Profesorskie „wakacje”

Zbigniew Drozdowicz

wynika stąd, że chciałbym powiedzieć parę zdań o tych profesorach, którzy albo w ogóle nie mają takich wakacji, jakie miewają tzw. zwykli ludzie, albo też starają się ich unikać jak tylko można; a gdy już im się to nie uda, z zegarkiem w ręku odmierzają czas, który pozostał do ich zakończenia. Nie jest to zabawne – zwłaszcza dla ich bliskich, którzy przecież mają prawo do normalnego życia, w tym normalnych wakacji. Niewiele jednak można na to poradzić w sytuacji, gdy ma się w rodzinie profesora - bez żadnego cudzysłowu, ale z ambitnymi planami badawczymi i znaczącymi dokonaniami naukowymi.

Trochę historii

Na początek odwołam się do historii. Jeśli nawet niczego to nie nauczy takiego profesora, to przynajmniej może stanowić jakieś usprawiedliwienie dla jego bądź co bądź niecodziennych zachowań. Na przykład taki Sokrates. Nie jest to wprawdzie postać mityczna, ale jego życie inspiruje do formułowania wielu różnych mitów i legend. Pewnym usprawiedliwieniem może być to, że wszystkie informacje na jego temat pochodzą z drugiej ręki (sam niczego nie napisał). Mimo że pod niejednym względem opinie te są rozbieżne, to trudno byłoby w nich znaleźć informacje o jego wakacjach. Dopiero F. Nietzsche zwrócił uwagę, że to z punktu widzenia zwolenników filozoficznych Sokrates nieustannie filozofował („rozprawiając o tym, jak należy żyć”) i tym swoim filozofowaniem starał się „uszczęśliwiać” innych. Natomiast z punktu widzenia jego żony Ksantypy nieustannie próżnował, bo zamiast wykonywać wyuczony zawód kamieniarza i - jak każdy przyzwoity Ateńczyk - zajmować się domem i rodziną, włóczył się po mieście i zaczepiał ludzi, aby im wytłumaczyć, jak żyć mogą i powinni. Krótko mówiąc, całe jego dorosłe życie było wakacjami i korzystał z nich nader chętnie. Diogenes Laertios w swoich Żywotach i poglądach słynnych filozofów podaje, że „w przeciwieństwie do większości ludzi nie odczuwał potrzeby podróżowania”, „posiadania mnogich towarów wystawionych na sprzedaż”, „wyszukanych napojów” oraz innych jeszcze dóbr tego świata. Jest to łatwe nie tylko do zrozumienia, ale także do zaakceptowania przez takiego profesora, któremu wakacje w zwyczajnym tego słowa rozumieniu nie są do niczego potrzebne.

W czasach nowożytnych takim filozofem bez normalnych wakacji, ale za to z nieustannym filozofowaniem, był Immanuel Kant. Wykładał logikę i metafizykę w Uniwersytecie w Królewcu i, podobnie jak Sokrates, nie odczuwał potrzeby podróżowania (nawet wówczas, gdy ofiarowano mu katedrę, najpierw w Uniwersytecie w Erlangen, a później w Jenie i Halle). W jego życiu prywatnym i zawodowym wszystko było dokładnie zaplanowane – od momentu porannego wstawania (o piątej rano), do wchodzenia do łóżka (o dziesiątej wieczorem). W ciągu dnia swoje codzienne obowiązki – takie jak czytanie i pisanie rozpraw filozoficznych, czy wykładanie w uniwersytecie – wykonywał z tą samą pedanterią (mierzoną wskazówkami zegarka). Z przekazów jego współpracowników i przyjaciół można się dowiedzieć, że od czasu do czasu pozwalał sobie na przejażdżkę bryczką, ale nawet to musiało mieścić się w dokładnie zaplanowanym czasie. Lista różnego rodzaju kantowskich „dziwactw” jest długa, ale próżno byłoby na niej szukać takich wakacji, które oznaczają oddawanie się błogiemu lenistwu, czy zaspokajaniu pospolitej ciekawości poprzez oglądanie i podglądanie życia i dokonań innych ludzi.

Bardziej urozmaicone było życie innego wielkiego filozofa niemieckiego tamtego okresu, G.W.F. Hegla. Przede wszystkim kilkakrotnie zmieniał miejsce swojej działalności akademickiej. Był bowiem wykładowcą filozofii kolejno: w uniwersytetach w Jenie, w Heidelbergu oraz w Berlinie. Wynikało to jednak nie tyle z jego upodobania do podróży, co z poszukiwania możliwie najlepszych warunków do filozofowania i przedstawiania studentom wyników swoich przemyśleń. Znalazł je ostatecznie w uniwersytecie berlińskim, gdzie wykładał przez trzynaście ostatnich lat życia. Z tego też okresu pochodzą „pikantne” informacje na temat jego upodobań – takich np. jak zamiłowanie do towarzystwa berlińskich pań, przejażdżek na łyżwach czy wypijanie regularnie w rocznicę wybuchu Rewolucji Francuskiej butelki czerwonego wina. Te incydentalne fakty trudno byłoby jednak traktować w kategoriach normalnych wakacji. Normą bowiem u Hegla było systematyczne i pedantyczne wykonywanie obowiązków akademickiego profesora, czego efektem są m.in. przedstawione w formie spisanych wykładów rozważania z filozofii prawa, z filozofii dziejów czy z filozofii religii.

Interesującym przyczynkiem do dyskusji na temat profesorskich „wakacji” może być również życie Alberta Einsteina. R. Higfield i P. Carter, autorzy biografii tego uczonego, przedstawiają wiele szczegółów z jego życia prywatnego i zawodowego. Ugruntowują one wizerunek człowieka pochłoniętego pasją badawczą. Jego bliski współpracownik Leopold Infeld podaje, że nieustannie pracował. Gdy stał się sławnym uczonym („mędrcem, o którego opinie zabiegano jak świat długi i szeroki”), pozwalał sobie na chwilę relaksu, pływając żaglówką, którą otrzymał w prezencie od przyjaciół, a także na coś w rodzaju moralnych „wakacji” – jeśli tak można nazwać jego flirty z kobietami („Niektóre pisały listy, przypominając, że kiedyś przelotnie się z nim spotkały; inne przynosiły bukiety kwiatów, dołączając do nich liścik z adresem”). Członkowie jego rodziny twierdzą, że wobec tych wszystkich starań Einstein pozostawał na ogół obojętny, a zdrowe umiłowanie rzeczy fizycznych ograniczało się u niego do żeglarstwa i wędrówek. Natomiast autorzy biografii utrzymują, że „istnieje wiele dowodów na to, że było inaczej” (i na potwierdzenie tego przywołują kilka jego romansów). Tak czy owak wygląda na to, że uczony ten raczej unikał takich związków z kobietami, które mogłyby komplikować mu życie osobiste i zawodowe. Wygłaszał zresztą takie opinie, które stawiały pod wielkim znakiem zapytania zdolności intelektualne kobiet (Hedwig Born wspomina, że pewnego razu Einstein oświadczył jej: „Jeśli chodzi o was, kobiety, waszym narządem twórczym nie jest mózg”).

