Eksport wewnętrzny
Tak jakoś chyba w czerwcu przydarzyło mi się dyskutować z pracownikiem pewnej uczelni o propozycjach reformowania szkolnictwa wyższego. Mój rozmówca potępiał w czambuł wszelkie reformy, oceniając je jako „zamach na tradycje akademickie”, „próby porachunków pokoleniowych” i nie pomnę już dokładnie, co jeszcze, ale na pewno niczego dobrego w tych reformach nie widział. Kiedy powiedziałem, że ja też widzę te reformy raczej czarno, najpierw się ucieszył, ale potem (przypomniał sobie chyba moje wcześniejsze wypowiedzi o naszym szkolnictwie) spojrzał na mnie podejrzliwie i powiedział, bym nie żartował. W oryginale było niecenzuralnie, więc pozwoliłem sobie trochę poprawić.
A ja naprawdę mam o reformach zdanie raczej ambiwalentne. Z jednej strony doceniam fakt, że coś się w tych sprawach dzieje, z drugiej jednak istotnych reform w tych projektach (strategii) nie widzę. Moje zastrzeżenia są, tak naprawdę, bardzo elementarnej natury. Mam nadzieję, że w niektórych przynajmniej miejscach nie mam racji i że ktoś mnie z błędu wyprowadzi. Mam też nadzieję, że nie wyartykułowałem tych zastrzeżeń za ostro, choć mam świadomość, że miejscami trochę przerysowałem. Pozwoliłem sobie na to, bo temat jest społecznie bardzo ważny, a dziś podjęte decyzje zaowocują skutkami, które naprawdę trudno dokładnie przewidzieć. Wydaje mi się, że istotność sprawy usprawiedliwia również prezentację takiego punktu widzenia, jak mój.
Gdzie potrzebne są strategie?
Strategii potrzebujemy wszędzie tam, gdzie jest dobrze określony cel, który chcemy osiągnąć. W przypadku szkolnictwa wyższego celem tym ma być, jak rozumiem, sytuacja, w której uczelnie będą mogły lepiej kształcić i lepiej, efektywniej uprawiać naukę. No i tu zaczynają się schody. Wiadomo, że Uniwersytet Warszawski kształci generalnie lepszych matematyków niż Uniwersytet Pipidówkowy, ale jakby to komuś kazać pomierzyć, to kłopot byłby spory. Z uprawianiem nauki jest jeszcze gorzej. Ale załóżmy przez chwilę, że potrafimy jakoś te nasze uczelnie według poziomu nauczania i uprawianej nauki uporządkować, nawet, jeśli porządek ten miałby być częściowy, tzn. niektórych porównać nie potrafilibyśmy.
Najprostszym rozwiązaniem wydawałoby się skopiowanie przez uczelnie gorsze organizacji tych lepszych. Ale tego jakoś nikt nie proponuje. Może dlatego, że różnice są pomijalnie małe? Chyba tak, bo propozycje strategii odwołują się do rankingów międzynarodowych i odnoszą swe porównania do rozwiązań zagranicznych, na ogół zachodnich, a tak naprawdę, wyłącznie amerykańskich. Skąd bierze się wiara, że te, w istocie przecież cząstkowe, rozwiązania pasować będą do naszej rzeczywistości? Nie wiadomo. Nie słyszałem też (wyjąwszy wypowiedź rektora UJ w TVN) akceptacji dla takiej, jak w USA różnorodności „poziomu” uczelni, powszechności płatnych studiów i wielu innych cech tamtego systemu kształcenia. Nie jestem więc pewien, czy taki właśnie wzorzec był celem tej strategii. A gdyby tak i było, a strategię udałoby się zrealizować w innym momencie niż ten, kiedy to nasza, szeroko rozumiana mentalność będzie taka, jak dzisiejszych Amerykanów, to gdzie gwarancja, iż osiągnięty cel nie okaże się równie przydatny jak demokracja dla Afganistanu lub komunizm dla Rosjan? Rozumiem, że nasz cel cząstkowy (modernizacja szkolnictwa) wpisuje się jakoś w globalną amerykanizację życia, ale w tym akurat wypadku wychodzenie przed szereg jest raczej kłopotliwe (por. np. konstytucyjny zapis o „bezpłatnym” kształceniu).
Czego zrobić się nie da?
Obie strategie rysują jednak dość precyzyjnie nie tylko pożądaną sytuację samego systemu, ale również (może dla kompletności opisu) pożądane cechy jego produktów (absolwentów i naukowców). No i tu jest problem. Strategia od taktyki (czyli sposobu realizacji strategii) różni się m.in. poziomem szczegółowości opisu. Ta druga jest bardziej szczegółowa i odpowiada na pytanie, jak mianowicie osiągane będą nakreślone w strategii cele. Oba projekty są jednak raczej szczegółowe i proponują zupełnie konkretne rozwiązania niektórych znanych dziś „problemów”, np. zapewnienia „wysokiego poziomu kształcenia”. Niektóre z tych propozycji kłócą się z deklarowanymi celami „ogólnymi” (np. propozycje kontroli z poszerzaniem autonomii). Zamazuje to skutecznie właśnie cele strategii.
