Wiktorowie, cz. 3 Przekaz

cz. 3 Przekaz Magdalena Bajer


Wśród uczonych Wiktorów niewielu jest humanistów, ale tę wiadomość trzeba uzupełnić stwierdzeniem, że istniały zawsze zamiłowania literackie, a narrator rodzinnej sagi, prof. Andrzej Wiktor, dzisiaj senior familie i nestor polskiej malakologii, odznacza się zdolnością nader barwnego, obfitującego w celne metafory oraz analogie, opowiadania. Dzięki niej biograficzne zdarzenia i jednostkowe losy nabierają szerszych wymiarów i stają się świadectwem przemian historycznych.

Przyrodnicze geny, jak określił źródło wyboru dróg naukowych w rodzinie pan profesor, najwidoczniej nie tylko się dziedziczą, ale i przyciągają wzajemnie, bowiem małżeństwa biologów są tu częste.

Ślimacza międzynarodówka

Poznański mistrz, prof. Jarosław Urbański, przywiózł z Bałkanów materiały dotyczące tamtejszej ślimaczej fauny i namówił doc. Andrzeja Wiktora, by je opracował. Mój rozmówca zabrał się do tego, a gdy zobaczył różnice między naszymi i bałkańskimi ślimakami, zaczęło mu „coś świtać”. Podobnych „świtań” doznało wtedy pięciu uczonych z różnych miejsc Europy: Holender, Rosjanin, dwaj Rumuni, no i Polak z Wrocławia.

Rosyjski malakolog (starszy od prof. Wiktora o 20 lat), znawca fauny azjatyckiej i kaukaskiej, zaprosił polskiego badacza do Leningradu, gdzie znajduje się ogromny zbiór ślimaków, gromadzony od blisko dwustu lat. Obecnie należy do Akademii Nauk. Instytucja ta wydawała znaną w świecie serię „Fauna ZSSR”. Kolejny tom, z numerem 132, nosi tytuł (w polskim tłumaczeniu) Ślimaki nagie Związku Radzieckiego i krajów ościennych. Po raz pierwszy pojawił się także tytuł w wersji angielskiej, choć na publikowanie całości w tym języku akademia nie wyraziła zgody. Prof. Wiktor był pierwszym cudzoziemskim autorem dokooptowanym do tej serii. Współpraca kontynuowana przez kilka lat zaowocowała ośmioma publikacjami. Do jednej z nich, jak to żartem mówi prof. Wiktor, obaj specjaliści dokooptowali drugiego „rozbiorcę” – Niemca. Powstała cenna publikacja dotycząca ślimaków nagich całej półkuli północnej. Ogłosiło ją prestiżowe czasopismo w ówczesnej RFN. Dzisiaj mój rozmówca, kiedy inni już odeszli, jest jedynym znawcą całości zagadnień dotyczących fauny ślimaków nagich.

W tej sytuacji dzieje rodzinne musiały w naszej wielogodzinnej rozmowie ustąpić na czas jakiś ślimaczym sprawom, co nie grozi znudzeniem czytelników, jako że ślimaki nagie zaabsorbowały ostatnio opinię społeczną wielu krajów, dokonując inwazji nie tylko na tereny miast, ale także na agrocenozy różnego typu i czyniąc poważne szkody w uprawach, ogrodach, cieplarniach i magazynach jarzyn.

Nie są, jak sądzono, jednorodną pod względem pochodzenia grupą ślimaków. W procesie ewolucji, przystosowując się do zmiennych warunków środowiska, kilka grup niespokrewnionych z sobą traciło muszle i łudząco upodobniało się do siebie zarówno wyglądem, jak też sposobem życia. Jest to tak zwane zjawisko ewolucji równoległej, które po raz pierwszy zostało udokumentowane przez mego rozmówcę i jego rosyjskiego kolegę, a rzecz była trudna, bowiem brak szczątków kopalnych. Wiadomo, że w kilku rejonach świata – m.in. Azji Centralnej, na Kaukazie, Półwyspie Iberyjskim, w Południowej Afryce, Nowej Zelandii, Himalajach, Grecji – niezależnie od siebie powstawały liczne rodziny i gatunki ślimaków o nagim ciele. Profesor, mimo że kroił (to znaczy sekcjonował) ich tysiące, jeszcze dziś nie potrafi rozróżnić niektórych gatunków, dopóki nie zajrzy w ich narządy rozrodcze.

