Wiktorowie, cz. 2 Na tle historii

cz. 2 Na tle historii Magdalena Bajer


W powojennej Polsce nauka była obszarem większej, choć także limitowanej swobody. Wybierali ją młodzi ludzie – zdolni, ambitni, zorientowani w sytuacji, z wyniesionym z domu przekonaniem, że niezależność wobec otoczenia zewnętrznego jest cenną wartością. Dzieci rodzin ziemiańskich łatwiej znajdowały azyl w tej sferze działalności niż gdzie indziej.

Andrzej Wiktor, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, dzisiaj senior rodu, zdawał maturę na Wybrzeżu, w liceum, które jezuitom odebrał parę lat wcześniej Związek Nauczycielstwa Polskiego. Był jednym z dwóch uczniów „niezorganizowanych” – wszyscy inni zapisali się w ostatniej klasie do ZMP. Delegat ministerstwa, na maturze, przejrzawszy dane personalne pytał go o... reformę rolną: „Jak to było u twojej babki?”. Na cytaty z Kalendarza Robotniczego młody człowiek usłyszał: „Ja wiem, jak to było i ty też wiesz. Jesteś wolny”. Okazało się, że ojciec tego pana był w majątku Wiktorów fornalem.

Na biologię w Uniwersytecie Poznańskim dostał się jako ostatni na liście przyjętych – po zdanym egzaminie wstępnym. Na przeżycie pierwszej studenckiej jesieni zarabiał... łowieniem żab, których dużo było potrzeba do ćwiczeń i na medycynie, i na biologii. Pomagał w tym stary woźny, pan Marcin, postać zrośnięta z uniwersytetem dożywotnio, niezwykłej prawości i wielkiego serca, o którym pan profesor długo mi opowiadał.

Gdy był jeszcze na pierwszym roku, jeden z adiunktów wystarał się o pieniądze z Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk na opłacenie sprawowanej przez Andrzeja Wiktora opieki nad kilkudziesięcioma akwariami oraz pomocy organizacyjnej w różnych potrzebach.

Swój byłem

– Idealna sytuacja – obracałem się pośród asystentów, magistrantów, studentów – od każdego się uczyłem. Mój rozmówca „był swój” na wydziale i gdy na trzecim roku stracił mieszkanie, pozwolono mu nocować w ciemni fotograficznej. Stary woźny budził go wchodząc rankiem ze szklanką mleka.

Analogicznie jak w liceum, przyszły profesor był, pośród setki kolegów, w gronie... ośmiu nienależących do organizacji młodzieżowej. Po trzecim roku, kiedy władze wprowadziły studia dwustopniowe, przewidując „kurs magisterski” dla zasłużonych w organizacji, a zarazem posiadaczy wysokiej średniej z wielkiej liczby egzaminów – Andrzej Wiktor spełnił tylko drugi warunek, lokując się na pierwszej pozycji.

Ponieważ magisterium z biologii można było uzyskać tylko w Warszawie i Wrocławiu, a „sympatia” (określenie z epoki) studiująca o rok wyżej (ominęła ją dwustopniowość) była już asystentką we wrocławskim instytucie, tym gdzie rozmawialiśmy, wybrał miasto nad Odrą. Była to późniejsza pierwsza żona pana profesora, nieżyjąca od szeregu lat.

W rodzinie były „geny przyrodnicze” – silne, bo trwale naznaczyły przyrodniczymi zainteresowaniami pokolenia Wiktorów. Andrzeja pociągały badania terenowe zwierząt w ich środowisku. Myślał żeby pójść śladem starszego brata−ichtiologa i zająć się hydrobiologią. We Wrocławiu okazało się to niemożliwe, bo tę kosztowną specjalność trzeba uprawiać w zespole, a takowego tu nie było.

Nie przerywając opowieści myślałam sobie, że los okazał się dobry i dla młodego adepta kursu magisterskiego i, co jest większą oraz trwalszą zasługą, dla polskiej zoologii, przysparzając tejże wybitnego badacza w dziedzinie u nas pionierskiej.

