HCV

Marek Misiak


Kilkanaście lat temu kampanie społeczne były rzadkością i nowością jednocześnie. Skupiały powszechną uwagę, dyskutowano o nich i poważnie traktowano ich przesłanie. Dziś takich kampanii trwa każdego dnia w Polsce kilkadziesiąt. Nieustannie obecny w przestrzeni publicznej przekaz o niektórych zagrożeniach zdaje się powodować u odbiorców przekonanie, że wszystkie ważniejsze problemy zostały zdefiniowane i że wszyscy już wiedzą, jak się chronić, skoro wszędzie o tym mówią. Stąd właśnie bierze się wiele zarażeń HIV, zwłaszcza wśród ludzi młodych – nastąpiło uspokojenie czujności.

Natomiast zagrożenie, które nie pojawia się w kampaniach społecznych, lecz tylko w tych niskobudżetowych lub po prostu rzadko się o nim mówi, jest bagatelizowane (w myśl zasady, że to, czego nie ma w telewizji i Internecie, nie istnieje). Wszyscy wiedzą o HIV, część kobiet uświadamia już sobie zagrożenie rakiem szyjki macicy, ale wirusowe zapalenie wątroby typu C (HCV) to dla znakomitej większości ludzi termin nieznany. Gdy już słyszą, myślą: „Aha, żółtaczka” i przed oczami staje im wymizerowany człowiek z żółtymi białkami oczu, którego zakażono w szpitalu. Tymczasem zidentyfikowanym dopiero w 1989 roku wirusem HCV coraz częściej zakażają się studenci, którzy z usług służby zdrowia korzystają rzadko lub wcale.

Utajone zagrożenie

Najdziwniejsze jest to, że o HIV, którym w Polsce zakażonych jest (według najbardziej pesymistycznych szacunków) ok. 20 tys. osób, wiedzą praktycznie wszyscy, a o HCV (liczbę zakażonych Polska Grupa Ekspertów HCV szacuje na ponad 700 tys. osób), nie wie praktycznie nikt, kto nie zetknął się z osobą zakażoną w swoim najbliższym otoczeniu. Liczbę zdiagnozowanych chorych określa się na pomiędzy 20 tys. (dane Polskiej Grupy Ekspertów HCV) a 50 tys. osób (dane Stowarzyszenia Pomocy Chorym z HCV „Prometeusze”), co oznacza, że od 2,8 do 7,1 proc. zakażonych jest świadomych swojego stanu. W przypadku HCV największy problem nie polega na tym, że osoby HCV+ mogą nieświadomie zarażać innych (zarazić się HCV nie jest tak łatwo, o czym niżej), ale na tym, że nieleczone, utajone zakażenie HCV może się po 15−20 latach przerodzić w marskość wątroby, a po 20−30 latach nawet w raka wątroby.

Wśród studentów są tacy, u których zakażenie się HCV może spowodować pogorszenie stanu zdrowia wyjątkowo szybko. Jakkolwiek może to być paradoksalne, grupą szczególnego zagrożenia są mężczyźni trenujący kulturystykę, którzy zażywają anaboliki metaboliczne. W przypadku stosowania środków hormonalnych i współistniejącego wirusowego zapalenia wątroby szansa przeżycia kilkunastu lat może być niewielka. Jak pisałem już wcześniej, wielu studentów nie należy do wylewających za kołnierz, a picie dużych ilości alkoholu w połączeniu z zakażeniem HCV to niemal gwarantowana marskość wątroby. Narząd ten z dwoma tak poważnymi zagrożeniami jednocześnie może sobie po prostu nie poradzić.