Kilka przykładów współczesnych

Obecnie możliwości spędzenia takich profesorskich „wakacji”, które nie są wakacjami w normalnym tego słowa znaczeniu, jest znacznie więcej. Związane to jest m.in. z głębokimi zmianami w życiu akademickim tych uczonych, którzy wyznaczają dzisiaj standardy badań naukowych i kształcenia akademickiego. Wyrażają się one w takiej mobilności, która oznacza już nie tylko gotowość uczonych do podjęcia się najpoważniejszych zadań, jakie można postawić przed nauką, czy gotowość do poświęcenia ich realizacji wszystkich swoich sił, lecz także stawienia czoła konkurencji, która prowadzi te same badania i może się okazać, że to, nad czym pracujemy od wielu lat, właśnie zostało odkryte. Do tego, aby nie zostać wyprzedzonym tuż przed samą metą, trzeba m.in. uważnie wsłuchiwać się w głosy naszych czasów, a głosy te to – jak zauważył już na początku XX stulecia Max Weber – wyzwania i zadania wyrażane w hasłach: „czas to pieniądz”, „obok pilności i umiaru nic tak nie przyczynia się do awansu młodego człowieka w świecie, jak punktualność i akuratność”, „uczciwość i pracowitość popłaca” itp. Przywołany tutaj uczony wpisał je na listę cnót protestanckich, a te powiązał z „duchem” kapitalizmu. Jednak dzisiejsza nauka i nauczanie również się w znacznej mierze skapitalizowało lub też – co na to samo wychodzi – „urynkowiło”, a największe sukcesy osiągają na „rynku” badawczym i edukacyjnym ci profesorowie, którzy realizują w swoim życiu zawodowym i prywatnym te i inne jeszcze protestanckie cnoty (nie ma większego znaczenia to, że nie utożsamiają się z tą religią).

Przypominam o tych oczywistościach m.in. dlatego, że wśród profesorów nadal sporą grupę stanowią ci, którzy myślą i postępują tak, jakby w nauce i nauczaniu niewiele się zmieniło i rozpoczynają swoje długie wakacje zgodnie z kalendarzem akademickim lub w momencie, gdy nie spoczywa już na nich uciążliwy obowiązek wykazania się wkładem w rozwój danej dyscypliny naukowej (np. w postaci przedstawienia i obrony habilitacji). Ci, którzy myślą i postępują zgodnie z „duchem” kapitalizmu, traktowani są przez nich niejednokrotnie nie jak prawdziwi uczeni, lecz jako takie roboty, które naruszają tradycje akademickie, zagrażają ich pozycji oraz stawiają pod znakiem zapytania ich dobre mniemanie o swoich osiągnięciach naukowych. Łatwo zgadnąć, co myślą przeciwnicy długich wakacji akademickich o ich zwolennikach. Nie zawsze chcą to powiedzieć otwarcie, a nawet czasami – dla tzw. świętego spokoju - pozorują przebywanie na przysługujących im wakacjach (wykonując w tym czasie zaległe prace). Jest to oczywiście tylko jeden z możliwych wariantów ich wakacji bez wakacji. Inne zachowują wprawdzie coś z dawnej tradycji, ale tradycja ta jest z reguły gruntownie zmodyfikowana i dostosowana do współczesnych potrzeb, oczekiwań i możliwości ich zaspokojenia.

Warianty sokratejski i kantowski wymagają dzisiaj istotnego uzupełnienia co najmniej o podróżowanie. Nie tylko, a nawet nie tyle dlatego, żeby zaspokoić zwyczajną potrzebę oglądania i podglądania innych, lecz również dlatego, że dzisiejsza nauka wymaga nader licznych i zróżnicowanych kontaktów z innymi uczonymi – czasami po to, aby ich zachęcić do współpracy, a czasami tylko po to, aby ich zniechęcić do formułowania negatywnych opinii na temat naszych badań i osiągnięć naukowych. Celów tego podróżowania może być oczywiście znacznie więcej. Podobnie zresztą jest z okazjami do podróżowania. Najpopularniejszą z nich (i relatywnie najmniej kosztowną oraz czasochłonną) jest podróżowanie z okazji konferencji naukowych. Z tej możliwości korzystają oczywiście chętnie i często również ci, którzy ani nie mają niczego istotnego do powiedzenia w nauce, ani też nie odczuwają potrzeby dowiedzenia się czegoś istotnego od innych. Dobrze, jeśli to podróżowanie odbywa się przynajmniej częściowo na ich koszt i w okresie wakacyjnych przerw w nauczaniu. Nierzadko jednak bywa tak, że na hasło „konferencja” na Majorce, Minorce lub w jakimś innym atrakcyjnym miejscu, na biurku dziekanów i rektorów pojawiają się zgłoszenia tzw. służbowych wyjazdów zagranicznych, z dołączonym do nich wnioskiem o udzielenie krótkoterminowego urlopu naukowego i sfinansowania wyjazdu absolutnie niezbędnego dla rozwoju naukowego. Mniejsza o to, że zainteresowania i dokonania naukowe składających te wnioski czasami luźno wiążą się w tematyką takiej atrakcyjnej turystycznie konferencji.

Wariant heglowski jest dzisiaj realizowany głównie w tych krajach, które mają ograniczony do minimum system przyznawania tzw. tenure (zatrudnienia na stałe). Póki co Polska nie należy do tych krajów, a co za tym idzie – „wakacyjne” przebywanie w jednej uczelni i zmiana miejsca pracy - w momencie, gdy w końcu pojawi się możliwość zatrudnienia i autentycznie naukowej pracy w tej wymarzonej - jest rzadkością. Znam jednak przynajmniej kilku takich „wędrowniczków”, którzy zanim znaleźli swoje „miejsce na Ziemi”, przemierzyli nasz kraj ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Nie twierdzę, że w tych „uczelniach-poczekalniach” niczego istotnego naukowo nie robili i niczego nie osiągnęli. Rzecz jednak w tym, że w miejscach czasowego pobytu nie realizuje się z reguły ani takiego programu badań, który wymagałby zaangażowania „lokalnych” sił, ani też nie proponuje się takiego programu kształcenia, który nie mógłby być realizowany w żadnym innym miejscu.

