„Jak” reformować lub „czy” reformować

Ryszard Tadeusiewicz


Przedstawiany niżej tekst powstał z inicjatywy i na prośbę redakcji „FA”, co pozwalam sobie zaznaczyć na początku, żeby odpowiedzieć na pytanie, które często pada po moich (kontrowersyjnych) wypowiedziach na różne tematy związane ze sferą nauki i szkolnictwa wyższego. Pytanie to (w łagodniejszej formie) brzmi: „a kto cię prosił, żebyś się znowu mądrzył?”. No więc odpowiadam na to pytanie, dodając informację, że uległem dopiero drugiej prośbie, bo gdy zostałem zaproszony po raz pierwszy, to akurat miałem ogromne spiętrzenie pilnych prac (siedem recenzji habilitacji i wniosków profesorskich w kolejce) i musiałem przeprosić, że może nie tym razem…

Teraz jednak mam chwilę i spróbuję podzielić się z czytelnikami „FA” garścią przemyśleń na temat koncepcji reform nauki i szkolnictwa wyższego, które są przedmiotem debat i dyskusji od ponad dwóch lat.

Ostatnio, jak wiadomo, mamy dwa projekty strategii i znowu trwa dyskusja, czy przyjąć takie lub inne rozwiązanie i czy ten zapis powinien mieć taki kształt, czy może inny? Czy lepszy jest projekt A, czy projekt B? Chciałbym się mylić, ale wydaje mi się, że po tych wszystkich dyskusjach pojawi się nowy projekt, który bynajmniej nie będzie godził najlepszych elementów projektów A i B (co zresztą jest niemożliwe, bo projekty te w wielu szczegółach są po prostu sprzeczne), tylko będzie nowym autorskim projektem C, który trzeba będzie szybko wprowadzić na ścieżkę legislacyjną, no bo przecież tyle czasu stracono! Projekt ten po przejściu przez „młyn” ustaleń międzyresortowych, komisji sejmowych i senackich, poprawek zgłaszanych w ostatniej chwili przez posłów i przegłosowywanych bez analizy ich wpływu na logiczną spójność całości stanowionego prawa stanie się niepodobnym do A, B i C prawem w formie ustawy D. 

Ponieważ w taki właśnie sposób widzę przyszłość procesu legislacji obszaru nauki i szkolnictwa wyższego, wyrzeknę się łatwej satysfakcji, jaką mógłbym czerpać z wytykania wad projektów A i B, będących aktualnie „na wokandzie”, a także zrezygnuję z okazji do zdobywania sympatii tego lub innego gremium, stojącego za każdym projektem, poprzez wychwalenie ich zalet (które także dostrzegam). Obserwuję jednak, że chętnych do dyskusji „w tym temacie” jest pod dostatkiem, a ponadto niemal wszystko, co można było na ten temat powiedzieć – już powiedziano. Ja w związku z tym chciałbym się odnieść do motywacji tych wszystkich zmian i reform, ponieważ wydaje mi się ona w pewnych przypadkach (oględnie mówiąc) dyskusyjna.

Ambicja reformatora

Twierdzę, że przynajmniej część reform (lub ich planów) wynika z tego, że niektórym, jak powietrze, potrzebna jest sława reformatorska. Pragnienie reform podsycają także media. Gdy zostałem po raz pierwszy wybrany na stanowisko rektora AGH, każdy dziennikarz, który przeprowadzał ze mną wywiad, pytał, co zamierzam zmienić. Gdy mówiłem, że przynajmniej na początku chciałbym jak najmniej zmieniać, bo uczelnia, którą objąłem, ogólnie dobrze funkcjonuje, a na studiach medycznych nauczono mnie maksymy primum non nocere – to patrzano na mnie trochę drwiąco. Jak można mieć władzę i nie chcieć wszystkiego tak zmienić, żeby można było dzielić dzieje (uczelni, resortu, państwa, ludzkości) na dwie nierówne epoki – przed nadejściem reformatora i po jego wkroczeniu?!