Jak dotąd ponad 70 proc. przypadków zakażeń HCV ma miejsce w placówkach służby zdrowia. Następują one podczas zabiegów, gdy pacjent ma kontakt z krwią lub w jakikolwiek sposób zostaje przerwana ciągłość powłok skórnych. Notowano przypadki zakażeń w gabinetach stomatologicznych – wirus HCV ginie dopiero w temperaturze około 140 stopni Celsjusza i zwykłe wygotowanie sprzętu nie wystarczy. Kobiety (a coraz częściej również mężczyźni) zarażają się w gabinetach kosmetycznych – zwłaszcza tych gorszych czy wręcz półamatorskich, gdzie nie używa się jednorazowego sprzętu, a ten wielorazowy albo w ogóle nie jest sterylizowany, albo dzieje się to wyłącznie poprzez gotowanie. Zakazić można się też u fryzjera – maszynki do golenia i brzytwy powodują czasem nieodczuwalne skaleczenia naskórka. Zwłaszcza wśród studentek coraz popularniejsze są też tatuaże. Jest to nadal usługa dość droga i wielu studentów robi je w tanich zakładach, gdzie poziom higieny (a często i świadomości konieczności jej zachowania) pozostawia wiele do życzenia. Około 45 proc. przypadków stanowią wreszcie tzw. zakażenia sporadyczne (idiopatyczne), czyli takie, w których przyczyna jest nieznana.

Co jeszcze ważniejsze, profilaktyka HCV nie jest tak „mroczna”, jak profilaktyka HIV, nie jest bowiem nakierowana głównie na zapobieganie nowym zakażeniom, ale na umożliwienie osobom już zakażonym leczenia. Stowarzyszenie „Prometeusze” podaje, że przy zastosowaniu najnowocześniejszych terapii wyleczyć może się od 61 do 88 proc. chorych. Większe szanse mają ci, u których zdiagnozowano zakażenie i rozpoczęto terapię przed 30. rokiem życia. To jasno pokazuje, jak ważne jest uświadamianie zagrożenia już studentom – jeśli okaże się, że są HCV+, będą mieli większe szanse na odpowiednie zadbanie o swoje zdrowie.

Bariera lęku i przepisów

Podobieństwem między HCV i HIV jest za to fakt występowania irracjonalnego lęku przed zakażeniem. Gdy student lub studentka ujawni, że jest HCV+, dotychczas przyjazny współlokator nie chce nagle z nią mieszkać, a znajomi unikają pocałunków w policzek i zaczynają uważać, by przez pomyłkę nie łyknąć piwa z tego samego kufla. Tymczasem HCV można się zarazić wyłącznie poprzez kontakt z krwią. Używanie wspólnych naczyń, ręczników (o ile nie są zabrudzone krwią zakażonego), utrzymywanie kontaktów towarzyskich, dotyk, pływanie w jednym basenie czy pocałunek nie niosą ze sobą żadnego zagrożenia. Nie ma więc najmniejszego powodu, aby bać się ludzi zakażonych. I również w tym kierunku należy podejmować działania, aby osoby zakażone nie bały się, że koledzy i koleżanki się dowiedzą, a gdy już się dowiedzą, aby reakcje polegały na wsparciu i wręcz demonstrowaniu braku oporów przed kontaktami. Ważne jest też, by uświadamiać zdrowym studentom, że osoby zakażone cierpią nierzadko z tego powodu na depresję, a przynajmniej częściej niż osoby niezakażone miewają obniżenia nastroju i bywają przygnębione. Warto więc wskazać im, jak mogą wspierać takie osoby. Nie wymaga to skomplikowanych działań, trzeba po prostu przełamać barierę lęku i przekonania o własnej bezsilności.

Chorzy na HCV mają też w uczelniach problemy związane z koniecznością regularnego uczestniczenia w terapii. Jest to problem nie tylko osób cierpiących na HCV, ale również innych przewlekle chorych i niektórych niepełnosprawnych. Tymczasem wielu prowadzących ćwiczenia czy laboratoria daje prawo np. do dwóch nieobecności, a potem chory student słyszy, że takie są zasady i że prowadzącego „to nie obchodzi”. Otóż powinno obchodzić. Potrzebne są filtry do odsiewania symulantów, ale dla osób naprawdę chorych w regulaminach studiów powinny być paragrafy przewidujące ich sytuację. Może się pojawiać argument, że w takim razie osoby chore nie powinny studiować, bo nie ma to sensu. Nie miałoby, gdyby nie były w stanie uczestniczyć np. w połowie zajęć. Tymczasem taką terapię odbywa się najczęściej raz na parę tygodni lub zawsze w jeden konkretny dzień tygodnia, więc mówimy o absencjach rzędu 10−20 proc. zajęć, a nie 50 proc. Złudzeniem jest też przekonanie, że przecież takie zabiegi mogłyby być realizowane w godzinach niekolidujących z zajęciami. Po pierwsze, są to rzeczy zbyt poważne (i często również zbyt kosztowne), by można było je dowolnie przesuwać. Po drugie, nasza służba zdrowia ma trudności w zapewnieniu podstawowych usług. Trudno oczekiwać, by dostosowywała się do potrzeb pacjenta.