Wariant einsteinowski stosunkowo najbardziej przystaje do dzisiejszych realiów życia akademickiego. Trzeba jednak być Einsteinem lub prawie Einsteinem w nauce, aby można było sobie pozwolić na jego pełną realizację. Nie przeszkadza to oczywiście uczonym (bez żadnego cudzysłowu), przynajmniej pod niektórymi względami, naśladować tego „kapłana w świątyni wiedzy”. Można oczywiście dyskutować, czy „wakacyjne” ubiory i fryzury Einsteina miały, czy też nie miały, wiele wspólnego z nauką. Podobnie zresztą jest z kwestią jego okazjonalnych związków z kobietami i moralnych „wakacji”. Ważne oczywiście, aby nie poprzestawać na ubieraniu się „à la Einstein” (zdarzało się, że prowadził wykład w stroju nadającym się raczej do prac w ogrodzie niż w uczelni) czy na czesaniu się „à la Einstein” (grzebień raczej nie należał do jego ulubionych przedmiotów). O to wszystko stosunkowo łatwo. Znacznie trudniej natomiast pracować jak Einstein i osiągać wyniki na miarę Einsteina.

Post scriptum

DomyślamPozostają prace w przydomowym ogrodzie. Kłopot w tym, że nie mam duszy ogrodnika się, że Redakcja „Forum Akademickiego”, zwracając się do mnie z propozycją wypowiedzenia się na temat profesorskich wakacji, oczekuje powiedzenia czegoś o moim sposobie rozwiązywania tego problemu. Powiem zatem krótko: wakacje w zwyczajnym tego słowa znaczeniu mnie nudzą, a nawet męczą – zwłaszcza gdy w grę wchodzi kilkunastodniowe przebywanie w jakimś ośrodku wakacyjnym. Ile razy w końcu można zaliczyć ten sam deptak wczasowy lub przecierać już dawno przetarte szlaki turystyczne? Poza tym długotrwałe przebywanie na słońcu jest niezdrowe. Z pewnym niepokojem oczekuję również każdych dłuższych wakacji świątecznych – nie tylko dlatego, że mam wówczas rodzinny zakaz pracy zawodowej, ale także dlatego, że wymuszają one na mnie zmianę codziennych przyzwyczajeń. Jeszcze kilka lat temu dobrze znosiłem wyjazdy i zwiedzanie połączone z wystąpieniami na konferencjach naukowych. Problem jednak w tym, że w wielu miejscach już byłem, a te, w których nie byłem, nie wydają mi się aż tak atrakcyjne, aby warte były znoszenia uciążliwych kontroli antyterrorystycznych na lotniskach. Pozostają prace w przydomowym ogrodzie. Kłopot w tym, że nie mam duszy ogrodnika i - co gorsza - mam trudności z zapamiętaniem nazw roślin ogrodowych.

Prof. dr hab. Zbigniew Drozdowicz, historyk filozofii, Instytut Filozofii, Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Profesor literatury na wakacjach

(humoreska całkiem prawdziwa)

Zbigniew Chojnowski

Księgozbiór wymaga opiekiO sposobie spędzenia wakacji marzy zimą i wczesną wiosną. Jak to będzie wspaniale. Pojedzie z rodziną nad morze. Zabierze kota Leona. Do kufra samochodu załaduje stosik książek, których nie ma sposobności przeczytać od lat, ponieważ praca profesora literatury z upływem czasu zamienia się w (niekiedy koszmar) czytania prac zaliczeniowych, licencjackich, magisterskich, doktorskich. W ciągu jednego roku akademickiego jego wzrok przedziera się uważnie przez tysiące stron (co daje dziesiątki kilogramów papieru, teksty czytane na ekranie monitora nic nie ważą). Radość obcowania z myślami studentów tłumi fakt, że w ich tekstach śledzić trzeba nie tylko zawartość merytoryczną, ale najzwyczajniej błędy (od literówek po uchybienia np. kompozycyjne). Czy ktoś obliczył, ile czasu trzeba, aby rzetelnie przeczytać sto stron studenckiego pisania? No tak, ale zbliżają się wakacje i profesor literatury całkiem serio przewiduje, że powróci do radości płynącej z delektowania się literaturą piękną, dziełami ulubionych autorów. Szkicuje listę wakacyjnych lektur, wytycza trasy spacerów, kajakowych szlaków, miejsc godnych odwiedzenia w Polsce i Europie. Będzie chłonął dobrą bliskość swojej rodziny, urodę przyrody i kultury, będzie z rozkoszą zatapiał się w utwory. Urlop przypada na miesiące letnie, a w maju i czerwcu „sezon”, czyli okres wysypu prac dyplomowych.

Wakacje profesora literatury rozpoczynają się mniej więcej w połowie lipca. Sugestia władz, aby do realizowania obowiązków zawodowych wrócił na początku września, jest propozycją nie do odrzucenia. Ale chyba nic w tym złego. Pierwsze tygodnie lipca mogłyby posłużyć wyciszeniu się, zwalnianiu nadwerężonej „mózgowo-ocznej machiny”, zbilansowaniu kończącego się roku akademickiego. Jego kończenie się dopiero we wrześniu urlopowicz uważa za źródło frustracji i permanentnego rozregulowania akademickiego cyklu edukacyjnego.

Mimo zmęczenia, nauczyciel akademicki w letnie dni jeszcze przed udaniem się na urlop postanawia nadrobić pisanie swej kolejnej książki, do której nie mógł regularnie zasiadać, gdyż pragnął sumiennie wywiązywać się ze swoich obowiązków dydaktycznych i organizacyjnych. Setki godzin zabrały posiedzenia rady instytutu, rady wydziału, a także zespołów, komisji itp. Profesor literatury jest zatrudniony na etacie naukowo-dydaktycznym, więc dopinguje się tym „naukowo-”. Wszak materiały zebrał jakiś czas temu, sformułował tezy, część niemałą już napisał. Bierze się do intensywnego przekuwania wyników analiz w precyzyjne i pełne treści zdania. Powstaje rozprawa. Przecież jak tylko ją ukończy, pojedzie na wymarzone wakacje, odda się uroczym, starym i nowym lekturom. Wtedy odpocznie. Będzie spacerował z potomstwem, ukochaną osobą… Gra warta świeczki. Siedzi więc w swoim mieszkaniu – próby pisania w instytucie zawsze spełzały na niczym – i pisze. Skupienie, jakie osiąga, gdy jego głowa wolna jest od uniwersyteckiej doczesności, jest tak duże, iż nie zauważa, że zaczął się okres urlopu. Nic nie są w stanie wskórać komunikaty, płynące z odpowiedniego pisma z rektoratu (tj. karty urlopowej), od rodziny czy przyjaciół. Profesor literatury jest szczęśliwy, ponieważ może oddać się czynności, która legła u podstaw jego zatrudnienia.

