolwiek, jeśli nie doszło do naruszenia prawa. Można złożyć pisemną skargę, ale po co? Skarga zostanie odłożona ad acta, a podpisane pod nią osoby mogą mieć potem poważne nieprzyjemności. Przypomina to nieco sytuację pracowników sieci hipermarketów, którzy boją się wstępować do związków zawodowych w obawie o etat. Od jakiegoś czasu w wielu uczelniach podsuwane są studentom anonimowe ankiety, poprzez które mogą oni oceniać wykładowców. Nikt jednak nie wie, co się z tymi ankietami dzieje, czy ktokolwiek je czyta. A jeśli nawet czyta, to najczęściej nic z tego nie wynika – nielubiący studentów lub niekompetentny prowadzący nadal robi swoje.

Dochodzimy tu do meritum problemu. Przyczyną częstego tolerowania niskiego poziomu dydaktyki uprawianej przez niektórych wykładowców jest, moim zdaniem, fałszywie rozumiana autonomia pracownika naukowego. Idealny kontakt wykładowcy ze studentem często przedstawia się jako relację mistrz – uczeń. W tym ujęciu mistrzowie są indywidualistami, którzy – na podstawie wszakże obowiązujących wytycznych programowych – przekazują młodemu adeptowi danej dziedziny wiedzy swoją wizję jej uprawiania. Jeżeli wymogi programowe są spełnione, a oceny z egzaminów pozytywne – mistrz spełnił swoje zadanie. Być może w jakimś wymiarze jest to reakcja na tendencje z okresu PRL − na próby ograniczania autonomii uczelni i uczynienia ze szkoły wyższej jedynie kolejnego etapu kształcenia, nieróżniącego się ideą, a jedynie sposobem przekazywania wiedzy i stopniem jej wyspecjalizowania. Ale to jest wolność wyłącznie „od” – od zewnętrznej kontroli. A drugim stopniem wolności jest wolność „do” – do wolnego wyboru jakiegoś dobra. Tylko dlaczego tak rzadko jest to dobro studenta?

Kwestia głębszego oceniania jakości nauczania jest tematem na osobny tekst. Jedno jest pewne: nie wystarczą czysto liczbowe wskaźniki. Student musi mieć gdzie poskarżyć się na wykładowcę, który zamiast przekazywaniem wiedzy zajmuje się wyłącznie swoją karierą naukową. ☐