Sztuka projektowania

Rozmowa z dr. hab. Zygmuntem Laskowskim, profesorem Instytutu Wzornictwa Politechniki Koszalińskiej


 

Prowadzi Pan Pracownię Projektowania Ubioru i Kostiumu w Politechnice Koszalińskiej oraz Pracownię Projektowania Ubioru w ramach Wydziału Artystycznego Wyższej Szkoły Umiejętności Społecznych w Poznaniu. Przez wiele lat był Pan związany, jako dydaktyk, z łódzką Akademią Sztuk Pieknych. Mamy więc trzy różne typy szkół wyższych. Czy można mówić o pewnej specyfice tych uczelni, która przekłada się na działania twórcze i dydaktyczne?

– Wszystkie wydziały, na których prowadzę i prowadziłem zajęcia, mają wspólny, artystyczny charakter. To, czego nauczyłem się przez 30 lat w Łodzi, kontynuuję jako bardzo osobiste, prywatne doświadczenie artystyczne i naukowe.

Ostatnio obserwuje się wyraźną tendencję do tworzenia przy politechnikach wydziałów projektowych. Pozornie odległe specjalności łączy jedno – bardzo podobne metody pracy ze studentami. Po prostu nauka projektowania (cokolwiek by to było: przedmiot, grafika projektowa, mebel, pojazd czy właśnie ubiór) musi być oparta na doświadczeniach czysto artystycznych, na doświadczeniach nauki rysunku, malarstwa, kompozycji i rzeźby. Te cztery przedmioty stanowią podstawę dalszej wizualizacji. Poprzez rysunek zdobywamy umiejętność przedstawienia obiektu, poprzez malarstwo ten obiekt zyskuje kolor, fakturę, i w końcu – rzecz najważniejsza – rzeźba, która określa przestrzeń funkcjonowania przedmiotu, pojazdu czy ubioru. Na to wszystko nakładają się zajęcia, które organizują poszukiwania projektowe, czyli wszelkiego rodzaju technologie, warsztaty oraz zajęcia teoretyczne: historia wzornictwa, historia sztuki i wiele innych. Na szczęście tak dzieje się w każdej z wymienionych uczelni, pomimo różnic w ich ogólnym charakterze.

Czy nie spotkał się Pan jednak z barierami mentalnymi, związanymi z funkcjonowaniem nowych wydziałów artystycznych w uczelniach, które nie posiadały dotąd tradycji artystycznej?

– Sprawą dla mnie najtrudniejszą była akceptacja decyzji o podziale studiów artystycznych na dwa stopnie. Nie potrafiłem jej zrozumieć, gdyż uważam, że w przypadku przedmiotów projektowych i artystycznych długi kontakt ucznia z mistrzem jest w zasadzie konieczny. Z kolei podejmując pracę w politechnice stanąłem wobec regulaminowej konieczności prowadzenia tego samego przedmiotu w podziale na wykłady i ćwiczenia (jak w przypadku laboratorium). Wymagało to pewnych regulacji, z którymi jednak musiałem sobie poradzić.

Na pewno nie jest możliwe, aby posadzić w sali wykładowej kilkaset osób, włączyć rzutnik, wygłosić referat. Projektowanie to przede wszystkim praktyka, indywidualne przekazywanie wiedzy, indywidualna rozmowa. Jeżeli chcę czegoś nauczyć, muszę udowodnić, że sam potrafię to zrobić. Że potrafię narysować dłoń, postać w ruchu. Stu osobom naraz tego nie pokażę.

Czy studenci, którzy trafiają do Pańskiej pracowni, są odpowiednio przygotowani do studiowania przedmiotów artystycznych?

– Sięgnę może do początków mojego łódzkiego doświadczenia. Gdy zdawałem na studia, na jedno miejsce przypadało około siedmiu kandydatów. Z egzaminami wstępnymi wiązała się konieczność bardzo dobrego opanowania rysunku i malarstwa. Były więc silne emocje i w końcu – ogromna satysfakcja z przyjęcia do akademii.