Zamiast wymieniania takich sprzeczności pozwolę sobie na spekulacje o ich pochodzeniu. Jestem – m.in. na podstawie pochodzących z Internetu informacji – przekonany o znakomitej znajomości problematyki przez autorów obu projektów. Trudno mi uwierzyć, że tych sprzeczności i rozmywania przez nie celów strategii nie widzieli. No to skąd się to wzięło?
Być może jestem w błędzie, ale boję się, że autorzy, znając po prostu realia, chcieli napisać strategię realizowalną, możliwą do zaakceptowania przez środowisko akademickie. Wiem, że jako zarzut brzmi to głupio, ale mnie się wydaje, że dziś strategii takiej napisać się nie da. Piszę „wydaje się”, bo opinię tę opieram wyłącznie na własnych doświadczeniach. Wydaje mi się otóż, że środowisko dokooptowało w swe szeregi zbyt wiele osób, które nie bardzo do deklarowanego obrazu pracownika uczelni pasują. Ludzie ci mają jednak taką samą „moc decyzyjną”, jak ich koledzy i potrafią skutecznie o swoje interesy zadbać. Jeśli ambicje (np. dostatniego życia, prestiżu, wpływów itp.) nie przeskakują zasobów znacząco, to problemu nie ma. Tu jednak zrobiło się trochę ciasno, ludzie zobaczyli, że może być inaczej (np. na Zachodzie), a przede wszystkim porachowali swe perspektywy. Są też i tacy (zaliczyłbym tu autorów obu strategii), których zwyczajnie wkurza fakt wkładania do jednego worka bardzo różnych osobników i którzy chcieliby, aby za kilkadziesiąt lat studenci przyjeżdżali studiować w Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu tak, jak dziś jadą do Harvardu. No i jest „nowy” stary problem: jak system reformować, aby tzw. praw nabytych nie zmienić?
Nie da się skopiować anglosaskich wzorców. Nie pasują w zasadzie ani do środowiska akademickiego, ani do stanu świadomości społeczeństwa, o Konstytucji nie wspominając. A sądząc po doniesieniach o naukowych szwindlach na Zachodzie wnosić można, że i tam zaczynają szwankować. Nie da się istotnie zmienić ani ważnych dla systemu hierarchii (np. korelacji stopni i tytułów naukowych z pozycją zawodową, systemów „kontroli jakości” czy „punktowania”), ani nadmiernego i często szkodliwego zaufania, jakim obdarza naukę społeczeństwo. Nie da się pompować w system ciągle nowej forsy, bo znaczną jej część pożera wzrost płac bez widocznego przełożenia na wzrost efektów, a tych ostatnich sensownie planować się nie sposób. Nie da się – choć to akurat byłoby najłatwiejsze – wyrównać finansowania uczelni „publicznych” i „niepublicznych”, bo mogłoby się okazać, że niektóre z tych pierwszych padłyby. Nie da się też w zasadniczy sposób tak zróżnicować finansowania uczelni, by te „flagowe” wyłoniły się w sposób naturalny, bo główną pozycją w budżecie są płace, a płaci się nie za wyniki, lecz posiadane „uprawnienia”. Nie da się też – niestety, bo większość środowiska i społeczeństwa chyba obecne status quo akceptuje – zachować tego, co mamy, bo ambicje (a częściowo i wymagania) rosną szybciej niż możliwości finansowe państwa. No to co można zrobić?
Naturalna ewolucja czy małe rewolucje?
Na pewno można popularyzować informacje o tym, co mamy, pokazywać zagrożenia i czekać aż środowisko i społeczeństwo do zmian „dojrzeją”. W moim odczuciu zostało to zaniedbane, a ta droga wydaje się najbardziej realna. Dobrym kierunkiem wydaje się też stopniowe – choć chyba zbyt wolne – zwiększanie autonomii uczelni. Być może dałoby się przy okazji rozluźnić nieprzystające do rzeczywistości i nigdzie na świecie niezrealizowane rozmaite „minima” kadrowe czy programowe i zapanować nad radosną twórczością w tej dziedzinie. Bardzo dobrym pomysłem jest też rozwijanie centrów i parków naukowych (zakładam, że większość ludzi korzystałaby z nich okresowo, realizując swe zainteresowania, a nie pracując na etacie) czy działania na rzecz zwiększenia mobilności środowiska akademickiego.
I więcej możliwości ewolucyjnych zmian systemu nie widzę. Są też, oczywiście, możliwe rewolucje, np. „siłowa” realizacja wspomnianych wyżej pomysłów, weryfikacja kwalifikacji czy próba prywatyzacji uczelni „publicznych”. Ale rewolucje na ogół pożerają swoje dzieci, a potem okazuje się, że, tak naprawdę, to walczyliśmy o coś zupełnie innego. W Polsce przerabiamy to na okrągło, więc mamy spore doświadczenia. Można próbować łączyć pomysły rewolucyjne z normalnym biegiem ewolucji. Tu też mamy trochę doświadczeń: demokrację ludową, eksport wewnętrzny (młodsi tego nie znają, ale starsi wiedzą, że jest to możliwe) czy reformowanie socjalizmu. Można też nie robić nic i czekać na kolaps tego, co mamy. Niektórzy mówią, że to jest najlepsze.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.