Inauguracja i jeszcze ktoś

Henryk Hollender

Grono idzie, grono staje. Łańcuch, berło, gronostaje. Ostatni obrzęd wkroczenia w nowożytnej Europie, dalekie echo wjazdów monarszych czy książęcych, ulubionego motywu siedemnastowiecznych miedziorytników. Sztandar, pedel, senatorzy w togach od najskromniejszych poczynając, na końcu nieżywe zwierzęta na żywych uczonych popiersiach i chór, który odśpiewa Gaudeamus. A może zwierzęta już syntetyczne, ale to nie ratuje sytuacji, tej drętwoty i nudy, która może zainteresować chyba tylko osobę oderwaną na chwilę od szklanego ekranu. O czym za chwilę.

Jeśli w samym końcu września nie wiesz, gdzie jest twój rektor, to nie szukaj go w uczelni. On nie wzywa dziekanów na sztabowe narady, nie przegląda wydruków z USOS-a, nie kreśli strategii i biznesplanów. Chyba że w samochodzie, wożącym go na kolejne inauguracje. Aż w końcu będzie i na własnej.

Program tej uroczystości, poza rozlicznymi wręczeniami i uhonorowaniami, składa się z powitań, przemówienia rektora i wykładu inauguracyjnego. Powitania zajmują dużą część ceremonii. Wykład inauguracyjny bywa niezły, choć nie widziałem przypadku, by zasymulowano nim prawdziwe zajęcia, z próbą nawiązania do realnych programów nauczania, prezentacją na ekranie i listą lektur, tak żeby przynajmniej dać do zrozumienia, że po „prawdziwym” wykładzie musi nastąpić dalszy ciąg.

Do przemówień rektorzy bardzo się przykładają. Często zawierają one treści ważkie intelektualnie lub politycznie, czasem nawet trochę na wyrost; na przykład komentowanie bieżącej reformy nauki trafia cokolwiek w próżnię, bo w większości uczelni nie było miejsca ani czasu, by zebrać się i przepracować jej założenia. Pamiętam jednak wydarzenia niezwykłe, jak na przykład wystąpienie rektora, który ni z gruchy, ni z pietruchy zapowiedział, iż uczelnia nasza sprzeciwia się dyskryminacji, i tu wyliczył wszelkie jej postacie, nie wyłączając tej ze względu na orientację seksualną. Przypominało to trochę Melchiora Wańkowicza, który w czasie jakiejś uroczystości postanowił w obecności „wianuszka prałatów” wypowiedzieć słowo „dupa” i w końcu dopiął swego, deklamując starożytny litewski wierszyk: „A na tej wieżycy dzwonnica wysoka,/ jakiej nie widziała człowieczyna oka,/ a na tej dzwonnicy szwienty Jurgis stoi;/ i wielkam szydłam diabła w dupa koli./ Ach, jak jego boli!”. Takoż i magnifikus, wielkich zresztą zasług, z tą dyskryminacją na uczelni wielce patriarchalnej, na której takie tematy nigdy nie były poruszane i na pewno nie zaczęły, nawet jeśli występował problem. Może znów chodziło o wianuszek prałatów.

Z przemówieniami jest niestety tak, że zwykle albo wypowiadane są w tonacji cynicznej, albo mówca wdzięczy się i dowcipkuje. Nie budzi to dyzgustu audytorium, które w pierwszym wypadku jest skłonne uznać rektora za mędrca, a w drugim – za swojego chłopa, osobę ciepłą i obdarzoną poczuciem humoru. Nie ma nic w tym dziwnego, ponieważ jest to audytorium specyficzne, zawdzięczające – statystycznie rzecz biorąc – swój kompas estetyczny telewizyjnym serialom. Taki właśnie rektor ma target. Jest tam jakaś reprezentacja studentów i wykładowców, a poza tym – kadry administracyjne uczelni oraz jej otoczenie dyplomatyczno-biznesowe, rezerwuar rekrutacyjny (caveat!) przyszłej rady powierniczej. To tych właśnie gości rektor wita nazwisko po nazwisku; widać, że zależy mu, żeby pokazać, że jego social network jest z najgórniejszej półki, i najgórniejsza półka, jak już się rzekło, spieszy nie zawieść zapraszających, spędzając w rozjazdach cały początek roku. Oczywiście uczelnia uczelni nierówna możliwościami: z jednej szydzą, jeśli się nie pojawi premier, na drugiej honorem jest obecność spóźnionego marszałka województwa, prorektorów sąsiadujących akademii, okolicznych wójtów, dowódców straży pożarnej w błyszczących mosiężnych hełmach, wąsatych leśników, którzy w szatni zostawili zielone kapelusze z piórem i dubeltówki. Każdego z osobna wspaniała polska publiczność wita oklaskami. Jeśli notabl nie może zaszczycić osobiście inauguracji, to wysyła list. Drętwiejemy na myśl, ile takich adresów, co prawda z metra, musi zaraz po dożynkach przygotować i wyekspediować jego kancelaria.

Nasze uczelnie nie cierpią na nadmiar obrzędowości, w ciągu roku nie ma kiedy i jak organizować uroczystości, nikt by zresztą tego nie chciał, wszyscy w pędzie, zanikły też stare tradycje publicznej oracji. Toteż generalnie jako społeczność nie znamy ani siebie, ani naszej struktury organizacyjnej, ani zadań realizowanych przez poszczególne jednostki, ani osiągnięć. I niewiele sobie mamy do powiedzenia. Kiedy jednak administracja zamyka swoje dekanaty, a w salach odbywają się zajęcia, w uczelni pozostaje jeszcze ktoś. Bibliotekarze. Znają instytucję i jej personalia nie gorzej niż urzędnicy, profesorskie zaufanie bardzo im imponuje, chcieliby pomagać. Czasem gromadzą dane do oceny parametrycznej, układają spis publikacji naukowych, wyliczają poszczególnym pracownikom współczynnik H. Chcieliby podzielić się swoją wiedzą o uczelni i jej możliwościach lub wejść w rolę learning intermediary, jak dobre piętnaście lat temu ich koledzy w co lepszych uniwersytetach świata. I to nastąpi – za lat piętnaście, a może wcale nie.