W Poznaniu, gdzie łowił żaby, ale także m.in. porządkował zbiory katedry uniwersyteckiej, postacią number one był wybitny malakolog prof. Jarosław Urbański, od którego ówczesny student „nauczył się ślimaków”. We Wrocławiu proponowano mu histologię – której wybitnym przedstawicielem był prof. Kazimierz Sembrat – z cytologią, wkraczającą w burzliwy rozwój, anatomię porównawczą reprezentowaną przez równie wybitnego Kazimierza Witalisa Szarskiego, entomologię... Nic mu „nie leżało”.

Wybrałem... ślimaki

– W biologii trzeba mieć predyspozycje do ściśle określonych rzeczy. A jest w czym wybierać! Jednemu z sędziwych uczonych przybyłych ze Lwowa, prof. Janowi Noskiewiczowi, Andrzej Wiktor zaproponował, że na magisterium chciałby wybrać malakologię. Usłyszał, że upatrzony mistrz na ślimakach zupełnie się nie zna, zatem nie będzie mógł młodemu adeptowi pomóc, ale podjął się ocenić gotową pracę, gdy powstanie i zgodził na to, że pomagać będzie prof. Urbański z Poznania. Z perspektywy wielu lat dzisiejszy senior malakologii ocenia to stanowisko jako wyraz głębokiego przekonania, że od własnych ambicji zawsze ważniejsze jest dobro nauki i że trzeba zawsze wspierać młodych, którzy wiedzą, czemu pragną się poświęcić.

W Katedrze Biologii Ogólnej Akademii Medycznej Andrzej Wiktor przepracował 9 lat, kończąc w tym czasie studia magisterskie, zakładając rodzinę, w której przyszła na świat córka. Publikował w wydawnictwach Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i pomyślał o doktoracie. Po uzyskaniu doktoratu w Uniwersytecie Poznańskim chciał wrócić na wrocławski, żeby pracować naukowo w malakologii, ale zarządzona właśnie blokada etatów to uniemożliwiła i przez trzy miesiące był bezrobotny.

Zastanawiałam się, czy absorbować czytelników szczegółami z odległej przecież przeszłości oraz biografii, na którą, szczęśliwie, nie wpłynęły one zniekształcająco i doszłam do wniosku, że należy od czasu do czasu to robić – wtedy, gdy życie poszczególnych przedstawicieli uczonych rodów toczyło się w rytmie historii i bywało poddane jej obrotom. Opowieść mojego rozmówcy, obfitująca w zdarzenia charakterystyczne dla czasów powojennych (tak je eufemistycznie nazywając), pokazuje na ich tle rysy postawy wobec świata i cechy charakteru, jakie temu pokoleniu były potrzebne do wejścia na drogę naukową, a tej części młodych ludzi, która była naznaczona „złym pochodzeniem”, jak Andrzej Wiktor, i nie starała się tego zmazać przynależnością partyjną, także do przebywania kolejnych etapów owej drogi.

Przeszkodę ministerialnej blokady pokonał ministerialny doradca z wrocławskiego uniwersytetu, który przekonał odpowiednie czynniki i przywiózł z Warszawy imiennie adresowany etat dla mojego rozmówcy. – To nie miało charakteru protekcji, nie byłem człowiekiem bliskim tego pana. Działały argumenty i rozsądek. Moralnie było w porządku, bo nie dostałem tego etatu niczyim kosztem. Trzeba tu dopowiedzieć, że i protekcja, dla kogoś zasługującego na nią merytorycznie, bez wątpliwości była w tamtych czasach i byłaby dzisiaj rozgrzeszona.

W uniwersyteckim Muzeum Zoologii (wówczas przy Instytucie Zoologicznym) dr Wiktor mógł zająć się bez reszty ślimakami, a po pewnym czasie trafiła tam również jego żona.

Pod skrzydłami

W r. 1960 Katedrę Ornitologii oraz Muzeum Zoologiczne UWr. objął prof. Władysław Rydzewski, który powrócił z Anglii, gdzie znalazł się z piękną kartą wojenną, ranny w 1939 r. i w powstaniu warszawskim, założyciel i redaktor prywatnego czasopisma poświęconego wędrówkom ptaków, które po dwudziestu latach przejęło Polskie Towarzystwo Zoologiczne i wydaje dotąd. Zorganizował szkołę ornitologii, dzisiaj uchodzącą za najlepszy ośrodek w środkowej Europie.

