Schildowie, Węgłowscy, Jakowenkowie

Magdalena Bajer

Wśród polskich rodzin inteligenckich niemało nosi cudzoziemskie nazwiska, przechowuje pamięć o przodkach, którzy przybyli na ziemie Rzeczypospolitej z odległych lub bliższych krajów, z powodów historycznych albo osobistych.

Prof. Romuald Schild ma w rodzinnej tradycji dwie nacje sąsiedzkie – Niemców i Rosjan oraz bardzo dużo pięknych świadectw gorącego polskiego patriotyzmu.

Linia niemiecko-polska

Potomek nazywa Schildów „mieszczuchami”. Znaleźli się w Polsce – z Bawarii – jeszcze w wieku XVIII lub na początku XIX, a pod koniec tego stulecia byli już całkowicie spolszczeni. Pradziadek prowadził browar w okolicach Piotrkowa. Ojciec, urodzony w 1894 r., wychowany na Sienkiewiczu, w czasie pierwszej wojny światowej zgłosił się ochotniczo najpierw do pułku huzarów, co wymagało posiadania własnego konia i rynsztunku, następnie w Rosji przeszedł do Korpusu Polskiego i 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, po czym był jednym z założycieli słynnego 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich. Z wojny bolszewickiej 1920 r. wrócił z orderem Virtuti Militari, a także innymi odznaczeniami, ale i ciężko uszkodzonym kręgosłupem.

W latach trzydziestych młodzi państwo Schildowie zamieszkali w leśnym majątku pod Przemyślem. Ojciec mojego rozmówcy zamienił kondycję wojskowego na los ziemianina. Matka zajmowała się domem oraz doglądaniem gospodarstwa i sporo malowała, odziedziczywszy po swoim ojcu zdolności. Jedynakowi nie dane było dorosnąć w pięknym rodzinnym domu. We wrześniu 1939 r. ojciec odprowadził samochody osobowe na punkt mobilizacyjny, po czym ruszył na Węgry. Matkę służący ostrzegł przed Ukraińcami z wiosek otaczających majątek, którzy „nie zamordowali jeszcze pani dziedziczki, bo może opowie się jako Niemka”. Niemców oczekiwali z nadzieją. Tego samego dnia wyjechała z synem bryczką do Krakowa, potem do Warszawy, gdzie była dalsza rodzina.

W 1940 r. powrócił z Węgier ojciec i niedługo później zmarł w stołecznym szpitalu wojskowym wskutek odnowienia się ran. Matka z drugim mężem i synem przeżyła wojnę w Warszawie.

Linia polsko-rosyjska

Macierzysta linia rodziny pana profesora wywodzi się z Wołynia, gdzie przodkowie mieli niewielkie majątki szlacheckie. Dziadek, Romuald Węgłowski, ukończył gimnazjum w Jelizawietgradzie i medycynę w Moskwie. Szybko przeszedł szczeble kariery naukowej, zostając w 1911 profesorem i dyrektorem wydziału chirurgii w Żeńskim Instytucie Medycznym (kobiety studiowały osobno). Tam poznał przyszłą żonę – swoją studentkę – Eugenię Jakowenko.

Małżeństwo przysporzyło bogatego wątku rodzinnej tradycji uczonej, zaś opowieść mojego rozmówcy cofa o pokolenie – do pradziadka Władimira Iwanowicza Jakowenki. Żył w latach 1857-1923 i do dzisiaj jest uważany za ojca nowoczesnej psychiatrii rosyjskiej. Poza osiągnięciami naukowymi upamiętnił się czynem medyczno-społecznym, jak wypada określić wyprawę do Paryża z ośmioma chłopami pokąsanymi przez wilka w 1886 r. Wyposażonych na drogę za rządowe pieniądze prof. Jakowenko zarekomendował w Instytucie Pasteura, gdzie zostali zaszczepieni przeciwko wściekliźnie (uważanej wówczas za chorobę psychiczną) i wszyscy przeżyli.

Na terenie Rosji zorganizował szereg szpitali; najbardziej znany pod Moskwą nosi jego imię. Wybudowany dla rodziny duży dom z czasem oddał także pacjentom. Zasługi profesora doceniała wczesna władza sowiecka, pozwalając mu zachować małą resztówkę na Połtawszczyźnie, skąd wywodzi się rodzina Jakowenków. Sąsiadowali tam z Gogolem, którego żona była matką chrzestną jednego z przodków prof. Schilda.