Sytuacją wręcz szokową było dla mnie, gdy niedawno zacząłem mieć do czynienia z ludźmi wykazującymi wielką ochotę studiowania przedmiotów projektowych czy artystycznych, niemniej przygotowanymi dosyć skromnie. To skromne przygotowanie jest o tyle mało zrozumiałe, że obecnie w każdej księgarni i bibliotece znajdziemy mnóstwo pozycji (od amatorskich po profesjonalne), które mówią nam jak rysować, malować, haftować, jak zajmować się sztuką. Jest jednak pewna zagadka, której nie potrafię jeszcze rozwiązać, bo w pewnym momencie ta „świeżość” zaczęła mi się podobać.

Z wielką przyjemnością prowadzę na przykład zajęcia z rysunku tzw. czystego i żurnalowego. Początki oczywiście są tragiczne, ale cieszą mnie pierwsze sukcesy – moment, w którym ci młodzi ludzie naprawdę zaczynają wiedzieć, co robią. Z wielką radością obserwuję postępy, gdy ujawniają się ich prawdziwe zdolności, nieskażone jeszcze rutyną.

Łatwiej więc zaczynać od początku niż zmieniać rutynowe przyzwyczajenia?

– Tak, istnieją niestety pewne przyzwyczajenia, z którymi musimy walczyć. Może to nie jest dobre słowo, w każdym razie czasem trzeba wskazać studentowi inną ścieżkę, wydobyć jeszcze inną umiejętność.

W swoich wypowiedziach podkreśla Pan ogromną rolę malarstwa i rysunku w projektowaniu, które – zacytuję – „w swej czystej formie są źródłem stylistycznej inspiracji”. Jakie są Pana osobiste zainteresowania związane z malarstwem?

– Właściwie już w dzieciństwie chciałem robić dwie rzeczy: z jednej strony malować i być sławnym malarzem, a z drugiej projektować ubiory. Zamykałem się w swoim świecie wewnętrznego wyrazu, trzeba było siłą wyrzucać mnie z domu do ogrodu, żebym chociaż trochę pobiegał. Jestem dzieckiem prowincji i początkowo nie miałem dużego dostępu do materiałów, które pomagałyby rozwijać umiejętności, a tym samym uzyskać wiarę w siłę własnej wyobraźni. Zawsze odczuwałem ją, ale bardzo głęboko, bez żadnych uzewnętrznień. Otwarcie przyszło później, zwłaszcza w czasie studiów. W tym okresie zacząłem brać udział w wystawach malarstwa i rysunku, do dziś jest to dla mnie bardzo ważna dziedzina. Niebawem odbędzie się kolejna ekspozycja moich – jak je nazywam – „obrazów rysowanych”.

Podobnie rzecz ma się z projektowaniem ubioru, które zawsze mnie fascynowało. Po studiach przyszedł jednak moment prozy. Wiadomo, jaki był klimat lat 70. – zachwyt nowinkami, rzeczami, które są oryginalne, a tej oryginalności było u nas mało. Projektowanie przemysłowe, wielkoseryjne zupełnie mnie nie interesowało. Po odbyciu koniecznych praktyk w szczecińskich zakładach Dana uciekłem do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego w Warszawie, gdzie już było ciekawiej. Potem znowu sięgnąłem gdzieś głęboko w siebie i stwierdziłem, że uratuję się wchodząc w świat fantazji. Zająłem się kostiumem filmowym i teatralnym, co wreszcie dało mi satysfakcję, i projektową, i artystyczną. Pracując pod egidą ASP w Łodzi mogłem jednocześnie współpracować z kolegami ze szkoły filmowej. Były to bardzo ciekawe doświadczenia – brałem udział w różnych etiudach studenckich. Realizowałem także swoje kaprysy projektowe na planie tak różnych filmów, jak np. Austeria czy Akademia Pana Kleksa.

