Maria Konopnicka a proces boloński

Piotr Kieraciński


W 1998 roku w Paryżu rektorzy europejskich uczelni podpisali deklarację sorbońską. Rok później ministrowie odpowiedzialni za szkolnictwo wyższe z 29 krajów europejskich sygnowali deklarację bolońską. Dr Ewa Chmielecka (obecnie profesor) przysłała wówczas do redakcji „Forum Akademickiego” informację o tym wydarzeniu i treść dokumentu. Nie przywiązaliśmy do tego wielkiej wagi. Deklaracja nie pojawiła się także w notatkach ministra nauki ani przewodniczącego KRASP publikowanych wówczas na naszych łamach. Wyglądała na ogólnikową i nie mieliśmy jeszcze świadomości, jak bardzo wpłynie na nasze uczelnie.

Po dziesięciu latach ministrowie państw uczestniczących w procesie bolońskim – a jest ich już 47 wraz z przyjętym właśnie do tego grona Kazachstanem – podczas rocznicowej konferencji w Wiedniu i Budapeszcie ogłosili utworzenie Europejskiego Obszaru Szkolnictwa Wyższego. W tym samym czasie na ulicach Wiednia przeciwko niektórym zmianom w europejskim szkolnictwie wyższym protestowało kilkanaście tysięcy studentów z całej Europy.

W deklaracji bolońskiej zobowiązano się do realizacji konkretnych celów: wprowadzenie porównywalności rezultatów kształcenia i stopni naukowych, trójstopniowy system kształcenia, punkty ECTS, mobilność kadry naukowej i studentów, współpraca m.in. w zakresie zapewnienia jakości kształcenia.

Jak zrealizowaliśmy te założenia w Polsce? Mamy dość skutecznie (mimo zastrzeżeń zgłaszanych z różnych stron) działającą Państwową Komisję Akredytacyjną, która współpracuje z odpowiednikami w innych krajach. Mobilność zapewnia zwłaszcza europejski program Erasmus i wdrożenie punktacji ECTS. Kształcenie można zakończyć po trzech latach licencjatem lub po kolejnych sześciu – doktoratem. Teoretycznie mamy uznawalność wykształcenia (suplementy do dyplomów) i stopni naukowych.

A teraz nasza lokalna praktyka. Studenci wracający z erasmusowych studiów muszą powtarzać rok lub uzupełniać/zaliczać zajęcia, które w tym czasie ich koledzy mieli w Polsce. Mówiąc krótko, kończą studia z kilkudziesięcioma dodatkowymi ECTS−ami, ponieważ zagraniczne zajęcia nie są przez polskie uczelnie uznawane. Polski student, by uzyskać dyplom polskiej uczelni, musi „odbębnić” określony przedmiot z tym, a nie innym wykładowcą, zamiast uzyskać przewidzianą prawem liczbę punktów. Mobilność wykładowców znacznie ogranicza powszechny brak dobrej znajomości języków obcych. A gdy już jakiś Polak, który przez lata był profesorem za granicą, np. we Francji (jak bohater artykułu niedawno opublikowanego na naszych łamach), chce wrócić do kraju i zająć się nauką, oferuje mu się stanowisko... adiunkta. Jego dorobek zagraniczny nie ma znaczenia. Liczy się formalny brak habilitacji. Trzy stopnie kształcenia – w zasadzie ten pierwszy, zwany licencjatem, a nawiązujący do tradycji bakałarskiej, zachowanej na wyspach brytyjskich, nie jest uznawany przez pracodawców za wykształcenie wyższe. Czyżby zawiniła Maria Konopnicka, która uczonego męża, bakałarza, a jakże, obdarzyła dość specyficznymi cechami, a nazwała Koszałkiem Opałkiem? A co znaczy pleść koszałki−opałki, każdy wie.

Piotr Kieraciński