Buchadła i znańcy

Leszek Szaruga

Moja mama, Maria Kurecka, która w tym roku obchodziłaby jubileusz dziewięćdziesięciolecia, zajmowała się – poza własną twórczością i przekładami z literatury niemieckiej (m.in. Doktor Faustus Manna, Gra szklanych paciorków Hessego) – także pracą tłumacza kabinowego, co w czasach peerelowskich było zajęciem dość intratnym, gdyż oznaczało szybki przypływ gotówki, tyle, że było dorywcze i męczące – zdarzały się i trzygodzinne sesje bez zmiennika, co sprawiało, że można było wpaść w językowe zawirowania, tym bardziej, że w czasie takiej zmiany zdarzało się jej tłumaczyć z polskiego na francuski, z francuskiego na niemiecki itd., we wszystkich kombinacjach tych trzech języków. Oczywiście, przed każdą konferencją – a dotyczyły spraw różnych: opakowań towarów, wzornictwa przemysłowego, konstrukcji maszyn budowlanych itp. – przygotowywała sobie stosowne słowniczki, gdyż nie ma ludzi, którzy nawet we własnym języku mieliby opanowane specjalistyczne słownictwo w takich dziedzinach wiedzy. Ale i to czasami nie pomagało, zwłaszcza wówczas, gdy referent mówił „z głowy”, bez przygotowanego wcześniej tekstu referatu i tak zresztą dostarczanego tłumaczom w ostatniej chwili.

Jednym z przekleństw tej pracy był fakt, że w XIX stuleciu nasi przodkowie postanowili, słusznie walcząc z germanizacją i rusyfikacją, wyposażyć polszczyznę w oryginalne, własne, a odległe od powszechnie przyjętych w językach europejskich określenia czy to miesięcy, czy pierwiastków chemicznych. Dotyczyło to zresztą wielu innych dziedzin, przypominam sobie, że gdy pracowałem jako bibliograf przeglądający prasę okresu 1918-1926, czytałem ze zdumieniem, jak to w roku 1918 nad Warszawą pojawiły się aeroplany (słusznie zamienione później w samoloty), z których na miasto zrzucono buchadła (te się nie przyjęły i pozostaliśmy przy pospolitych bombach). Podobne kłopoty zresztą mają bracia Czesi, którzy w tym samym czasie postanowili odwojować swój język, za sprawą czego nie ma w Czechach teatru, a funkcjonuje divadlo. Dla tłumacza wielojęzycznego takie oryginalne rozwiązania lingwistyczne są – gdy pracuje w stresie i pośpiechu – pułapkami.

Ale cóż, jest rzeczą słuszną dbałość o własny język, jego źródlaną, w miarę możliwości, czystość i świeżość, z czego doskonale zdają sobie sprawę Francuzi, którzy, o ile się dobrze orientuję, mają surowe normy prawne owej czystości strzegące. Nie uchroni to co prawda francuszczyzny przed inwazją słownictwa angloamerykańskiego, ale jednak nie pozwala całkowicie zachwaścić języka, jak to się dzieje z mową Jana Kochanowskiego, swego czasu zaatakowaną przez wyśmiewane w komediach makaronizmy, dziś przesiąkniętą angielszczyzną do tego stopnia, że ostatnio słyszałem z ust pewnej studentki, że była na fajnej ajmprezie. Przyjęcia i uroczystości zastąpione zostały niemal bez reszty przez iwenty. Ale cóż robić, taki los, choć podobno i u nas działa jakaś komisja czy komitet do spraw ochrony czystości języka. Jednak o tej działalności ani słychu, ani widu, co znaczy, że nie mieści się ona w majstrimie (tak to wymawia większość użytkowników w Polsce), czyli w głównym nurcie polskiej kultury.

Nie narzekam, bo w końcu do wszystkiego człowiek się może przyzwyczaić, a potem jedynie ze zdziwieniem odkrywa, że słowo, którego bezwiednie używał od dzieciństwa, mianowicie wichajster, jest dobrze spolszczonym pytaniem zadawanym polskim robotnikom przez niemieckich majstrów, gdy chcąc się doprosić o podanie właściwego narzędzia zwracali się do podopiecznych z prośbą, by podali ten, no, „wie heisst er?” („jak on się nazywa?”). Język polski ma specyficzną – choć pewnie nie stanowi to tylko jego właściwości – zdolność spolszczania obcojęzycznych przeszczepów. Jeszcze w moim dzieciństwie nauczycielka polskiego groźnie przestrzegała przed próbą odmieniania takiego obcego słowa, jak „radio”. „Radio”, powiadała, jako słowo zaczerpnięte z innej mowy, pozostaje nieodmienne. Gdy dziś w studio (czy w studiu?) mówię o radiu, a nie o radio, nikt mi tego za złe mieć nie będzie. Niemniej sądzę, że warto od czasu do czasu zadbać o znalezienie dla obcych słów i zwrotów polskich odpowiedników, bo zagęszczenie języka słowami obcymi brzmi pretensjonalnie i głupio. I choć być może w przyszłości ludzkość będzie gadała wspólną mową powstałą na bazie choćby angielszczyzny, to na razie może jednak warto dbać o rozwój własnej.

Przykładów udanych przejęć wszak nie brakuje. Potrafiliśmy szlafrok zastąpić podomką, kartofel ziemniakiem itd. Nawet rajstopy się przyjęły na skutek akcji neologizmowej, podjętej bodaj przez „Express Wieczorny”. Buchadła autentycznie mi szkoda – mogło się było przyjąć, brzmi całkiem fajnie, a nawet intrygująco. A teraz denerwuje mnie celebryta (gdy go zapisywałem, komputer, jeszcze celebryty nie nauczony, automatycznie poprawił na „celebry ta”). To w angielszczyźnie z łaciny, w której słowo to oznaczało „często bywającego”, czyli po polsku bywalca, w angielskim oznacza dziś „kogoś znanego z tego, że jest znany”. Proponowałbym w to miejsce „znańca” – to słowo obejmuje i to, że człowiek jest znany, ale też ma w sobie pewną dozę lekceważenia czy kpiny, podczas gdy „celebryta” brzmi jakoś tak uroczyście i pompatycznie, co jakby przydaje znaczenia, miast, jak to ze znańcami bywa, ukazywać człowieka znanego dla powodów błahych.

Przesadnym purystą językowym nie jestem, niemniej ta inwazja angielszczyzny, z jaką mam do czynienia w ostatnim ćwierćwieczu, zaczyna mnie nieco irytować. Można co prawda puścić język na żywioł, ale wtedy zdziczeje, a ogród nieplewiony ogrodem być przestaje. ☐