Zmiany, oczywiście, są konieczne, bo świat się zmienia, potrzeby się zmieniają, gromadzone są doświadczenia, które świadczą o potrzebie zmian. Nie jestem więc przeciwnikiem zmian, zresztą dałem temu praktyczny wyraz, urzędując przez trzy kadencje jako rektor mojej uczelni, bo to ja byłem tym, który na „akademii węgla i stali”, jak nazywano AGH, promował i rozwijał informatykę, automatykę i telekomunikację, tak że są one dziś znakiem firmowym AGH, a także uruchomił wydział humanistyczny i pierwszą w Polsce Międzywydziałową Szkołę Inżynierii Biomedycznej. Zrobiłem to wszystko, bo tak było trzeba, bo wymagało tego zmieniające się otoczenie, ale zdecydowanie nie dlatego, że od początku zamierzałem zmieniać i reformować.

Dążenie do reform dla reform podpowiada złe rozwiązania. Z takich (między innymi) motywacji zreformowano szkolnictwo średnie, bardzo mocno ograniczając nauczania przedmiotów ścisłych, z wielką szkodą dla całych pokoleń niedouków, dla których elementarne prawa fizyki czy chociażby tylko racjonalny związek przyczyn i skutków są teraz wprost niemożliwe do pojęcia. Dyskutowany szeroko problem matematyki na maturze to tylko wierzchołek góry lodowej!

Wprowadzenie na siłę trójstopniowego systemu studiów pod hasłem procesu bolońskiego także rodzi mnóstwo niepotrzebnych kłopotów w uczelniach i było przykładem niepotrzebnej nadgorliwości, bo bynajmniej nie wszystkie kraje Unii Europejskiej tak bezkrytycznie się temu systemowi poddały.

Szczególnie niepokojące jest to, gdy decydenci stawiają pytanie, co zreformować, nie zastanawiając się wystarczająco nad tym, czy reforma jest w ogóle potrzebna, jaki jest jej optymalny zasięg (nie zawsze trzeba od razu wszystko zburzyć do fundamentów i zaorać), a także w zbyt małym stopniu troszcząc się o to, jakie będą uboczne skutki negatywne reformy. A takie przecież występują zawsze.

Oczywiście byłoby zbyt dużym uproszczeniem twierdzenie, że proreformatorskie dążenia są inspirowane wyłącznie ambicjami, jednak niepokojąco często ten starannie ukrywany czynnik odgrywa dużą rolę. Odłóżmy go jednak na bok i przyjrzyjmy się uważnie innym argumentom, jakie wysuwają zwolennicy aktualnie przygotowywanej reformy prawa o szkolnictwie wyższym oraz ustaw działających w sferze nauki. Reformą nauki zajmę się może innym razem, żeby nie mieszać wątków, natomiast zachęcam do wspólnego przyjrzenia się motywacjom związanym z reformą szkolnictwa wyższego.

Szanghaj w gminie

Najczęściej podnoszony ostatnio argument mówi o tym, że w takim czy innym rankingu zagranicznym nasze szkoły wyższe nie znalazły się w grupie pięciuset (czy więcej) uczelni uznanych za najlepsze na świecie. Dla wielu osób sam ten fakt ma być wystarczającym uzasadnieniem przemożnego dążenia do wprowadzenia reform.

Zastanówmy się jednak nad tym poważnie. To, że Shanghai Jiao Tong University przyjął jakieś kryteria i na tej podstawie opublikował listę 500 uniwersytetów bynajmniej nie oznacza, że jest to jakaś prawda objawiona, określająca w skali absolutnej, kto jest lepszy, a kto gorszy. Wynik każdego rankingu jest zawsze wypadkową dwóch czynników: jakości rangowanych obiektów oraz kryteriów przyjętych jako podstawa rankingu. Z pewnością nieobecność na tej liście polskich szkół wyższych nie może kogokolwiek cieszyć, bo takie rankingi mają tendencję do stawania się „samosprawdzającą się prognozą”. Skoro jakaś uczelnia jest wysoko w rankingu, to będzie do niej napływać więcej kandydatów na studia i większe dotacje od różnych państwowych i prywatnych sponsorów, co spowoduje, że stanie się ona jeszcze lepsza. Szkoda więc, że nas tam nie ma.