Budujcie dalej

Tracąc muszle, ślimaki stały się bardziej mobilne. Rodzime, brązowe, które pan profesor nazywa czerwonymi (w młodości są pomarańczowe, w dodatku często mają paski), sięgają na wschodzie do linii Wisły. Niedawno pojawiło się w Łańcucie ognisko ślimaka o łudząco podobnym wyglądzie, jednak przybysza z daleka, bo z Półwyspu Iberyjskiego. Niemal na pewno z pomocą człowieka przekroczył Alpy i dziś pojawia się w różnych częściach Polski. Odpowiada mu drastycznie zmienione przez człowieka środowisko wielu agrocenoz – ogrodów, cmentarzy, ugorów itp., nie ma on w Polsce naturalnych wrogów, poza ropuchą, która nie jest gatunkiem zbyt licznym i nie zawsze występuje tam, gdzie żerują owe ślimaki. Nieproszony gość „idzie ławą”, potrafi zniszczyć np. uprawy rzepaku do tego stopnia, że trzeba zaorać pole. Żywi się niemal wszystkim – padliną, odchodami zwierząt, nasionami, owocami, liśćmi. Problemem tych szkodników od kilku lat zajmuje się Instytut Ochrony Roślin w Poznaniu, z którym mój rozmówca współpracuje.

Niewiele jest chyba takich obiektów badania naukowego, o których powiedziano już wszystko. Prof. Andrzej Wiktor zajmuje się ślimakami nagimi od z górą 40 lat. Jest autorem pierwszego tomu Monografii fauny Polski. Napisał podobne dla Bułgarii, Grecji, Jugosławii, Chin, Pakistanu. Wszystkie są wyposażone w tysiące rysunków (nie mogą ich zastąpić fotografie) wykonanych przez autora, mającego zdolności rysunkowe, a także w liczne mapy ślimaczych zasięgów, a stanowią świadectwo dorobku współczesnej malakologii. – To jest to, co zostawiam następcom. Budujcie dalej i poprawiajcie, co poprawić należy.

Biografia Andrzeja Wiktora, który przeszedłszy na profesorską, więc późniejszą, emeryturę nie przestał ani pracować naukowo, ani udzielać się społecznie, ani uczestniczyć w życiu umysłowym Wrocławia – jest stałym bywalcem Salonu profesora Dudka od początku, tj. kilkanaście już lat – wydaje mi się modelowa w wielu ważnych wątkach i aspektach.

Na początku drogi życiowej pokonał przeszkody związane ze „złym pochodzeniem” ziemiańskim, zmuszony do większych niż inni wysiłków. Kiedy zaczynał pracować nad ślimakami, władze oczekiwały od nauki praktycznych, natychmiastowych pożytków, zwłaszcza gdy badania trochę więcej kosztowały. Uczeni grali z władzami tłumacząc, że potrzeba cierpliwości w oczekiwaniu owych pożytków lub, że jakaś problematyka jest ważna w skali międzynarodowej, a kosztuje niezbyt wiele. Zadośćuczynieniem historii pozostanie aktualna przydatność badań malakologicznych dla gospodarki – w zupełnie innych warunkach ustrojowych.

W tym samym kręgu

Pierwsza żona pana profesora, Jadwiga Kwiecińska−Wiktorowa, była anatomem porównawczym. Pod koniec życia pracowała w Muzeum Przyrodniczym Uniwersytetu Wrocławskiego, zajmując się przez jakiś czas pasożytami ślimaków. Zasłużyła się bardzo muzeum jako autorka historii tej placówki, która istnieje od r. 1814 i znana jest w świecie z bogactwa zbiorów i aktywności naukowej pracujących tu zespołów. Dzięki jej książce, wydanej dwa tygodnie przed śmiercią autorki (później przetłumaczonej na angielski), mieszkańcy miasta nad Odrą i goście zagraniczni odwiedzający muzeum mogą się dowiedzieć np. o zawartości i wartości trzech zielników, prowadzonych przez wiele dziesiątków lat, o wielkich kolekcjach koralowców czy owadów. Kolekcję tworzyło wiele pokoleń uczonych dwu narodów. Muzeum Przyrodnicze stanowi przykład ciągłości w tym, co może być poza− i ponadpolityczne – w badaniach naukowych ich dokumentacji i udostępnianiu.

