Plagiaty i media

Wita Szulc

Fala oburzenia i potępienia, jaka przeszła przez prasę codzienną i Internet pod koniec czerwca po ujawnieniu dwóch niegodnych czynów popełnionych przez dwie panie z poznańskiego środowiska naukowego, świadczyć mogą o wysokim morale środowiska naukowego. Przestępstwa polegały w jednym wypadku na umieszczeniu w tekście fragmentu z Internetu, bez podania autora i adresu internetowego, a w drugim – na zamieszczeniu w książce fragmentu własnej pracy magisterskiej napisanej pod promotorskim kierownictwem autorki książki, bez zaznaczenia tego faktu w odpowiednim przypisie. Powyższe fakty zostały nie tylko ujawnione i nagłośnione, ale też skierowane (lub będą) do sądu oraz surowo ukarane. Tak surowo, że zabrakło tylko linczu na Rynku Starego Miasta, bo śmierć cywilna obu winnych już nastąpiła.

Czy ten sarkazm ma świadczyć, że nie widzę nic złego w popełnianiu plagiatów? Wręcz przeciwnie! Wszystkie zajęcia ze studentami od kilku lat rozpoczynam od krótkiego wykładu na temat plagiatowania, ilustrując go przykładami, o jakich będzie niżej mowa, a mimo to zdarza mi się usłyszeć i takie komentarze: „mnie to nie przeszkadza, ważne że mam potrzebne informacje”! Widać stąd, że stosunek do zjawiska, o którym z takim oburzeniem piszą media, bywa ambiwalentny. Dobrze więc, że plagiaty zaczynają być piętnowane, nie tylko w „Forum Akademickim”, niemniej konieczna jest jednolita wykładnia i konsekwencja w ściganiu, informowaniu i karaniu różnych przejawów plagiatu.

Wkład intelektualny

Zacznijmy od sprawy włączenia przez promotora do własnej książki (artykułu) fragmentu pracy magisterskiej, napisanej pod jego kierownictwem. W wypadku Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, w okolicznościach takich, jak je przedstawiła prasa, był to czyn haniebny, ale czy incydentalny? By to stwierdzić, warto by może skonfrontować prace magisterskie zarchiwizowane w uczelnianych bibliotekach z publikacjami, także z pracami na wyższy stopień naukowy, ich promotorów. Byłaby to praca na pewno oryginalna, bo dotychczas nikt takich badań nie prowadził, zaś wnioski mogłyby się okazać interesujące.

Jest też druga strona medalu: chodzi o intelektualny wkład promotora w pisaną pod jego kierownictwem pracę magisterską – bywa on różny, ale rzadko ogranicza się do sprawdzenia poprawności tekstu pod względem formalnym. Czy zatem student zawsze jest jedynym autorem swojej pracy? Nie trudno wskazać prace magisterskie, które zawierają obszerne fragmenty publikacji ich promotorów, nie zawsze ujęte w cudzysłów z odpowiednim odsyłaczem, lecz promotorzy nie protestują, bo na karcie tytułowej jest ich nazwisko. Autor pracy magisterskiej (dyplomowej) może jednak opublikować ją w takiej samej formie, jak w wersji przeznaczonej do obrony i nie musi zaznaczyć, że pisał ją pod kierownictwem konkretnego promotora.

Kwestia praw autorskich w relacji promotor – student bywa różnie interpretowana, bo znany jest przypadek, gdy autor książki został zganiony przez recenzenta za to, że w przypisie do jednego jej fragmentu zaznaczył, iż jego współautorem jest inna, wymieniona z nazwiska osoba – student piszący pracę magisterską pod kierownictwem autora książki. Należy wnioskować, że miało to świadczyć, w opinii recenzenta, o braku samodzielności autora – promotora.