Stereotypy profilaktyki

Profilaktyka różnych zagrożeń również niesie ze sobą pułapki. Konieczność dotarcia do odbiorcy powoduje uproszczenie przekazu i bazowanie na prostych skojarzeniach. Współczesny odbiorca funkcjonuje bowiem w stanie tzw. uwagi rozproszonej – odbiera z otoczenia wiele bodźców jednocześnie, ale żadnego z nich świadomie nie analizuje. Powoduje to powstawanie kolejnych stereotypów w miejsce tych, z którymi kampanie społeczne chcą walczyć. Osoby niepełnosprawne zaczynają więc być postrzegane jako supermani, którzy są zdolni do większych osiągnięć niż ludzie sprawni, a przez to znów zanika wrażliwość na to, że np. nawet dobrze radzący sobie niewidomy w niektóre miejsca nie dotrze jednak sam.

W odniesieniu do HCV problemem jest to, że kampanie mające na celu profilaktykę tej choroby łączy się czasem z kampaniami profilaktyki HIV i wypowiada „HIV i HCV” niejako na jednym oddechu. Powoduje to dwa negatywne zjawiska. Po pierwsze, stygmatyzację zakażonych HCV, ponieważ są oni porównywani (mimowolnie, ale jednak) do zakażonych HIV (a poziom akceptacji osób seropozytywnych jest nawet w stosunkowo tolerancyjnym środowisku studenckim wciąż bardzo niski). Po drugie zaś, rodzi to u niektórych odbiorców przekonanie, że główną drogą zakażenia się HCV jest droga płciowa. Tymczasem prawdopodobieństwo zakażenia się w taki sposób jest bardzo niskie i wynosi 1−3 proc. w dwudziestopięcioletnim współżyciu monogamicznym. Myślenie o HCV jako chorobie wenerycznej nie tylko zafałszowuje obraz samej choroby. Usypia też czujność – osoby nieprowadzące życia erotycznego lub mające jednego, stałego i zdrowego partnera dochodzą do przekonania, że zakażenie HCV im nie grozi. Ponadto jest to kolejny sposób stygmatyzacji zakażonych – dowiadując się, że ktoś ze znajomych jest zakażony HCV, osoby zdrowe zaczynają go postrzegać jako kogoś, kto w przeszłości podejmował zapewne ryzykowne zachowania seksualne.

HCV to realne zagrożenie dla polskich studentów, co władze uczelni powinny mieć na uwadze rozpatrując propozycje kampanii profilaktycznych proponowanych przez organizacje studenckie czy NGO. HCV jest niebezpieczne właśnie przez swoją „zwykłość” – nie jest medialne, nie jest obecne w kulturze masowej, praktycznie żaden muzyk czy inny celebryta nie przyznał się do tej choroby ani na nią nie umarł. Jedyną znaną osobą, która zakaziła się HCV, jest… Pamela Anderson (a to chyba nie jest ktoś, o kim polscy studenci – z wyjątkiem tych o guście ukształtowanym przez męskie czasopisma – chcieliby czytać).

Uratowanie życia lub zdrowia choćby jednej osobie jest warte podejmowania zdecydowanych działań. Jeśli wspólnota akademicka ma być universitas nie tylko z nazwy, osób zakażonych HCV nie wolno zostawiać samym sobie, a ogółu studentów utrzymywać w nieświadomości co do zagrożenia HCV.