Pożegnajmy PRL w uczelniach
Cieszę się bardzo, że „Forum Akademickie” po serii artykułów podsumowujących mijające 20−lecie rozpoczyna debatę nad następnym 20−leciem, w którym musi nastąpić zdecydowana poprawa poziomu badań naukowych i jakości kształcenia akademickiego. Bez zmian systemowych nie mamy szans na zbliżenie poziomu naszych uniwersytetów do poziomu chociażby światowych „średniaków”. Jeżeli chcemy opracować sensowną strategię rozwoju szkolnictwa wyższego, najpierw musimy przeprowadzić zdecydowane zmiany w jego strukturze i funkcjonowaniu. Czas najwyższy rozstać się z modelem, który w zasadzie ciągle tkwi w PRL−u.
Ustawa przyjęta na początku transformacji ustrojowej w roku 1990 nie mogła przewidzieć skali zmian w naszym kraju i wynikających z tych zmian wyzwań dla szkolnictwa wyższego. W efekcie w znacznym stopniu spetryfikowała system szkolnictwa wyższego PRL−u, który (o czym zapominamy) został wprowadzony na wzór radziecki w latach 1952−54, a więc w apogeum okresu stalinowskiego. W środowisku szkół wyższych panuje zgoda co do konieczności zasadniczych zmian, ale ze względu na silne zróżnicowanie interesów – różnych dyscyplin (humanistyka, nauki ścisłe, technologia), szkół (duże uniwersytety, politechniki, szkoły zawodowe itp.), jak i interesów podzielonej społeczności akademickiej – nie sposób wypracować konsensusu. W konsekwencji dotychczasowe decyzje, by mogły być akceptowane, były powierzchowne i fragmentaryczne, niezadowalające nikogo. Dyskusja ciągle trwa, czas mija i atmosfera sprzyjająca reformie w uczelniach wyraźnie się skończyła.
Mała stabilizacja
W ostatnich latach dyskusja toczy się głównie w elitach kierujących naszymi uczelniami przy pasywności i bierności szerokich kręgów społeczności akademickiej. Z osobistych obserwacji i wielu rozmów mogę stwierdzić, że wśród nauczycieli akademickich różnego szczebla panuje nie tylko zniechęcenie do wszelkich reform, ale wyraźne zadowolenie ze stanu obecnego. Nasze uczelnie znajdują się w swego rodzaju stanie równowagi, którą określiłbym jako „nasza mała stabilizacja”. Stan ten jest szczególnie widoczny w czasie wyborów władz uczelni. Wyraźnie wybierani są ci kandydaci, którzy zapewniają utrzymanie status quo.
Tak było już pod koniec lat 90., gdy jako minister próbowałem zmian, przyjmując – jak to widzę teraz – złe założenie o konieczności przeprowadzenia reformy przez środowisko niejako od wewnątrz. Wówczas w imieniu środowiska szkół wyższych występowała KRASP i w mniejszym stopniu RGSW. Nie ukrywam, że ówczesne moje poglądy, jako byłego rektora, były bliskie poglądom KRASP. Z perspektywy lat i innego punktu widzenia (czytaj: siedzenia) moje zapatrywania uległy radykalnej zmianie. Czytając wywiad z prof. Woźnickim w styczniowym „FA” miałem wrażenie, jakby to miało miejsce 10 lat temu, z tą różnicą, że wówczas się z tymi poglądami zgadzałem, a teraz propozycje te odczytuję jako sugestie zmian pozornych, których celem jest utrzymanie obecnego modelu funkcjonowania szkół wyższych. Tak się niestety stało po wejściu w życie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, która miała reformować system, a w gruncie rzeczy niczego istotnego w funkcjonowaniu szkół wyższych nie zmieniła (poza nazwami szkół wyższych i długością kadencji rektora).
W ostatnim czasie zaczynają się jednak pojawiać propozycje odważniejsze i projekty głębokich zmian systemowych. Z dużym zadowoleniem czytałem w styczniowym numerze „FA” ważny artykuł profesorów Jajszczyka i Pacholskiego, w którym autorzy kompetentnie i trafnie przeanalizowali obecny model zarządzania uczelniami i zaproponowali, moim zdaniem, bardzo słuszne jego zmiany. Z kolei w nr. 4 tygodnika „Wprost” prof. Wróblewski stawia trafną diagnozę zasadniczych chorób naszego szkolnictwa wyższego, sugerując właściwe kuracje uzdrawiające. Nadzieję budzą także ostatnie propozycje MNiSW, które są już wyraźnie systemowe, lecz – chyba w obawie przed sprzeciwem społeczności akademickiej – nieśmiałe i niestety fragmentaryczne.