Stanowisko warszawskiego wydawnictwa, które zdecydowało się wycofać z obiegu książkę pani profesor z UM/UE z fragmentem tekstu będącego plagiatem w stosunku do pracy magisterskiej, zasługuje na uznanie, bo nie jest ono regułą. Inaczej np. zachowało się znane wydawnictwo komercyjne, które w roku 2003 wydało książkę o arteterapii, traktowaną obecnie, dzięki kolejnym wydaniom, jako podstawowe źródło informacji z tej dziedziny: powiadomione o całym szeregu zapożyczeń z innej książki, wydanej dużo wcześniej przez poznańską uczelnię wyższą w małym nakładzie, bo jako rozprawa habilitacyjna, i niewznawianej, owszem, wyraziło z tego powodu ubolewanie, ale po konsultacji z autorką, zapewniającą (gołosłownie) o pionierskości swojej pracy, poprzestało na niewielkich korektach (czytaj: odsyłaczach do oryginału). Redakcja ogólnokrajowego czasopisma zajmującego się promocją nowych książek, która o ukazaniu się tej książki zamieściła notkę, początkowo zamierzała umieścić też krótką recenzję zwracającą uwagę na te „zapożyczenia”, ale później zrezygnowała, tłumacząc, że taka recenzja kwalifikuje się tylko do wydawnictwa specjalistycznego, te zaś mają ograniczony zasięg. Efekt jest taki, że niecytowanie tej książki – wprawdzie nieoryginalnej, ale już bardzo znanej dzięki Internetowi – w pracach promocyjnych bywa teraz traktowane przez recenzentów jako „nieznajomość literatury przedmiotu”, dyskwalifikująca doktorantów, powołujących się tylko na jej pierwowzór, niestety, w Internecie nieobecny.

Dobro wspólne

Przejdźmy więc do Internetu. Nieukrywana satysfakcja, z jaką zwłaszcza młodzież, ściągająca z Internetu na potęgę, przyjęła informację, że to samo zrobiła jej profesor, każe wyróżnić kilka odmian plagiatu. Pierwsza to ściąganie jednolitych tekstów i przedstawianie ich w całości jako własne prace promocyjne i zaliczeniowe. Oto przykład. Słysząc o skandalu opisanym w prasie poznańskiej, koleżanka z mojego zakładu we Wrocławiu opowiedziała, jak to kiedyś przyszedł do niej student z reklamacją, że za swoją pracę zaliczeniową dostał „dobrze”, a jego zdaniem powinien dostać stopień bardzo dobry. Koleżankę coś tknęło, wpisała fragment tekstu do Internetu, no i stwierdziła, że jest to w całości artykuł mający swojego autora. Jak się domyślamy, nie był nim ów student. Teraz zastanawiamy się, czy tę sprawę należało zgłosić do prokuratury jako próbę wyłudzenia nienależnych korzyści. A może raczej trzeba by zastanowić się, jak formułować tematy prac, by zmuszały do wyrażenia opinii własnych, a nie powszechnych? Trzeba też wziąć pod uwagę, czym tak naprawdę jest cyberprzestrzeń i co się dzieje z tekstami do niej wprowadzanymi i czy można nad nimi zapanować.

Zygmunt Bauman, socjolog i filozof doskonale znany, zwłaszcza w kręgach specjalistów od nauk o edukacji, w eseju Nowe media i nieobecność oryginału pisze: „Prawa pierwszeństwa i roszczenia autorskie tracą wiele ze swego dawnego sensu z chwilą, gdy informację ‘odkotwiczono’, gdy poczęła ona swobodnie dryfować, zadzierzgać stosunki i rozmnażać się na własną rękę pod wpływem własnego, nikomu innemu niedającego się przypisać impetu – w rozległych a bezpańskich terenach cyberprzestrzeni” (M. Halawa, P. Wróbel, Bauman o popkulturze. Wypisy, Warszawa 2008, s. 183).

Nie ma uregulowanego transferu wiedzy, wiedza staje się bonum omnium, dobrem wspólnym, którego oznaczanie znakiem własności, na wzór logo tenisówek, nic nie daje, podobnie jak w wypadku podrabianych torebek, które noszą nawet panie mogące sobie pozwolić na oryginały. Wiedza „rozlewa się” poprzez Internet i jest to zjawisko nieodwracalne. Sygnowanie jej, czyli podpisywanie własnym nazwiskiem napisanych przez siebie tekstów, umieszczanych w Internecie, i bronienie ich tak skutecznie, jak to zrobił autor fragmentu skopiowanego przez jedną z pań profesor, nie zawsze, niestety, odnosi tak spektakularny skutek.