Dr hab. Zbigniew Chojnowski, prof. UWM, Zakład Literatury Współczesnej, Instytut Filologii Polskiej, Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie.

Co profesor (ekolog) robi latem?

Stanisław Czachorowski

W Baniach MazurskichJestem biologiem środowiskowym, ekologiem badającym owady wodne i procesy ekosystemowe. Moim laboratorium jest… przyroda. Rytm pracy terenowej w dużym stopniu uzależniony jest od pory roku i pogody. Od wczesnej wiosny do jesieni biegam z czerpakiem hydrobiologicznym i siatką entomologiczną (nie zapominając o innych terenowych przyrządach pomiarowych). Rytmu przyrody nie da się laboratoryjnie przyspieszyć ani zatrzymać.

Dalsze wyjazdy terenowe wymagają zarezerwowania dłuższego czasu. A najłatwiej o czas… w wakacje. Stąd letni wypoczynek, mimo formalnego urlopu, najczęściej spędzam gdzieś w różnych zakątkach kraju i Europy, rozpoznając różne ekosystemy, różne sytuacje krajobrazowe, wraz ze zbiornikami wodnymi i zasiedlającymi je owadami. Dodatkowo rytm lata dyktują organizowane konferencje, warsztaty terenowe i czasem zajęcia ze studentami. Czas dla rodziny wygospodarowywany jest gdzieś „pomiędzy”. Stąd wyrzuty sumienia…

Od kilku lat, z mocnymi postanowieniami wakacyjnej i urlopowej poprawy, planowanie wakacji zaczynam od ustalenia wyjazdu rodzinnego. Ale gdziekolwiek by nie pojechać, tam jest „jakaś przyroda”, są nowe dla mnie zbiorniki wodne, sytuacje ekosystemowe i ulubione chruściki. Jeśli już bez czerpaka, to przynajmniej z aparatem fotograficznym. Robię zdjęcia, które potem wykorzystuję na wykładach. Uzupełniam więc materiał ilustracyjny do wykładów i ćwiczeń.

Zazdroszczę biologom eksperymentalnym, którzy pracują w laboratorium. Sami mogą decydować o rozpoczęciu i zakończeniu doświadczenia. Zawsze są pod suchym i ciepłym „dachem”, nie oganiają się od krwiopijnych komarów, ślepaków, meszek czy kuczmanów, nie przedzierają się przez pokrzywy, nie brodzą po kolana w bagnie. Biolog środowiskowy może jedynie czasem posiłkować się badaniami in silico – symulacjami komputerowymi procesów ekologicznych.

A ponieważ mam bardzo wyrozumiałą żonę i syna, podzielającego zainteresowania przyrodnicze, to najbliższe wakacje również spędzę, „zwiedzając” różne zakątki laboratorium przyrody, rozmyślając o procesach globalnych i o fascynującej różnorodności biologicznej. Mam alibi – przecież trwa Międzynarodowy Rok Bioróżnorodności.

Dr hab. Stanisław Czachorowski, prof. UWM, Katedra Ekologii i Ochrony Środowiska, Wydział Biologii Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie.

Wciąż się śni

Magdalena Fikus

Niestety urlopy, które chciałabym mieć, sprowadzają się do czynności, których już wykonywać nie mogę. Mimo to, zacznę od opisania takiego spędzania czasu, który mi się wciąż śni. Po pierwsze wyjazd wiosenny na narty. Jeździłam w Tatry przez kilkadziesiąt lat i nic w życiu nie sprawiało mi takiej przyjemności, jak zjazd z Koziego, o świcie, w dodatku „bez przekładania nart” (narciarze wiedzą, o czym mówię). Byłam na nartach w Squaw Valley (trasy olimpijskie), w latach, kiedy jeszcze nie wyjeżdżało się turystycznie. Narty, jadąc na roczne stypendium, biedna naiwna, ciągnęłam do Kalifornii; ich jakość budziła zdumienie amerykańskich kolegów. Wracając już ich nie wzięłam. Byłam na nartach niedaleko Zurichu (pierwszego dnia, w nowych wysokich butach skręciłam nogę w kolanie i potem już tylko patrzyłam, jak jeździ mój 9-letni syn). W dzisiejszych snach zawsze staję na jakimś stoku i wtedy okazuje się, że nie mam albo butów, albo kijków, albo jednej narty. Nawet we śnie już nie jeżdżę!

A w lecie wyjeżdżałam we wrześniu w niskie polskie góry – Beskidy, Bieszczady. Nigdy nie zobaczyłam czerwieni buków (październik już spędzałam w Warszawie,) za to uważam się za specjalistkę od chodzenia nie po szlakach. Widziałam i słyszałam przed zachodem słońca dużo jeleni – to była moja premia za zmęczenie. W moich dzisiejszych snach spóźniam się na pociąg w góry albo ktoś zły mnie z nich wygania (chyba wiem kto). Nawet we śnie nie chodzę.

To, na co jeszcze mnie stać, i co wybieram z pełną determinacją, bez żalu, że nie widziałam Toskanii, to moja mała działka w dolnym biegu Narwi, na niezalewowym terenie. Letni domek zbudowany przez górali z Małego Cichego, który kiedyś był wyznacznikiem mojej i męża dziennikarza zamożności (bez wody, bez łazienki, prąd, studnia w odległości 20 metrów, powierzchnia dwu izb 35 m). Wokół ogród, dość dziki, ale z różami, drzewami owocowymi i nawet własną marchewką.

Wiek zmusił do rezygnacji z upraw (jako ostatnie zostały róże) i do założenia tzw. wygód – dodatkowego domeczku z prysznicem, butli na gaz, telewizora (mało użyteczny). I tam właśnie spędzam urlopy, broniąc się zajadle od innych wyjazdów, wizyt w okolicy i tak dalej. Wieczorem bardzo ładnie brzmi tam Mozart i Vivaldi. Snów o niemożności bycia tam jeszcze nie mam.

Prof. dr hab. Magdalena Fikus, biolog, biochemik, biofizyk, Instytut Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk.

Czy, gdzie i jak latem odpoczywam?

Henryk Grabowski

Mój znajomy profesor matematyki skarżył się na żonę, która nie chce zrozumieć, że kiedy on leży na wersalce i patrzy w sufit, to też pracuje. Inny zaprzyjaźniony profesor – teoretyk wychowania fizycznego, medyk i pedagog w jednej osobie – zwierzał się w jubileuszowym wywiadzie, że chciałby wreszcie „uwolnić głowę od czadu teoretycznych operacji, choćby nocą”. Wypowiedzi te przypomniały mi się w związku z prośbą redakcji „Forum” o odpowiedź na zawarte w tytule pytanie.