Córka skończyła antropologię i pracuje w Instytucie Antropologii UWr. Odziedziczyła po ojcu zdolności rysunkowe. Męża ma geologa pracującego w instytucie resortowym.

Najstarszy wnuk po informatyce „dorobił” dwa lata biotechnologii i jest na studium doktoranckim w Bergen, zgłębiając tajniki bioinformatyki. Przyrodnicze geny okazują się silne, choć dziadek powiada, że „głowę to on ma informatyczną, nie biologiczną”. Wnuczka skończyła archeologię, a najmłodsza z trójki potomków kończy liceum.

Sprzeciwiła się genom siostra pana profesora i została plastyczką, czwórka jej dzieci także nie kontynuuje tradycji przyrodniczej, za to sprawdziła się w działalności artystycznej.

Druga żona prof. Wiktora, Hanna Mizgajska−Wiktor, poślubiona siedem lat temu, ukończyła studia AWF i, jako drugi fakultet, biologię w Poznaniu. Zrobiła doktorat w Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Pracując nad pasożytami, chciała się habilitować we Wrocławiu, gdzie jest silny ośrodek parazytologiczny, którego filary stanowią niegdysiejsze studentki mojego rozmówcy. Los zrządził, że chory już jej szef poprosił prof. Wiktora, by zaopiekował się habilitantką. Opiekuje się do dzisiaj. Państwo Wiktorowie odbywają wędrówki między Wrocławiem i Poznaniem, gdyż pani Hanna w stolicy Wielkopolski kieruje Zakładem Biologii Akademii Wychowania Fizycznego, przez dwie kadencje była dziekanem, a do tego wykłada w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Lesznie. Jej zainteresowania i prace badawcze dotyczą pasożytów występujących u psów, kotów i człowieka.

Pan profesor mówi żartem, że biologami z jego rodziny można by obsadzić cały kierunek uniwersytecki. Dodaje, że w rodzinie Wiktorów są jeszcze: jeden botanik i dwóch absolwentów biologii związanych z morzem.

Przed spotkaniem wiedziałam o związkach prof. Wiktora z opozycją demokratyczną. W roku pierwszej „Solidarności” został (w wolnych wyborach) członkiem Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, a podczas stanu wojennego angażował się w przestrzeganie prawnie obowiązujących, choć często przez władze łamanych procedur względnie demokratycznych. W wyborach władz Uniwersytetu Wrocławskiego w 1984 r. otrzymał przytłaczającą przewagę głosów, jednak ówczesny minister wybór zakwestionował, stwierdzając, że „prof. Andrzej Wiktor nie zapewnia socjalistycznego wychowania młodzieży”, co było prawdą oczywistą. Do odwołania wybranego rektora wymagana była aprobata Rady Głównej, która nie podzieliła poglądów ministra. Potrzebne było uchylenie uchwały RG i wyborów przez najwyższe władze państwowe, co też się stało.

Duży kawał naszej najnowszej historii stanowi tło dla biografii profesora. Na tym tle zmieniających się epok widać wyraźnie główne rysy tego, co określamy mianem etosu warstwy inteligenckiej – od jej genezy po najbardziej aktualne, zgoła doraźne zadania i przyjmowane przez przedstawicieli inteligencji role. Te ostatnie nie przeobraziły się jakoś zasadniczo w ciągu życia dzisiejszych nestorów rozmaitych dziedzin nauki i wychowawców kilku pokoleń następców. Pierwszą powinnością uczonych jest ciągle, poza przekazywaniem wiedzy, zaszczepianie cech, które stanowią o tym, że człowiek jest przyzwoity (w moich rozmowach to słowo powtarza się często, w tej tu relacjonowanej także).

Inne pokusy czyhają dzisiaj na aspirujących do kariery naukowej, do łączącego się z nią duchowego przywództwa, przynależności do elity narodu. Warunki spełnienia takich aspiracji pozostają te same, jakkolwiek trzeba to czynić śpieszniej. Między tradycją bolońską, tj. duchem uniwersytetu, a strategią bolońską, tj. koniecznością kształcenia wielokrotnie większej liczby młodych ludzi i wychowywania ich tak samo dobrze jak w uczelniach średniowiecznej Europy, istnieje obszar zadań szczegółowych, które wymagają znajomości przedmiotu oraz przywiązania do tradycji i – w tym samym stopniu – zdolności wizjonerskich. W rodzinach inteligenckich kształtuje się jedno i drugie.