Jednak rozdzieranie szat z tego tytułu i posypywanie głowy popiołem wydaje się chwilami zbyt daleko posunięte, a formułowanie wniosku, że taka czy inna reforma naszych uniwersytetów od razu wprowadzi je na czołowe miejsca tego rodzaju list formułowanych w przyszłości jest słabo uzasadnione. Żartobliwie można powiedzieć, że chwilami zachowujemy się w tej sprawie jak wójt niewielkiej gminy, który bolejąc nad tym, że żadna mieszkanka jego wioski nie uzyskała tytułu Miss Universum, zamierza temu zaradzić, wprowadzając w gminie różne reformy. Można jednak podejrzewać, że wprowadzone przez wójta zasady urzędowego wyznaczania, kto ma być wodzirejem na zabawie w remizie, nie zwiększy istotnie urody wieśniaczek. Obawiam się, że podobna będzie skuteczność reform szkolnictwa wyższego, gdy już zostaną wprowadzone. Nie mam bowiem żadnych wątpliwości, że reformy ZOSTANĄ WPROWADZONE, chociaż nie wiem jeszcze, w jakim kształcie.

Skoro już pozwalam sobie w tym felietonie na żarty (chociaż jest to trochę śmiech przez łzy), to chciałbym zapytać wszystkie osoby, dla których szanghajski ranking jest głównym argumentem przemawiającym za koniecznością reformy polskiego szkolnictwa wyższego, dlaczego nie postulują także reformy urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej, opierając się na argumencie, że Barack Obama dostał Nagrodę Nobla, a Lech Kaczyński nie? Przecież analogia jest pełna: tu prezydent i tam prezydent, tu uniwersytet i tam uniwersytet…

Beczka prochu

Przemożna chęć majstrowania w systemie, który – lepiej lub gorzej – spełnia jednak swoje podstawowe zadania i dostarcza Polsce i światu wielu wykształconych ludzi, jest dla mnie niepokojąca. O jakości pracy naszych szkół wyższych świadczą głównie ich absolwenci, którzy albo zasilają szeregi sfrustrowanych bezrobotnych, albo na różny sposób robią karierę. Faktem jest, że wielu absolwentów najlepszych polskich uczelni robi karierę za granicą. Być może nawet zbyt wielu robi tę karierę za granicą z punktu widzenia interesów naszego kraju. Jednak w ten sposób potwierdzają oni swoje kwalifikacje, zdobyte w tych piętnowanych i skazywanych na reorganizację polskich uczelniach. Zwróćmy uwagę, jak wielu absolwentów naszych szkół wyższych sprawdza się na eksponowanych stanowiskach w kraju, zaś ci, którzy osiągają sukcesy międzynarodowe, pełnią często rolę wybitnie cenionych wykładowców w tych najbardziej renomowanych uczelniach amerykańskich czy brytyjskich, na które patrzymy z takim podziwem i z zazdrością. Gdyby prawdą było to, co utrzymuje wielu bezkrytycznych zwolenników reform, że tak źle uczymy w naszych uniwersytetach, to skąd by się brali ci ludzie, wykształceni w Polsce i tak bardzo doceniani na świecie?

Oczywiście nie jestem ślepy i widzę wady obecnego systemu szkolnictwa wyższego, zarówno w całości, jak i w różnych szczegółowych miejscach. Nie ulega wątpliwości, że wśród szkół wyższych jest wiele takich, które kształcą źle. Jest to jednak głównie efekt rozwiązań systemowych, które premiują wyłącznie ilość, całkowicie ignorując jakość. Niezależnie od tego, czy płatnikiem jest podatnik, czy sam student płacący za studia, przychody uczelni zależą od liczby studentów, a nie od tego, jak dobrze są oni kształceni. W sposób formalny i nieformalny funkcjonuje tu zasada „sztuka jest sztuka”, jak w filmie Kroll Władysława Pasikowskiego. Pół prześcieradła to też prześcieradło, a półgłówek jako student to też dobra podstawa do pobierania dotacji państwa albo czesnego od rodziców… Tu z pewnością jest niedobrze, ale czy proponowane reformy coś w tej sprawie zmienią? Obserwując, od jak dawna zapowiadany system „uczelni flagowych” wciąż pozostaje w sferze ogólnikowych koncepcji, a nie praktycznie wdrożonej finansowej implementacji, mam wątpliwość. Jeśli patrzymy na konkretne działania, a nie na deklaracje, to zamiast koncentracji środków na najlepszych uczelniach widzimy kolejne warianty rozdawnictwa „po równo” – z wiadomymi skutkami. Główna dyskusja toczy się przy tym wokół tego, jak wiele podmiotów dopuścić (w charakterze biorców) do tego rozdawnictwa. Co godne uwagi – pojawiają się przy tym głównie argumenty populistyczne, jako żywo przypominające sławne hasła z czasów PRL, że „wszyscy mają jednakowe żołądki”. Natomiast dyskusji na temat rozwiązań projakościowych się unika, bo to przecież beczka prochu.

