O czym właściwie gadamy?

Waldemar Korczyński

Alles was man sagen kann,
kann man klar sagen.

Niejaki Wittgenstein, Ludwig

Od czasu wynalezienia podatków ludzie interesowali się sposobem wydawania uzyskanych w ten sposób środków. Zawsze i wszędzie. Z wyjątkiem nauki w krajach ludowej demokracji. Aby sensownie artykułować pytania o los uzyskanej z podatków forsy, trzeba mieć jakąś „aksjologię”, która podpowie, czy pieniądze idą w złym, czy w dobrym kierunku. W polityce i gospodarce za aksjologię robią zwykle jakieś zbitki religii i tzw. doświadczenia życiowego. W dziedzinach w jakimś sensie „węższych” ludzie starają się wypracować nie tylko hierarchie wartości, ale również pewien zespół bazujących na nich norm, które próbują zazwyczaj kodyfikować w obowiązujące prawo. Prawo jest tym lepsze, im jest tym normom lub bezpośrednio wartościom bliższe.

Liczą się gole

W prawie regulującym przepływ pieniędzy w nauce polskiej (światowej chyba też) tego związku z normami ani wartościami nie widzę. Jest chyba nawet gorzej, bo nie widzę aksjologicznej bazy dla wspomnianych norm (oddzielam tu normy od aksjologii, podobnie jak np. Konstytucję od Dekalogu). W żadnym znanym mi naukowym kodeksie etycznym nie znalazłem próby określenia, czym nauka jest, tzn. za co naukowcom płacą. Nie ma tego też w żadnym znanym mi akcie prawnym, regulującym funkcjonowanie nauki. Wygląda więc na to, że prawo to zawieszone jest w próżni.

Nie jest to oczywiście przypadek jedyny. Podobnie funkcjonują np. przepisy regulujące grę w golfa lub palanta. Kłopot w tym, że honoraria graczy („wygrane”) w tych ostatnich fundowane są przez zainteresowanych z ich własnych kieszeni. I dobrowolnie. W nauce płaci podatnik. Na ogół pod przymusem. Jest jeszcze jedna różnica. Gracze „awansują” według jasnych, łatwo sprawdzalnych reguł, które pozwalają dość szybko wyłapać niekompetentnych sędziów. Wiadomo powszechnie, jakie sędzia winien mieć kwalifikacje i można relatywnie łatwo sprawdzić, czy je rzeczywiście ma. O kwalifikacjach etycznych mówić w tym przypadku nie będziemy, bo są granice robienia sobie żartów, ale kwalifikacje fachowe sprawdzać się daje.

W polskiej nauce kwalifikacje sędziowskie (poprawność oceniania) przypisane są do stopni i tzw. pozycji w nauce. Tak więc np. ja znam osobiście co najmniej kilkunastu ludzi, którzy z racji posiadania habilitacji i tytułu profesora mogliby oceniać wielu nieutytułowanych noblistów. Nie czepiam się. Rozumiem, że oceniający nie musi być czynnym fachowcem w recenzowanej przez siebie dziedzinie. Tak jest np. w przypadku kibiców na stadionach czy recenzentów filmowych. To jest jasne i powszechnie akceptowane. Rzecz w tym, by ktoś to jasno powiedział. W nauce – o ile zrozumiałem – przyjęto, że oceniający nie może być „gorszy” (by nie powiedzieć „głupszy”) od ocenianego w dziedzinie, której ocena dotyczy. Nie słyszałem o żadnej finansowo wiążącej ocenie np. fizyka przez naukoznawcę. Jeśli się mylę, proszę o sprostowanie. Ocena pośrednia, poprzez liczbę i „jakość” publikacji, na pewno jest jakimś wyjściem. Jest to nawet podobne do oceny kwalifikacji sędziego poprzez liczebność prowadzonych meczów i jakość sędziowania. Gdyby jednak sędzia taki ubiegał się o stricte sportowe stypendium, to pewnie większość kibiców uznałaby to za skandal. Tu liczą się gole, a nie jakość sędziowania czy okrzyki na boisku. A dokładnie taką sytuację mamy w nauce. Dobrych rozwiązań – jak chyba we wszystkich ważnych kwestiach – nie ma. Ludzie uczeni wykombinują pewnie jakieś twierdzenie limitacyjne, ale nie zmieni to faktu, że to, co mamy, jest fatalne i w wielu przypadkach ociera się o zwykłe oszustwo.