Urzędnik może zamknąć biurko, kupiec – sklep, fryzjer – zakład, dentysta – gabinet i udać się na wakacje. Pracownik naukowy nie może w domu zostawić głowy i wyjechać w góry lub nad morze. Umysłu – z wyjątkiem stanu osiąganego w głębokiej medytacji – nie da się na zawołanie wyłączyć. Dlatego o wakacjach pracowników naukowych, a także przedstawicieli innych zawodów twórczych, można mówić jedynie w kategoriach czasu lub miejsca ich spędzania, a nie całkowitej wolności od obowiązków zawodowych.

Mam świadomość, że nauczyciele akademiccy pod względem długości tzw. letniego wypoczynku są w sytuacji uprzywilejowanej. W moim przypadku trwa on zwykle około trzech miesięcy. Od wielu lat czas ten, z przerwami na pobyt w domu, spędzam w czterech miejscach. Dwa z nich są stałe, a dwa zmienne. Do pierwszych należą Przemyśl i Białe Jezioro koło Włodawy. Z Przemyślem łączą mnie więzi rodzinne i wspomnienia z młodości, do których chętnie wracam. Nad Białym Jeziorem namiętnie oddaję się pływaniu. Dwa pozostałe miejsca moich wakacyjnych pobytów co roku się zmieniają. Na ich wybór istotny wpływ mają żona, dzieci, a ostatnio i wnuki. Zwykle są to jakieś miejscowości w Polsce nad morzem lub w górach.

Dawniej na każdy z tych wyjazdów brałem ze sobą maszynę do pisania, co było bardzo uciążliwe. Później zacząłem jeździć z laptopem, który też nie należał do lekkich. Dlatego z wielką ulgą przyjąłem wynalazek ostatnich lat w postaci miniaturowego laptopa, ważącego niecały kilogram. Jest on wolny jak ciężarna krowa, ale i tak nie mogę się nim nacieszyć.

Skłamałbym, gdybym napisał, że w trakcie tak spędzanych wakacji przemęczam się. Zresztą, Bogiem a prawdą, w ciągu roku akademickiego też się raczej nie przepracowuję. Niemniej z każdego pobytu wakacyjnego przywożę jakieś teksty. Dawniej były to zwykle artykuły naukowe lub popularnonaukowe. Teraz prawie wyłącznie publicystyka. Niekiedy są to również zaległe lub zamawiane „na wczoraj” recenzje. Pisanie tych ostatnich, zwłaszcza na wakacjach, sprawia mi najmniej przyjemności.

Prof. dr hab. Henryk Grabowski, pedeutolog, Katedra Teorii i Metodyki Wychowania Fizycznego Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie.

Siedem dni z psem

Adam Proń

Wnuczki - Natalka i MajaRedakcja „Forum Akademickiego” zwróciła się do mnie z prośbą o odpowiedź na pytanie: „Czy latem Pan profesor odpoczywa?”. Nie jest to dla mnie pytanie łatwe. Odpowiem przewrotnie, latem bardzo odpoczywam, ale nie oznacza to, że wtedy mniej pracuję. Postaram się tę pozorną sprzeczność wyjaśnić. Życie starego pracownika naukowego w tym przypomina życie koncertujących artystów czy sportowców występujących na różnych zawodach sportowych, że jest dokładnie zaplanowane na kilka lat naprzód. Jego rytm regulują wykłady, uczestnictwo w posiedzeniach komisji decydujących o przyznaniu subwencji badawczych, uczestnictwo w pracach komitetów doradczych i wreszcie udział w konferencjach. Wszystkie te zajęcia mają charakter periodyczny i powtarzają się co roku w tym samym, mniej więcej, okresie. Można więc z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, co stary Proń będzie robił w marcu, październiku czy w grudniu za rok, dwa czy trzy lata. Oczywiście co roku będzie robił to samo, bo z uczestnictwa we wpływowych gremiach decyzyjnych nie zrezygnuje, choćby ze względów snobistycznych. Będzie również jeździł na konferencje, bo na dobrych konferencjach można się bardzo wiele nauczyć, co jest ważne, kiedy umysł zaczyna próchnieć. Wykładów też nikt za niego nie poprowadzi.

Jedynym okresem w roku, który nie podlega tej periodyczności, jest sześciotygodniowy okres pomiędzy połową lipca i końcem sierpnia. Wtedy nie ma zajęć dydaktycznych, nikt nie rozdziela pieniędzy na badania, nie odbywają się konferencje naukowe, stary Proń może więc wyjechać na wypoczynek. Co roku w połowie lipca z żoną i psem przyjeżdża więc z Grenoble do Warszawy. Te 45, z grubsza, wakacyjnych dni trzeba jednak dokładnie zaplanować. Po pierwsze, stary Proń potrzebuje dwóch dni na dojazd do Polski i dwóch dni na powrót do Francji, Grenoble jest bowiem oddalone od Warszawy o 1900 km. Z 45 wolnych dni pozostaje 41. Po drugie, jest on redaktorem regionalnym jednego z periodyków wydawanych przez oficynę Elsevier. Jak dobrze wiedzą panowie Filip i Kieraciński, w pracy redakcyjnej urlopów nie ma. Gdyby stary Proń zaprzestał na sześć tygodni przyjmowania i czytania manuskryptów, wysyłania ich do recenzentów i podejmowania decyzji o ich przyjęciu do druku lub odrzuceniu, to zrobiłaby się z tego awantura na całego Elseviera. Na prace redakcyjne poświęca więc on jeden dzień w tygodniu, czyli sześć dni z 41 dni wolnych. Pozostaje mu 35 dni. Ze względu na malejącą sprawność intelektualną, stary Proń coraz wolniej pracuje. Powoduje to kumulację zaległości w pracy, które rokrocznie osiągają maksimum w czerwcu. Zlikwidowanie tych zaległości wymaga poświęcenia na pracę części wakacyjnych dni. W tym roku, w wyniku takiej kumulacji, na napisanie recenzji czeka jedna polska habilitacja i trzy doktoraty (polski, francuski i fiński). Zapoznanie się z dorobkiem habilitanta i napisanie recenzji habilitacji zajmuje co najmniej trzy dni, dwa dni trzeba z kolei poświęcić na napisanie recenzji doktoratu. W przypadku doktoratu fińskiego stary Proń nie będzie właściwie recenzentem, lecz tzw. oponentem, czyli de facto egzaminatorem, zadającym doktorantowi szereg szczegółowych, i czasami dosyć wrednych, pytań. Przygotowanie się do roli oponenta wymaga jednak więcej czasu niż napisanie klasycznej recenzji. Według tradycji fińskich oponent występuje podczas obrony doktoratu we fraku. Staremu Proniowi przydarzy się to po raz pierwszy w życiu. Biorąc pod uwagę jego urodę, jednoznacznie wskazującą na pochodzenie z ludu, jak również tuszę, widok wyfraczonego starego Pronia może być komiczny.

