Filozofia przypadku

Leszek Szaruga


Wpadła mi w ręce książka George Friedmana Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek. Mocarstwo nad Wisłą? Lubię polityczne prognozy. Swego czasu na łamach paryskiej „Kultury”, posługując się pseudonimem Jadwiga Kwiatkowska, ogłosiłem (nr 12/1979) mały szkic Wydarzenia w Polsce w roku 198*. Gwiazdka w tytule sygnalizowała zbliżanie się terminu wydarzeń. Była to zabawa w „przepowiednie”, w której opisałem wielki strajk, początek dużego ruchu społecznego, wprowadzenie stanu wyjątkowego, wreszcie i negocjacje na kształt rozmów Okrągłego Stołu. W ciągu kolejnych lat ze zdumieniem konstatowałem, iż w ogólnym zarysie wszystko to się wydarza.

Książkę Friedmana kupiłem z tego też powodu, że przecież mocarstwo nad Wisłą już kiedyś istniało i warto o świetności I Rzeczypospolitej pamiętać nie dlatego, by sobie podbijać bębenka, lecz po to tylko, by nie przywiązywać się zanadto do wizji historii, w której Polska pozostaje nieszczęsną ofiarą. Nie zawsze tak było i nie zawsze być musi. To sprawa zbiegów okoliczności, ale także zdolności i przedsiębiorczości społeczeństwa oraz państwa. Gdy upadł komunizm, jeden z moich przyjaciół z Izraela przysłał mi list, w którym podkreślał, że teraz w Polsce nastał czas dla Pionierów. Odpisałem mu, że Pionierzy budowali potęgę Stanów Zjednoczonych, ale jednym z ważnych czynników pozwalających im to czynić skutecznie był etos protestancki, w szczególności etos pracy, dość obcy obywatelom katolickiej Polski. Zaszczepić go u nas trudno również dlatego, że przez 200 lat życia w niewłasnej państwowości Polacy raczej kombinowali niż pracowali, zaś krótki czas pozytywizmu nie sprostał próbie zaszczepienia nad Wisłą postaw Judymów i Siłaczek – bardziej pociągające były postaci typu bełkoczącego ze szczytu Mont Blanc Konrada czy wezwania do tego, by iść w bój bez broni, czego symbolem stały się ułańskie szarże na czołgi.

Jak z tego wyjść? Czy może raczej – jaki szczęśliwy traf jest nas w stanie z owego stanu wydostać? Friedman przewiduje, że sprawią to przemiany polityczne. Zimno kalkulując zakłada, że w okolicach roku 2040 Rosja ulegnie gwałtownemu osłabieniu, zaś Chiny rozdrobnieniu dzielnicowemu, co doprowadzi do radykalnej zmiany układu sił. „Ale trzy kraje – pisze – będą miały zarówno dostateczną siłę, jak i potrzebę, żeby podjąć jakieś zdecydowane kroki. Japonia spróbuje zająć nadmorskie obszary Rosji i Chin. Turcja będzie sięgać nie tylko w głąb Kaukazu, lecz także na północny zachód i południe. Polska, przewodząca koalicji państw Europy Wschodniej, będzie przeć na wschód, w głąb Białorusi i Ukrainy. Przez mniej więcej dziesięć lat Stany Zjednoczone będą na to patrzyły łaskawie, tak jak patrzyły na świat w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Polska, Turcja i Japonia będą ich sojusznikami. Umacniając własną potęgę będą umacniały Stany. A jeśli zajdzie potrzeba uzasadnienia moralnego, można będzie powiedzieć, że te kraje pomagają swoim sąsiadom osiągnąć dobrobyt”.

W jednym z wywiadów Friedman podkreśla, że Polska ma szanse stać się potęgą europejską do roku 2050 i że może zrealizować głoszoną przez Piłsudskiego ideę Międzymorza – w skrócie ABC: Adriatyk, Bałtyk i Czarne – pod warunkiem, że przestanie pomniejszać własną kondycję i, jak powiada, „zakasze rękawy”. Przyznam, że krotochwile opowiadane przez tego amerykańskiego politologa, założyciela i szefa wywiadowczej agencji Stratfor, są równie pociągające, jak wizje kreślone w Pożegnaniu jesieni Witkacego, w których Polska, pod wodzą generała Kocmołuchowicza, jest potęgą odpierającą chińską inwazję. Takie wirtualne zabawy mają swój urok. Odwołują się na ogół do faktów arbitralnie wybranych z nieprzeliczalnej ich ilości i polegają na konsekwentnym rozwijaniu z góry przyjętych założeń. Logika takich wywodów i analiz pozornie wydaje się nieposzlakowana, ma wszakże tę wadę, że odwołuje się do obrazu świata, w którym nie uwzględnia się zdarzeń pozornie mało prawdopodobnych. A przecież wystarczy przypadek, by zmienić stan rzeczy i pomieszać porządki.

O przykłady nietrudno. Choćby park narodowy Yellowstone, położony nad komorą magmową o długości 70 i szerokości 30 km, będącą w istocie gigantycznym kraterem superwulkanu, który, jak się przypuszcza, może wybuchnąć w dowolnym momencie. Co będzie wtedy ze Stanami Zjednoczonymi? Co z nimi będzie, gdy dojdzie do supergigantycznego trzęsienia ziemi, którego epicentrum będzie w okolicach San Francisco? Jeden uczciwy kataklizm wystarczy, by nasze myślenie o polityce, układach sił na świecie czy organizacji życia na planecie uległo drastycznej odmianie. Bajki? Do pewnego stopnia tak. Ale niekoniecznie nierealne. A przecież to tylko przykłady tego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Tego, co nam grozi, a czego sobie wyobrazić nie potrafimy, jest bez wątpienia więcej. Na razie pozostańmy przy wizji Jerzego Giedroycia z tomu rozmów z Barbarą Toruńczyk: „Wie Pani, tak sobie marzę, że dobrze by było, gdyby doszło do awantury. (…) Do nowej wojny światowej. (…) Wszystko by się rozwaliło. Wszystko. I tak można byłoby jeździć od kanału La Manche do Oceanu Lodowatego. Na taczankach. Byłby wtedy chaos niesłychany”. Scenariusz tej wojny przedstawia w swej książce Friedman. Bardzo śmieszne.