Deklaruje Pan „nauczanie projektowania ubioru jako zjawiska artystycznego”. Czy próbuje Pan pogodzić artystyczny aspekt projektowania z tym praktycznym, uwzględniając jeszcze zmieniające się trendy w modzie?

– Są takie dwa podstawowe określenia dotyczące projektowania ubioru: prêt-ā-porter i haute couture. Haute couture pozwala nam na jak najszersze rozwinięcie możliwości artystycznych. Gdy oglądamy prestiżowe pokazy kolekcji, mamy świadomość, że część z nich zafunkcjonuje w modzie. Elementy te przerabiamy na prêt-ā-porter , czyli rzeczy gotowe do noszenia. Taka jest po prostu kolejność. To wszystko jest żywe – tak jakbyśmy mieli dwie półki, tę z ubiorami do wykorzystania i tę, na którą projekty odkładamy i już nie wchodzimy w ich świat.

W przypadku dydaktyki też funkcjonuje taki schemat?

– Nie, w przypadku dydaktyki jest inaczej. Początkujący studenci uważają, że projektowanie odzieży, mody jest fajną sprawą: pokazy, blichtr, uśmiechy, ukłony... Ale mają też zakodowane pewne schematy wyniesione z dzieciństwa, często mało twórcze. Są przyzwyczajeni do noszenia określonych bluzek, swetrów, płaszczy... W pracowni musimy się uciec do metody oddzielania tego, co jest prawdziwe i na serio, od tego, co twórcze i artystyczne. W pierwszych ćwiczeniach zajmujemy się więc sylwetką człowieka w aspekcie rzeźby (bryły) i malarstwa (koloru faktury). Realizujemy te ćwiczenia w najbardziej swobodny sposób, przy użyciu najbardziej swobodnych materiałów i tworzyw. Chodzi o to, aby pozyskać coś, co jest bardzo czyste, jeszcze nie gotowe do założenia na siebie. W następnym etapie „sztukę czystą” przeobrażamy w rzecz już określoną, w konkretny ubiór i zaczynamy tworzyć kolekcję. Kończy się to dyplomem licencjackim lub magisterskim, wzbogaconym o więcej detali i o bardziej rozbudowaną pracę teoretyczną.

Czy można dostrzec relację pomiędzy osobowością konkretnego studenta i charakterem projektowanej przez niego kolekcji? Zdarzają się Panu niespodzianki w tej dziedzinie?

– Nie pozwalam sobie na niespodzianki. Najpierw poznaję się ze studentem, sprawdzam jego ogólną przychylność do współpracy. Później, gdy już zapoznam się z projektami, rysunkami, jego sposobem myślenia, staram się odkryć coś, co jest prawdą projektową tego młodego człowieka, w czym wyraża się jego indywidualny charakter. Bo to nie ja będę projektować. Projektować będą ci młodzi ludzie, których trzeba naprowadzić na ich najlepszy ślad, wyobraźnię, język. Odkryć to, co jest w nich najwłaściwsze. I jeśli ktoś ma na przykład ochotę na wykorzystywanie tworzyw sztucznych, nie mam nic przeciwko temu – staram się też więcej dowiedzieć na temat tych tworzyw, aby móc wspólnie ze studentem pokonywać ścieżkę zdobywania wiedzy.

Docierają do Pana informacje, jak młodzi projektanci ubioru odnajdują się na rynku pracy?

– Stwierdzam z radością, że wielu z nich radzi sobie bardzo dobrze. Zakładają własne firmy, studia projektowe. Niedawno nagrodę „Elle” zdobyła absolwentka Politechniki Koszalińskiej, z którą zaczynaliśmy współpracę praktycznie od zera; inna studentka zakwalifikowała się do programu Polsat Café. Docierają też do mnie informacje o sukcesach artystycznych moich byłych studentów z łódzkiej ASP.

Jako nauczyciel zawodu bardzo dbam o to, by mieć bliski kontakt ze studentami, bo tylko takie relacje odkrywają w nas spokój i wiarę we własne umiejętności, które później szlifuje się i umacnia.

Rozmawiała Krystyna Matuszewska