W rodzinnej opowieści wypada się cofnąć ku dalszym antenatom, wspominając prapradziadka, tj. ojca wybitnego psychiatry, który był prawnikiem, a za udział w wojnie krymskiej i inne czyny wojenne otrzymał stopień generalski oraz stanowisko wojskowego prokuratora, później sędziego. Zmarł w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, nie przewidując zapewne przyszłych polskich i niemieckich koligacji.

W rosyjskiej linii przodków dobra pamięć należy się wspomnianej już babce Eugenii. Ukończywszy Żeński Instytut Medyczny, w czasie pierwszej wojny światowej wraz z mężem pracowała w szpitalach wojskowych, operując rannych. W r. 1918 z urodzoną w Moskwie córką (przyszłą panią Schildową), wyjechali do Polski. Dziadek Węgłowski, zaciągnąwszy się do polskiego wojska, został w 1919 ordynatorem oddziału chirurgii szpitala wojskowego w Zamościu. Bardzo dużo operował, zyskując w historii medycyny miano pioniera chirurgii naczyniowej, a w literaturze przedmiotu świadectwo uratowania tysięcy żołnierzy zarówno podczas wojny światowej, jak i później polsko-bolszewickiej. Nazywano go „chirurgiem żołnierzy Piłsudskiego”. Żona pracowała z nim w tym samym zamojskim szpitalu. Późniejsze lata życia spędzili we Lwowie, gdzie wybudowali dom, a prof. Węgłowski otworzył własną klinikę chirurgiczną. Zmarł w 1935 r. Po drugiej wojnie światowej powstało wiele prac naukowych poświęconych jego metodom terapeutycznym, a Polskie Towarzystwo Angiologiczne ustanowiło nagrodę imienia Romualda Węgłowskiego.

Trudne bogactwo

Z dzieciństwa w dużym domu nad sztucznym jeziorem wśród lasu pan prof. Schild, urodzony w 1936 r., niewiele mógł zapamiętać. Ojciec był surowy, co należy przypisać wojskowym przyzwyczajeniom, ale życie „kręciło się wokół jedynaka”. Guwernantce Niemce zawdzięcza znajomość języka i to, że podczas nalotu, który zastał rodzinę na leśnej polanie, zasłoniła dziecko własnym ciałem przed strzałami niemieckiego lotnika. Później, w Warszawie, matka zabroniła mu używać słów niemieckich.

Majątek skonfiskowano po raz pierwszy podczas okupacji ZSRR i potem ponownie po wejściu wojsk niemieckich w 1941 roku – pani Schildowa nie chciała się oń ubiegać za cenę podpisania volkslisty. Podzielała gorący patriotyzm męża, kawalera Virtuti Militari, potomka niemieckich przybyszów.

Czerwonoarmiści wyrzucili z dworskiej kaplicy zabalsamowane ciała dziadków, które staraniem miejscowej ludności pochowano później pod ocalałym okapem kaplicy, którą wraz z dworem wysadziły po wojnie oddziały UPA. Te zdarzenia należą także do bogatej, lecz trudnej schedy, do rodzinnych dziejów powikłanych przez historię tej części Europy.

W dwustulecie chirurgii polskiej odbyła się w pobliskim Krasiczynie sesja poświęcona Romualdowi Węgłowskiemu, uporządkowano pozostałe resztki kaplicy i wmurowano tablicę pamiątkową.

„Robiłem, co lubiłem”

Wróciwszy do Warszawy w 1945 roku przyszły prof. Schild najpierw uczył się w domu, później ukończył szkołę podstawową i znane z wysokiego poziomu gimnazjum Batorego. Nie zamierzał – zgodnie z rodzinną tradycją i oczekiwaniami – iść na medycynę. Koledzy nie wróżyli mu w ogóle możliwości studiowania, jako że nie był członkiem ZMP, a do tego miał kiepskie „pochodzenie społeczne”, z całym bagażem patriotycznych zasług antenatów, nieakceptowanych przez komunistyczne władze.

Interesując się historią wiedział, że ten kierunek, bardzo zideologizowany, wręcz upolityczniony – nie jest dla niego. Dostał się (nie bez trudności) na archeologię we Wrocławiu, gdzie na ten nowo otwarty kierunek było niewielu kandydatów, nie działał więc argument braku miejsc, jakiego użyto w Warszawie, by odmówić przyjęcia Romualdowi Schildowi, mimo zdanego egzaminu wstępnego. Na UW przeniósł się po pierwszym semestrze, w czym, paradoksalnie, pomogła obowiązująca rejonizacja, jako że mieszkał w Warszawie.