Ale wróćmy do arytmetyki, po napisaniu recenzji z 35 dni wakacyjnych pozostaje więc 26. Stary Proń ma jeszcze do opracowania dwie zaległe poufne opinie dla ANVAR (Agence Nationale de Valorisation de la Recherche) czyli francuskiej agencji, której zadaniem jest ułatwianie wdrożenia przemysłowego wynalazków opracowanych w ośrodkach naukowych i cztery poufne opinie dotyczące wniosków awansowych naukowców w różnych instytucjach europejskich. Trzeba przyjąć, że przygotowanie każdej z nich zajmuje jeden dzień, z grubsza. Z 26 dni wolnych pozostanie wiec 20. A tu czekają jeszcze na napisanie co najmniej dwa zalegle artykuły naukowe: jeden bardzo obszerny, związany z badaniami młodego Japończyka, który odbył półroczny staż naukowy w naszym laboratorium we Francji i drugi, krótszy, oparty na wynikach młodej polskiej doktorantki rodem ze Szczekocin, gdzie onegdaj walczył Kościuszko i skąd pochodzi Leon Gradoń – wybitny polski wynalazca. Ponieważ stary Proń pisze artykuły szybko, zajmie mu to nie więcej niż 8 dni.

Pozostanie mu więc 12 wolnych dni, czyli wszystkie wakacyjne soboty i niedziele. Co wtedy będzie robił? Dwukrotnie po dwa dni odwiedzi swoją 96-letnią matkę i zawiezie ją samochodem do jej jedynej żyjącej jeszcze przyjaciółki. W Sławkowie u mamy stary Proń zawsze z zainteresowaniem czyta „Kurier Sławkowski”, a szczególnie rubrykę „Straż miejska informuje”. Umieszczane tam notki wyróżniają się bowiem ciekawą treścią i oryginalnym językiem. Oto przykład: „W dniu 15 maja o godz. 21 otrzymano zgłoszenie o usiłowaniu popełnienia samobójstwa przez mieszkańca ul. Jagiellońskiej. Mężczyznę, w trosce o jego zdrowie i życie, odwieziono do izby wytrzeźwień”. 12 minus 4 daje 8 dni. Jadąc do mamy odwiedzi po drodze szwagra – emerytowanego profesora prawa, który na kieleckiej wsi uprawia winorośl i wytwarza niewielkie ilości wina białego i czerwonego na potrzeby swoje i rodziny (ok. 200 butelek rocznie). Jest to chyba wino o najwyższych na świecie kosztach wytwarzania na butelkę, bo dla tej mikroskopijnej produkcji szwagier starego Pronia wybudował klimatyzowaną piwniczkę, kupił prasę do wyciskania winogron, refraktometry, urządzenia ultradźwiękowe do odstraszania kretów etc. Po wizycie u siostry i szwagra staremu Proniowi pozostanie 7 dni, które poświęci żonie, córkom, wnuczkom (Mai i Natalce) oraz psu Nukiemu.

Stary Proń nie może więc przedstawić czytelnikom „Forum Akademickiego” opisów egzotycznych wypraw do dzikich zakątków świata. Na takie wycieczki brak mu zarówno czasu, jak i pieniędzy. We współczesnym świecie francuscy profesorowie należą bowiem do uboższej warstwy klasy średniej, przez co stary Proń nie może się równać w dobrobycie ze swoimi licznymi polskimi bratankami i siostrzeńcami – dyrektorami banków, ortodontami i dentystami, osiągającymi wielkie sukcesy finansowe. Przebywając na wakacjach w swoim szeregowym domku na Tarchominie, którego ogródek jest znacznie mniejszy niż łazienki (a raczej pokoje kąpielowe) w willach i apartamentach jego bratanków i siostrzeńców, stary Proń doświadcza jednak czasami atrakcji podobnych to tych, które są udziałem bogatych uczestników wycieczek do egzotycznych zakątków świata. Na Tarchominie komary tną jak na ekskluzywnym polowaniu w tajdze syberyjskiej, wezbrana Wisła przypomina Amazonkę, a mały lasek pomiędzy Wisłą i wałem przeciwpowodziowym – puszczę amazońską w miniaturze, gdyż ingerencja człowieka w jego kształtowanie jest równie mała jak w przypadku lasów amazońskich. Ponadto pies Nuki to prawdziwy dzikus, który nikogo nie słucha.

Wróćmy jednak do pierwotnego pytania redakcji: czy latem stary Proń odpoczywa? Oczywiście, że tak. Może pracować o dowolnej porze, w takim rytmie, jaki mu najbardziej odpowiada. Po pracy, prawie codziennie bawi się z wnuczkami. Żyjąc bezstresowo na Tarchominie, swoją wakacyjną działalnością recenzencką powoduje jednak ciężki stres u doktorantów, habilitantów i kandydatów do tytułu profesora, gdyż pisane przez niego recenzje są na ogół surowe i zgryźliwe. Stary Proń cierpi bowiem na malicjozę, niedawno dopiero zidentyfikowaną jednostkę chorobową, polegającą na patologicznym uzależnieniu od mówienia i pisania złośliwości.

Prof. dr hab. inż. Adam Proń, farmakolog, Katedra Chemii i Technologii Polimerów Politechniki Warszawskiej.

Regeneracja potencjału

Jacek Wojciechowski

Trudno być oryginalnym. Jak zapewne wszyscy, obiecuję sobie relaksujące nieróbstwo (to się nazywa regeneracja potencjału) w ciągu lata, ale nieomal od razu zamierzenia redukują się w tempie sprinterskim. No bo trzeba nadrobić to, czego nie zdążyło się zrealizować w ciągu roku akademickiego, bo trzeba przygotować… itd.

Co do mnie, to dobrze czuję się nad Zalewem Solińskim, bo woda, lasy, góry oraz piwo składają się na zachęcający amalgamat okoliczności, a pył znad Islandii nie dociera. Szczególną atrakcją jest zwłaszcza towarzystwo wnuków, ponieważ nie da się dyskutować o polityce, o serialach ani o biurokratyzacji życia akademickiego. Cóż za ulga!

Jedyny zgrzyt: że brakuje patentu żeglarskiego, a na kajaku nikt nie chce wiosłować. Ale nie można mieć wszystkiego.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca i literaturoznawca, Instytut Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa, Uniwersytet Jagielloński.