– Przez 18 lat był mi szefem, ale właściwie trudno powiedzieć, czy bardziej szefem, czy przyjacielem. Czwórkę podopiecznych docentów uwolnił od zajęć administracyjno−organizacyjnych, biorąc je na siebie, mogli więc szybko kroczyć drogą naukową. Troje rychło osiągnęło profesurę, wśród nich mój rozmówca (1980).

Jeszcze przedtem przyszło mu działać na szerszym polu, kiedy bowiem pojawił się w uczelniach okruch demokracji w postaci obecności czterech adiunktów w senacie, jako jednego z nich wybrano dr. Andrzeja Wiktora. W tej roli obserwował strajki studenckie 1968 r. uczestnicząc w obronie studentów.

Innym nurtem działania było prezesowanie Polskiemu Towarzystwu Zoologicznemu, którą to funkcję powierzono doc. Wiktorowi – „bez jego wiedzy i zgody”, kiedy bawił z żoną w Tatrach na urlopie. Po paroletniej przerwie wybrano go znowu i ta druga kadencja wypadła w czasie stanu wojennego, przez który udało się przeprowadzić towarzystwo bez większych strat.

Po śmierci prof. Rydzewskiego dyrektorem muzeum, będącego już instytutem o nazwie Muzeum Przyrodnicze UWr., został prof. Wiktor i wielokrotnie później wybierany na to stanowisko zajmował je przez 21 lat. Przejęte po mistrzu dziedzictwo pielęgnował starannie, a określa je tak: – Tu się głosu nie podnosiło. Mowy nie było o jakichś intrygach, plotkach itp. Sprawy były zawsze jasne. Zanim doszedł do emerytury (2002), był także prodziekanem macierzystego wydziału.

Pan profesor zwrócił mi uwagę na urodę swojego pokoju, gdzie siedzieliśmy przy herbacie podczas długiej rozmowy. Ten sam pokój zajmował jako szef, a jego następca uznał, że powinien zostać w tym miejscu, do którego się przyzwyczaił. Nie bardzo częste są takie relacje następców z poprzednikami, ale widać genius loci tego budynku, mieszczącego Muzeum Przyrodnicze od prawie 200 lat (1814), działa tak samo silnie, jak „przyrodnicze geny” w rodzinie Wiktorów.

O ślimakach „bezdomnych”

Dolnośląską faunę ślimaków Niemcy badali porządnie z końcem XIX w., ale na mapie współczesnej malakologii pozostawała raczej białą plamą – dopóki Andrzej Wiktor nie zajął się najpierw ślimakami Ziemi Kłodzkiej, która jest ciągle najlepiej pod tym względem poznaną częścią Polski.

Mało zbadane są ślimaki nagie, jako że wszystkie XIX−wieczne zbiory zawierają głównie muszle, na których badaniu malakologia się wówczas (i długo później) opierała. Gatunki rozpoznawano zazwyczaj po skorupkach. Dopiero później rozwinęły się nowe metody, diagnostyka oparta na anatomii i to pociągało za sobą daleko idące zmiany w systematyce. „Bezdomne” ślimaki (poprawnie ślimaki nagie) – znam je dobrze ze ścieżek we wrocławskim Parku Szczytnickim – trzeba zbierać żywe, konserwować w sposób wymagający złożonych procedur, identyfikować anatomicznie i przechowywać w odpowiednich warunkach, zupełnie inaczej niż muszle.

Na przełomie dwu poprzednich stuleci pracował w Lipsku znakomity badacz Heinrich Simroth (zmarł w 1918), który pozostawił prace uznane za ostatnie słowo o ślimakach nagich, co sprawiło, że odtąd przestano się nimi zajmować. Poznański mistrz Andrzeja Wiktora, sam „skorupkowiec”, namawiał uczniów, żeby któryś z nich zajął się tymi zapomnianymi przez naukę ślimakami. Mój rozmówca się zdecydował i zaczął „wgryzać” w  problematykę z tymi zwierzętami związaną, co zajęło mu blisko dekadę. Opowiadanie podczas naszego spotkania trwało krócej, ale muszę ślimakom nagim (mającym skorupkę ukrytą w ciele), jego bohaterom, poświęcić osobny tekst, tym bardziej, że o biologicznych pasjach innych członków rodziny trzeba także opowiedzieć.