Z perspektywy całej drogi życiowej, wielu osiągnięć, kilkuset prac naukowych, w tym ponad dwudziestu książek, pan profesor powiada: – Robiłem całe życie, co lubiłem, dodając, że jest „archeologiem polowym”, czyli pracującym głównie w terenie. Mnie dodać wypada, że dopisał znaczący rozdział do tradycji „uczonego rodu” czy też obu rodów swoich protoplastów.

Wszystkie szczeble kariery akademickiej Romuald Schild przeszedł w Instytucie Archeologii i Etnologii (dawniej Historii Kultury Materialnej) PAN. Po studiach dostał tam aspiranturę (odpowiednik studiów doktoranckich), zrobił doktorat (1962), habilitację (1967) otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, potem zwyczajnego (1984). W wolnej Polsce został dyrektorem instytutu (1990) i sprawował tę funkcję przez 16 lat – do emerytury.

Specjalnością pana profesora jest rzadko uprawiana (określana mianem deficytowej) archeologia starszej epoki kamienia. Wymaga wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych – geomorfologii, geologii czwartorzędowej (którą mój rozmówca studiował szereg lat u wybitnego przedstawiciela tej dziedziny Stefana Różyckiego), etnologii, antropologii, genetyki.

Ten wybór nie był już dyktowany sytuacją społeczno-polityczną, ale głębokim zainteresowaniem właśnie naukami przyrodniczymi oraz ścisłymi, zwłaszcza statystyką, także potrzebną w badaniu starszej epoki kamienia. „Najstarsza archeologia”, uprawiana na rozległym pograniczu wielu dyscyplin, zbliża do odpowiedzi na jedno z podstawowych pytań: kiedy w procesie ewolucji pojawił się człowiek i jak kultura wpływała na wczesne społeczności ludzkie.

Ważną rolę odegrał także mistrz młodego Romualda Schilda, archeolog-samouk Stefan Krukowski, który otrzymał tytuł profesora, choć nie skończył żadnych studiów i nie miał matury. Opuściwszy szkołę podczas strajków 1905 r., pracował później w prywatnym muzeum Erazma Majewskiego, właściciela fabryki ołówków, miłośnika i pierwszego profesora archeologii w UW. Prof. Krukowski znalazł się po wojnie w Skarżysku-Kamiennej, a rozmiłowany w starszej epoce kamienia poszukiwał uczniów. Trafił do Warszawy, gdzie namówił przyszłego adepta swojej dziedziny, by przyjeżdżał do niego i terminował. Nie zdecydował się być promotorem doktoratu, gdyż nie poważał grona swoich kolegów, z którymi musiałby się w związku z tym kontaktować, a do samego doktorskiego stopnia nie przywiązywał wagi. Formalną opiekę w ostatniej chwili przejął dyrektor instytutu, a pan prof. Schild mówi dzisiaj, że się od mistrza Krukowskiego bardzo wiele nauczył.

Z pomocą wrocławskich archeologów otrzymał parokrotnie stypendia – w Rosji, mającej bogate zbiory archeologiczne i we Francji, która była wtedy wiodącym miejscem w dziedzinie, którą się zajmował.

Kiedy Rosjanie wybudowali tamę na Nilu, a Amerykanie rozpoczęli wielką akcję ratowania zabytków na terenie Nubii, mój rozmówca został przez amerykańskiego przyjaciela zaproszony do udziału w badaniach najstarszych terenów w Sudanie i Egipcie, praktycznie dotąd niezbadanych. Przepracował w Afryce dwa sezony (później tam wracał przez prawie półwiecze), a w 2009 r., z okazji 50-lecia akcji nubijskiej UNESCO, otrzymał medal rządu sudańskiego, który, jak mówi, cieszy go – pośród licznych posiadanych odznaczeń oraz tytułów – szczególnie. Podobnie jak członkostwo w Narodowej Akademii Nauk Stanów Zjednoczonych, uzyskane po raz pierwszy przez polskiego naukowca pracującego w kraju.

Spadkobiercy bogatej wielonarodowej tradycji pielęgnują rodzinną pamięć. Prof. Schilda i jego żonę Krystynę (z d. Belina), która także pochodzi z rodziny ziemiańskiej o typowych losach w powojennej Polsce, odnaleźli w latach sześćdziesiątych Jakowenkowie. Okazało się, że ich inteligencka tradycja trwa – świadomie podtrzymywana. Jedna z przedstawicielek rodziny, Mira, była działaczką Memoriału, autorką książek o losach ludzi w trybach systemu. Są fizycy, lekarze, filozofowie o tym nazwisku, które zatrzymali jako znane i cenione. Dialog polsko-rosyjski na tym szczeblu i w tym środowisku wydaje się ważnym zwiastunem. ☐