Z laptopem do Turcji

Ewa Bartnik

Z synemMoje wakacje dzielą się na trzy okresy – bez dzieci, z dziećmi i po dzieciach. Pierwszy okres jest bez związku z zadanym tematem – profesorem zostałam, kiedy moje młodsze dziecko miało 4 lata, w 1993 roku. Z dziećmi na ogół jeździliśmy na żagle, od 1994 roku także na wspaniałe Letnie Szkoły Biotechnologii, organizowane jeszcze parę lat temu przez Międzyuczelniany Wydział Biotechnologii w Gdańsku. Dzieci też były wysyłane na kolonie i na kursy językowe. Na ogół staraliśmy się z nimi wyjeżdżać na miesiąc.

W którymś momencie – jak to określił mój mąż - zestarzałam się i uznałam, że do wakacji potrzebne mi są tzw. dobre warunki, zdecydowanie nie do osiągnięcia na żaglach. Co się zresztą zbiegło w czasie z tym, że moje starsze dziecko przestało z nami jeździć na wakacje. Więc najczęściej spędzam je od dobrych ośmiu czy dziewięciu lat (całe dwa tygodnie) z młodszym dzieckiem w ciepłych krajach – byliśmy na Krecie, w Turcji, w Tunezji, a także dwa tygodnie w Paryżu i 10 dni w Rzymie. Ponieważ niebawem będę jeździć na wakacje sama, rozważam dodanie do repertuaru wakacyjnego jakiegoś kursu językowego – bardzo podobałoby mi się uczenie się włoskiego w Wenecji, czy coś w tym stylu. Bardzo lubię wyjazdy typu last minute , bo niekoniecznie muszę dziś wiedzieć, co będę robić, powiedzmy, w drugiej połowie sierpnia. Niestety mój mąż nie znosi siedzenia w jednym miejscu i nie lubi słońca – a ja z kolei nie przepadam za górami. Może dojdziemy kiedyś do kompromisu, ale znamy się już kilkadziesiąt lat i jakoś tego nie widać.

Czy latem profesor odpoczywa? Dobre pytanie – odpowiedź brzmi tak/nie/zależy – czy i co spadnie na profesora w czasie wakacji. Do niedawna na wakacje nie brałam laptopa – teraz go zabieram, i w czasie ostatniego pobytu w Turcji pisałam recenzje. Ale nie zawsze tak jest; bywa że nie ma Internetu i z tym trzeba się pogodzić.

W tym roku znowu pojadę gdzieś na południe – jeszcze nie wiem, dokąd.

Prof. dr hab. Ewa Bartnik, Instytut Genetyki i Biotechnologii, Wydział Biologii, Uniwersytet Warszawski i Instytut Biochemii i Biofizyki PAN.

 

Lubię żeglować

Robert Hołyst

Na swojej omedzeW maju urodził mi się syn. Stąd też żeglowanie (stały punkt wakacji od lat) tego lata nie wchodzi w grę. W zamian wybieram się w lipcu z całą rodziną do Niemiec, gdzie na zaproszenie w dwa tygodnie wygłoszę seminaria na temat lepkości i dyfuzji w nanoskali (m.in. w trzech Instytutach Maxa Plancka). Moja żona Aleksandra traktuje ten wyjazd jako wspólny urlop, co mi bardzo odpowiada. We wrześniu pojadę z całą rodziną nad Bałtyk – idealne miejsce na wakacje dla rodziców z małymi dziećmi.

Praca, którą się kocha, nie męczy tak, jak ta, którą wykonuje się z musu. Dlatego tak wielu profesorów ma miesiące zaległych urlopów. Po co urlop, skoro tak miło się pracuje? Ja bardzo lubię żeglować i tylko w czasie urlopu na łódce zapominam o pracy.

Prof. dr hab. Robert Hołyst, fizyk, Instytut Chemii Fizycznej, Polska Akademia Nauk.

Dokąd na wakacje?

Andrzej Pilc

Mount KailashPrzeciętny osobnik kilkanaście lat po uzyskania profesury w Polsce ma najczęściej tyle lat, że na wiele rzeczy już sobie pozwolić nie może, z racji wieku, zdrowia czy innych powodów. Są osoby tak poświęcone nauce, że uprawiają ją bez przerwy i jeżdżą jedynie na konferencje naukowe. Piszący te słowa jednak do nich nie należy i uważa, że czas nam dany trzeba spożytkować w sposób, który komuś odpowiada. Odpowiada, w tym przypadku znaczy: ciekawie, w nowym miejscu, daleko od zgiełku, choć często okazuje się inaczej. Nie zapomnę chwili, w roku 1974 – rodacy wtedy jeszcze wiele nie podróżowali – kiedy wchodząc do biwacco pod szczytem Demawendu, na wysokości ok. 5000 m, usłyszałem gromki okrzyk: „Cześć stary, co ty tu robisz!?”

Dlatego staram się, w miarę tego, jak czas, zdrowie, pieniądze i wiek pozwolą, co roku gdzieś się wybrać. Rok temu to był Bhutan – niewiarogodne, bajkowe królestwo, jedyne chyba w swoim rodzaju na naszym globie, Tiger Nest, Dzongi, góry i ludzie. Kraj, w którym mierzony jest nie tylko produkt narodowy brutto (najwyższy w tej części kontynentu), ale też szczęście narodowe brutto i tutaj Bhutan przoduje. Zamieszkałbym tam, gdybym był młodszy i nie miał żony (by dostać pozwolenie pobytu w Bhutanie, należy poślubić Bhutankę).

W tym samym roku była Kamczatka, rozpaczliwie brzydki Pietropawłowsk i piękna przyroda (alfabetycznie: góry, komary, kratery, niedźwiedzie, rzeki i wulkany – z wejściem na trzy z nich). Dwa lata temu miał być Tybet – ale, zamknięty wtedy przez Chińczyków po rozruchach marcowych, zaowocował przejazdem jedwabnym szlakiem od Xian przez pustynię Takla-Makan, Kaszgar, jezioro Kara Kul pod szczytem Mustagh Ata do Biszkeku. Trzy lata wstecz – to lądowa droga od Ushuaja na Ziemi Ognistej do Santiago, z jednymi z najpiękniejszych gór naszej planety, Fitz Roy czy Torres del Paine po drodze. Poprzednio – pustynia Namib (namib znaczy szeroka, wielka) z olbrzymimi (ponad 300 m wysokości), pomarańczowymi w kolorze wydmami Sossusvlei, wybrzeżem szkieletów i skokiem w tandemie z wysokości 4000 m. W tym roku ma to być zachodni Tybet z wędrówką wokół świętej, dla hinduistów i buddystów, góry Kailasz, mającej stanowić centrum wszechświata czy oś świata. Z jej masywu biorą początek cztery wielkie rzeki Azji, w tym Indus i Brahmaputra. U jej podnóża leży jezioro Manasarowar – kąpiel w nim ma oczyszczać karmę ze stu poprzednich żywotów. Wędrówka będzie połączona z przejściem przełęczy o wysokości 5500 m n.p.m. Z racji wieku nie wybieram już wyjazdów w „góry wysokie” i takie niskie wędrówki muszą mi wystarczyć. Póki co jest maj, a Tybet wciąż otwarty, może wyjazd dojdzie do skutku? W roku przyszłym – jakieś miejsce, w którym jeszcze nie byłem.