Jak nie lepiej, to śmieszniej

Nie mając ambicji kompleksowej naprawy sytuacji pozwalam sobie zauważyć, że na dziś wiele można poprawić bardzo prostym sposobem. Wystarczy zamiast – czy może obok – tzw. oceny bibliometrycznej zażądać od oceniających (przypominam, że chodzi wyłącznie o oceny finansowo wiążące) jasnego i wymaganego przecież ustawą opisania, czego też oni takiego w nauce dokonali. Aby móc to ocenić, potrzebna jest właśnie wspomniana wyżej aksjologia. Ponieważ nauka jest – ze swej istoty – najbardziej chyba prymitywną dziedziną życia (będąca językiem wielu nauk matematyka używa tak naprawdę tylko kilku wzajemnie niedefiniowalnych orzeczeń), można ograniczyć się do jakiejś w miarę prostej definicji pojęcia osiągnięcia naukowego. I dalej pójdzie już gładko. Ci, co osiągnięcia mają, oceniać mogą, ci, co nie mają - nie. Nie musi się to wiązać z żadnymi sankcjami finansowymi. Myślę nawet, że tym, którzy prawo oceniania stracą, można by wypłacać jakąś specjalną premię i żadnych innych uprawnień ich nie pozbawiać, bo np. inna próba ruszenia tzw. minimów kadrowych wywoła odruch obronny, porównywalny z „obroną socjalizmu jak niepodległości Polski”. A przecież nie chodzi o rewolucję, ale o pilnowanie forsy. Każda definicja osiągnięcia naukowego budzić będzie kontrowersje i sprzeciw wielu uczonych. Nie wiem, jak je rozstrzygnąć. Być może dobrym pomysłem byłaby jakaś postać referendum. Pozwolę sobie zaproponować następujące zapisy.

A. Przez osiągniecie naukowe rozumie się wykazanie jakiejkolwiek prawidłowości lub zauważenie cechy jednostkowego obiektu, procesu lub wydarzenia. Prawidłowość taka lub zauważona własność winna być jasno wyartykułowana w języku właściwym dla dziedziny wiedzy, do której osiągnięcie zostało przypisane. Osiągnięciem naukowym nie jest opis relacjonujący wydarzenia ani opis obiektu polegający na wymienieniu takich jego cech, o których z dużym prawdopodobieństwem orzec można, iż mogłyby być dostrzeżone przez osobę nienależącą do specjalistów w dziedzinie, do której przypisano osiągnięcie.

Określenie to nie pretenduje ani do dokładności, ani obiektywizmu i dziedziczy większość wad innych znanych definicji. Nie jest dokładne, bo odwołuje się do nieprecyzyjnie określonych pojęć (np. dziedzina wiedzy). Jest też subiektywne, bo odwołuje się do „specjalistów w dziedzinie, do której przypisano osiągnięcie”. Tu można uznać za specjalistów wszystkich, którzy dziś w takiej dziedzinie brylują. Tak dla świętego spokoju i jako konieczny przecież warunek początkowy. Ale musieliby (por. zapis niżej) sami o sobie napisać, co też w nauce osiągnęli. Jeszcze bardziej subiektywna jest występująca w tym określeniu ocena „dużego prawdopodobieństwa”.

Ta definicja ma jeszcze mnóstwo innych wad. Na pewno potrafią Państwo zaproponować lepszą. Rzecz w tym, by zawierała jakieś kryterium „pozytywne” (tu: „wykazanie jakiejkolwiek prawidłowości lub zauważenie cechy”) i negatywne (tu: „opis relacjonujący wydarzenia ani opis obiektu polegający na wymienieniu takich jego cech, o których z dużym prawdopodobieństwem orzec można...”). Chodzi o to, by określenie takie umożliwiało przynajmniej sensowną dyskusję o tym, czy konkretne dokonanie jest, czy nie jest osiągnięciem naukowym. Stosowny zapis uprawnień mógłby mieć wówczas np. taką postać.

B. Do oceny wszelkiej działalności naukowej lub projektów takiej działalności, w szczególności grantów, dorobku naukowego, instytucji prowadzących prace naukowe oraz uczelni wyższych uprawnione są wyłącznie osoby, które wykazały się konkretnymi osiągnięciami naukowymi w sensie podanego wyżej określenia. Opis osiągnięcia formułuje osoba ubiegająca się o uprawnienia lub jakikolwiek inny specjalista w dziedzinie, do której osiągniecie przypisano. Osiągnięcie to winno być jawne i dostępne w polskich instytucjach naukowych lub w Internecie.

Nie twierdzę, że ten – prosty w końcu i bezkosztowy – zabieg uzdrowi polską naukę. Wprowadzenie go w życie skutkować by mogło m.in. pojawieniem się zupełnie nowej klasy uczonych, którzy opisywaliby np. rodzaj spojrzeń niektórych luminarzy nauki na projekty reformowania nauki w Polsce. Tak być może. Ale jeśli nie może być znacznie lepiej, to może powinno być znacznie śmieszniej. Np. przy czytaniu o obowiązkowo ujawnianych osiągnięciach tytanów myśli naukowej.

 

Dr Waldemar Korczyński, matematyk, emerytowany pracownik Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.