Wartość dyplomu

Skoro nie można premiować najlepszych – to może warto by było bardziej stanowczo eliminować tych najgorszych, psujących opinię polskiego szkolnictwa wyższego? Przecież jest tajemnicą poliszynela, że znaczna część uczelni (zarówno publicznych, jak i niepublicznych – tu nie widać istotnej różnicy) w istocie z ledwością dorasta do poziomu dawnych pomaturalnych szkół zawodowych.

Nieprawdą jest, że dla eliminacji tych patologii trzeba zmieniać ustawę. Istniejące prawo daje zupełnie wystarczające podstawy do zdecydowanego eliminowania uczelni źle kształcących. Państwowa Komisja Akredytacyjna istnieje, działa i cieszy się zaufaniem środowiska. Tymczasem do absolutnych wyjątków należą przypadki, kiedy ewidentne nadużycia, wykryte przez PKA, doprowadziły do całkowitej eliminacji nawet tych najgorszych szkół. Jednocześnie ogromna liczba funkcjonujących obecnie uczelni, przy braku ich rzeczywistego rankingu, wynikającego z obiektywnych kryteriów (bo trudno brać poważnie pod uwagę rankingi przeprowadzane przez różne dzienniki i tygodniki), powoduje totalną dezorientację kandydatów na studia oraz pracodawców. Prowadzi to także do deprecjonowania wartości dyplomu ukończenia studiów w takim stopniu, że dziś na rynku pracy bywa on całkowicie bezwartościowym ozdobnikiem.

Niska wartość dyplomu ukończenia studiów jest następstwem między innymi tego, że dyplom taki, zdobyty często bardzo niewielkim wysiłkiem, ma praktycznie każdy kandydat do dobrego stanowiska i niepodobna odróżnić takiego dyplomu, za którym kryje się prawdziwa wiedza i rozbudzona inteligencja, od takiego, za którym stoi wyłącznie kasa rodziców licencjata czy nawet magistra. Umasowienie studiów wyższych, owa osławiona „zwiększona scholaryzacja” spowodowała inflację statusu posiadania wyższego wykształcenia, ze szkodą dla tych, którzy na dyplom ukończenia studiów porządnie zapracowali w renomowanej polskiej uczelni. Z niepokojem obserwuję dążenia do tego, by podobnie zdeprecjonować dyplom doktorski poprzez umasowienie studiów doktoranckich i majstrowanie przy ustawie o stopniach naukowych.

Nie mam wątpliwości, że reforma systemu nauki i szkolnictwa wyższego nastąpi, bo niezależnie od tego, czy jest naprawdę potrzebna, czy nie – zbyt wiele osób na wysokich stanowiskach, a także tych o dużym autorytecie osobistym, zaangażowało się w dyskusję o tym, jak reformować, a nie czy reformować. Jestem także pewien, że ostateczny kształt reformy zaskoczy wszystkich, którzy się dziś ofiarnie włączają do dyskusji i mają naiwną nadzieję na to, że podnoszone przez nich racje znajdą swój wyraz w tym, jaki będzie kształt nauki i szkolnictwa wyższego po reformie. Obym się mylił…

Prof. dr hab. inż. Ryszard Tadeusiewicz, automatyk, biocybernetyk, kierownik Katedry Automatyki Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w latach 1998-2005 rektor AGH i przewodniczący Konferencji Rektorów Polskich Uczelni Technicznych, członek Komitetu Badań Naukowych I i II kadencji, członek Rady Nauki w MNiSW.
Artykuł został napisany w lutym br.