Prof. dr hab. Andrzej Pilc, medycyna, Instytut Zdrowia Publicznego, Collegium Medicum UJ.

Trudna sztuka wypoczywania

Ryszard Tadeusiewicz

WśróRajska wyspa Balid wielu rzeczy, których nie umiem robić, jest niestety także wypoczywanie. Są tacy ludzie, którzy potrafią spędzać wolny czas radośnie i beztrosko. Znam takich, którzy by chętnie nic innego nie robili, jak tylko bezustannie wypoczywali. Mnie to jakoś nie wychodzi, chociaż bardzo się staram. Oczywiście wiem dobrze, iż wypoczynek jest konieczny dla zdrowia, że jest wręcz obowiązkowy w kontekście prawa pracy (co roku dostaję upomnienie z kadr z powodu niewykorzystanego urlopu), że jest potrzebny do zbudowania właściwych relacji w rodzinie (od pewnego czasu jestem dziadkiem, co ten ostatni czynnik bardzo wzmacnia i wręcz wysuwa na pierwszy plan w kontekście urlopu) – ale nie ukrywam, że marnie mi to wychodzi.

Muszę wyznać wstydliwą prawdę: mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu polega na tym, że mogę robić to, co lubię. Tak się składa, że szczególnie lubię pisać różne rzeczy, nie tylko poważne prace naukowe, ale także książki dla dzieci albo felietony do gazet. To mi sprawia ogromną radość, a szczyt szczęścia osiągam, gdy mogę to robić w takim tempie, jakie mi odpowiada.

Jeśli przyjąć, że wypoczywanie polega na robieniu czegoś innego niż się robi przymusowo w ramach wykonywanej pracy, to taki sposób spędzania czasu zdecydowanie wyczerpuje znamiona wypoczynku, bo w pracy ustawicznie muszę się spieszyć. Brak presji czasowej stanowi ową godną pożądania odmianę, która oddziela obszar obowiązku od obszaru przyjemności. Tak więc urlop moich marzeń to ja, komputer i duuużo czasu na spisanie tego, co od dawna mi się kłębi pod czaszką, ale ciągle nie ma możliwości wydostać się na zewnątrz.

Muszę jednak przyznać, że taki sposób rozumowania nie uwzględnia potrzeb i wymagań mojej rodziny, która powyższe wywody kwituje zwykle stwierdzeniem: No dobrze, ale gdzie i kiedy wyjedziemy?

Wyjedziemy?!

Od samego brzmienia tego słowa dostaję dreszczy.

Wyjazdy to przecież element mojej pracy! Jestem w różnych radach, komisjach, komitetach, często też recenzuję doktoraty i habilitacje, więc niemal codziennie dostaję listy, w których jakiś dziekan, przewodniczący albo prezes zaprasza mnie, żebym wziął udział w jakimś posiedzeniu, naradzie, obronie, kolokwium. Często na ten sam dzień mam dwa albo trzy zaproszenia w różne strony Polski. No, ale zwykle takie zaproszenie jest jak słynna „propozycja nie do odrzucenia” ojca chrzestnego, więc jadę. Taki wyjazd to jednak zawsze spory wysiłek, bo najpierw znajduję z trudem zastępcę, który poprowadzi za mnie wykład (trzeba to będzie potem odpracować na zasadzie rewanżu…), potem wsiadam do samochodu albo pędzę o świcie na dworzec, no i jadę, zwykle przez wiele godzin, żeby potem wziąć udział w jakimś spotkaniu, trwającym maksymalnie dwie godziny (zwołujący posiedzenia lub zebrania nie lubią tracić zbyt wiele swojego czasu), po czym czeka mnie ponowna poniewierka powrotu do domu.

No ale cóż – rodzina nie zaznaje przyjemności podróży równie często, jak ja, więc chce wyjechać, a ja muszę się dostosować.

Wyjazdy, jak wiadomo, dzielą się na krajowe i zagraniczne.

Wyjazd krajowy polega przeważnie na tym, że do samochodu ładuje się rodzinę, bagaże i psa, po czym przez wiele godzin zaznaje się przyjemności obcowania z innymi użytkownikami polskich dróg. Istotę takiej podróży przedstawił genialnie Stanisław Lem w powieści pod tytułem Katar . W książce tej zakatarzony amerykański astronauta jedzie samochodem z Neapolu do Rzymu, co relacjonuje w taki sposób: „Potem dostałem się w lukę za rodakiem z Arizony z nalepką HAVE A NICE DAY na zderzaku. Za mną i przede mną piętrzyły się na dachach łodzie motorowe, wodne narty, worki, wędziska, deski do pływania, toboły malinowe i pomarańczowe, Europa wyciskała z siebie flaki, żeby mieć a nice day”.

Dla mnie ten cytat mieści w sobie całą istotę wczasów krajowych, w których po wielu godzinach mordęgi za kierownicą dojeżdża się do jakiegoś ośrodka wczasowego, gdzie mieszka się nie tak wygodnie jak w domu (stale czegoś brakuje albo coś jest nie tam, gdzie powinno), jada się nie to, na co by się miało ochotę, obcuje się z przyrodą (jeśli w tłumie wczasowiczów uda się wypatrzyć jakiś skrawek morza lub kawałek górskiego krajobrazu) i czeka się z utęsknieniem, kiedy ten horror się skończy.

No a wczasy zagraniczne?

W zasadzie jest tak samo, tylko dochodzi zdenerwowany tłum na lotniskach, ciągłe kontrole bezpieczeństwa, zgubione bagaże i rosyjska ruletka startów i lądowań, pomiędzy którymi spędza się wiele godzin nieruchomo w ciasnym fotelu. Jest to przyjemność szczególnego rodzaju, gdyż ilość miejsca przeznaczonego dla jednego pasażera boeinga czy airbusa jest mniejsza niż na osławionych statkach handlarzy niewolników.

Kończąc, życzę wszystkim Czytelnikom miłych wakacji. A sobie życzę, żeby się jak najszybciej skończyły...

Prof. dr hab. inż. Ryszard Tadeusiewicz, biocybernetyk, specjalista w dziedzinie sieci neuronowych, Katedra Automatyki, Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie.
hands