Za plagiat uważa się m.in. umieszczanie w tekstach pod własnym nazwiskiem fragmentów innych tekstów „ściągniętych” z Internetu, bez podania linków. Za coś takiego właśnie ukarana została druga z pań profesor, która jednak zorientowawszy się, że skopiowany przez nią fragment, choć niepodpisany, ma swojego autora, sama poddała się karom najwyższym, jakie spotkać mogą naukowca: oprócz wysokiego zadośćuczynienia finansowego dla autora ściągniętego fragmentu zrezygnowała z pełnionych funkcji, w tym z funkcji rektora, co jednak praktycznego znaczenia nie miało, gdyż została zwolniona z pracy. Ta honorowa postawa, coś zupełnie wyjątkowego w naszym życiu publicznym, zauważona została, ale jak widać nie wpłynęła na złagodzenie kar. Istotny bowiem był sam fakt przywłaszczenia sobie cudzej własności, a nie stopień korzyści, jaki dzięki temu osiągnęła. Można jednak spróbować postawić pytanie, czy artykuł bez zapożyczonego fragmentu miałby inny sens i dużo mniejszą wartość naukową niż artykuł z fragmentem będącym plagiatem. Innymi słowy chodzi o to, czy nie można mówić o pewnej różnicy między podpisaniem się pod tekstem w większości własnym, ale poszerzonym o pewne dane zdobyte w sposób nieuprawniony, świadomie lub nie – co oczywiście zasługuje na naganę, sprostowanie i zadośćuczynienie dla osoby, której prawa zostały naruszone – a podpisaniem się pod całkowicie cudzym tekstem, dzięki któremu zyskało się zaliczenie, stopień naukowy, honorarium lub choćby pozycję eksperta, jakiej dotychczas się nie miało.

W majestacie prawa

Mam przed sobą kopię umowy z pewnym polskim czasopismem naukowym i rachunek do tej umowy na określoną sumę pieniędzy na (za) „napisanie artykułów zamieszczonych w [tu numer] tego czasopisma”. W umowie nie ma tytułów zamawianych artykułów, więc można domniemywać, że chodzi o wszystkie artykuły opublikowane w tym numerze czasopisma. Jest też wzmianka, że wystawca rachunku „ma prawa autorskie [sc. do tych artykułów] i wyraża zgodę na ich rozpowszechnianie w Internecie”. Nazwisko wystawcy rachunku pojawia się we wskazanym numerze czasopisma dwa razy. Najpierw pod trzema kilkuzdaniowymi streszczeniami kilku zagranicznych czasopism, zawierających informacje o wynikach przeprowadzonych badań naukowych (know how). Pod tymi streszczeniami widnieje nazwisko autora streszczenia, ale nie ma nazwisk autorów i tytułów artykułów, w których te badania zostały opisane. Oznacza to, że powtórzenie w swoim tekście informacji o fakcie naukowym, zawartej w tym streszczeniu, bez podania nazwiska autora streszczenia, czyli autora know how, byłoby plagiatem w stosunku do niego, ale już nie w stosunku do faktycznego autora artykułu zagranicznego, informującego o tym fakcie, bo jego autor stał się anonimowy. ☐

Drugi raz nazwisko wystawcy rachunku pojawia się w tym samym numerze czasopisma, w szeregu innych nazwisk, jako współautora kolejnego artykułu. Artykuł jest też dostępny w Internecie, z tym że w podpisie figurują nazwiska autorów w innej kolejności niż w wersji drukowanej. Czy kolejność nazwisk, jeśli nie jest alfabetyczna, ma jakieś znaczenie, czy nie? Miejmy nadzieję, że nie ma, bo na ewentualne dochodzenie roszczeń w pierwszej kolejności narażony byłby pierwszy autor wydrukowanej wersji tekstu, choć w opisanym przypadku on tego artykułu nie autoryzował!

Na razie bardziej interesujący jest inny fakt: w Internecie przeczytać bowiem można, prócz wspomnianego artykułu, tekst tłumaczenia referatu autora zagranicznego, który jota w jotę pokrywa się z tekstem polskiego „autorskiego” artykułu (oryginał angielski w Internecie nie funkcjonuje), co świadczy, że polski „oryginalny” tekst, podpisany nazwiskami kilku autorów polskich, faktycznie jest tłumaczeniem tekstu jednego autora zagranicznego. Czy nikt o tym nie wie? Ależ wiedzą wszyscy, którzy wiedzieć powinni, poczynając od redakcji, która artykuł taki zamieściła i odmówiła zamieszczenia informacji, że jest on tłumaczeniem tekstu zagranicznego naukowca, przez powiadomioną o tym fakcie Komisję ds. Etyki MNiSW, po sądy, które fakt ten zalegalizowały.

Może więc była (tzn. zwolniona z funkcji) pani rektor, zamiast płacić 20 tys. zł odszkodowania za niepodanie nazwiska autora fragmentu tekstu ściągniętego z Internetu, o czym szeroko w tym roku pisała prasa, powinna była zatrudnić dobrego adwokata, który przekonałby sąd, że ów autor np. „uczył się od niej i bez niej swego tekstu by nie napisał”, choć faktycznie opublikował go wcześniej. Nieważne, że to absurd. Chyba nie większy od uznania w przypadku wspomnianego artykułu, przy użyciu podobnych argumentów, że do współautorstwa w wymiarze 10 proc. upoważnia samo skreślenie dwóch zdań w cudzym (wcześniej opublikowanym) tekście liczącym ogółem 110 zdań. Nieważne, że skreślone zdania mają konkretnego zagranicznego autora, wybitnego specjalistę w danej dziedzinie, ujętego w bibliografii załącznikowej. Nieważne, ile osób – uznanych za polskich współautorów tekstu – dokonało tego skreślenia, uznając skreślone zdania za „nienaukowe”, bo gdyby było ich nawet dziesięć, wszystkie one – jak dowiódł pewien biegły (?) sądowy – byłyby współautorami. Ważne natomiast, że choć dla kilku osób, uznanych dzięki dokonanemu skreśleniu za współautorów tekstu, była to pierwsza publikacja z dziedziny, której dotyczył artykuł, to już – dzięki Internetowi – są one cytowane (na razie znaleźć można jeden taki przypadek), czyli zyskały pozycję ekspertów, jakiej dotychczas w danej dziedzinie nie miały. Rośnie im impact factor, a faktyczny autor zagraniczny tekstu – cytowanego w Internecie jako dzieło autorów polskich – funkcjonuje tylko jako jedna z wielu pozycji bibliograficznych, dołączonych do tego tekstu, zestawionych zresztą przez tegoż zagranicznego autora.

Ważne też jest, przynajmniej dla osoby, która na ten temat rozmawiała z dziennikarzami piszącymi o tej sprawie w roku 2003 w atmosferze sensacji, że podanie nazwisk osób uznanych za współautorów takiego artykułu, na co nalegali dziennikarze, kosztowało ją – UWAGA! – blisko 20 tys. zł samych kosztów sądowych. I słusznie, bo już starożytni mówili: nomina sunt odiosa! Dlatego w całym niniejszym tekście nazwisk prawie nie ma, choć o imienne piętnowanie plagiatorów stale apeluje dr Marek Wroński, szkoda tylko, że nie uprzedza o finansowych konsekwencjach.

Ciekawe mimo wszystko, jakiego odszkodowania i od kogo – bo redakcja czasopisma naukowego, które zbiorowy artykuł zamieściło, twierdzi, że wydrukowała tekst bez autoryzacji -zażąda autorka amerykańska, gdy się wreszcie dowie, że jej oryginalna praca funkcjonuje – w majestacie prawa! – jako dzieło kilku autorów polskich.

Nim to nastąpi, warto zapoznać się z opisaną w Internecie na kilku stronach – m.in. pod adresem http://www.phototherapy-centre.com/bookvid.http#plagiarized – historią wydanej we Włoszech w roku 1995 przez dwoje włoskich autorów książki o fototerapii. W roku 2004 bardzo w świecie znana amerykańska terapeutka, pani Judy Weiser, zorientowała się, że ta włoska książka zawiera obszerne fragmenty z jej książki na ten sam temat, opublikowanej dwa lata wcześniej (1993) w Stanach Zjednoczonych. Prawnicy p. Weiser zareagowali natychmiast. W Internecie zobaczyć można zestawione fragmenty tekstu z obu książek wraz z pełnymi oburzenia komentarzami na temat plagiatu, jakiego dopuścili się Włosi. Do procesu jednak nie doszło, bo strony zawarły ugodę, której tekst też jest w Internecie wraz z prośbą o powiadomienie p. Weiser, gdyby gdzieś jeszcze pojawiła się ta włoska książka, bo cały jej nakład miał zostać skonfiskowany.

Jak widać media bardzo różnie reagują na plagiaty, choć sposób amerykański, zastosowany w dwóch sprawach, opisanych na wstępie, nie jest u nas jeszcze standardem.

 

Dr hab. Wita Szulc, prof. UWr., jest kierownikiem Zakładu Edukacji Zdrowotnej i Arteterapii na Wydziale Nauk Historycznych i Pedagogicznych Uniwersytetu Wrocławskiego.