Dwie ustawy
Moje przemyślenia chciałbym zacząć od stwierdzenia, że żadne kompleksowe zmiany w szkolnictwie wyższym nie mogą się dokonać wewnątrz środowisk szkół wyższych i nie ma również szans na uzyskanie powszechnej akceptacji środowiskowej dla głębokich przeobrażeń zaproponowanych z zewnątrz. Szkolnictwo wyższe jest tak ważne dla dobra wspólnego i pomyślnego rozwoju naszego kraju, że potrzebna mu jest niezbywalna odpowiedzialność władz państwowych. To państwo powinno odpowiadać za jego strukturę, system funkcjonowania i zarządzania oraz oczywiście za jego finansowanie, zarówno co do poziomu, jak i sposobu. Uczelnie powinny zaś odpowiadać za jakość oferowanego kształcenia akademickiego i związany z nim poziom badań naukowych.
Pierwszą i najważniejszą sprawą jest ponowne określenie szkoły akademickiej (uniwersyteckiej) i odróżnienie jej od szkoły wyższej, wyższej zawodowej czy kolegium. Kiedyś byłem zwolennikiem jednej ustawy dla całego systemu szkolnictwa wyższego, teraz uważam, że szkoły w pełni akademickie (uniwersyteckie) powinny mieć swoją odrębną „ustawę uniwersytecką”. Ustawa ta, co do zakresu regulacji, powinna być wzorowana na przedwojennej ustawie z roku 1937. Tak jak w tamtej ustawie, powinna ona wymieniać z nazwy szkoły, które jej podlegają; nie powinno być ich więcej niż około 30. Pozostałe szkoły podlegałyby innej ustawie – „o szkołach wyższych i kolegiach”. Szkoły wyższe mogłyby być włączone do szkół typu uniwersyteckiego dobrowolnie lub zostać ustawowo do nich włączone i w ten sposób zmienić niejako swoją kategorię, integrując w ten sposób niezwykle rozdrobniony system naszych uczelni. W sprawach kształcenia uczelnie uniwersyteckie (wg ustawy z 1990 określone jako autonomiczne) cieszyłyby się pełną autonomią akademicką, natomiast pozostałe uczelnie kształciłyby mniej więcej według dzisiaj obowiązujących zasad z minimami programowymi i pod kontrolą PKA. Jestem przekonany, że jest to lepsze rozwiązanie niż wyróżnianie „uczelni flagowych” czy „uniwersytetów badawczych”. Lista uczelni zaliczanych do kategorii uniwersyteckiej, jako decyzja polityczna, zatwierdzana byłaby (tak jak cała ustawa) przez Sejm RP, niepotrzebne byłoby więc określanie kryteriów zaliczenia do tej kategorii, co zawsze prowadzi do dyskusyjnego wartościowania uczelni.
„Ustawa uniwersytecka” powinna przede wszystkim regulować relacje państwo – uczelnia, pozostawiając resztę uregulowań statutom uniwersyteckim. Szkoły te powinny się cieszyć autonomią w sprawach merytorycznych, zaś państwo pozostawiłoby sobie wpływ na funkcjonowanie szkoły (nadzór właścicielski), aby móc gwarantować odpowiednią jakość kształcenia i badań naukowych oraz efektywność wykorzystania przekazanych na te cele środków finansowych. Druga ustawa, „o szkołach wyższych i kolegiach”, w sposób bardziej szczegółowy regulowałaby funkcjonowanie tych szkół, a ich statuty nadawane byłyby przez MNiSW. Obie ustawy powinny dotyczyć wyłącznie szkolnictwa publicznego. Szkoły niepubliczne (czytaj: prywatne) powinny kierować się w swojej działalności własnymi statutami i podlegać jedynie rejestracji. Takie rozwiązanie wcale nie wyklucza korzystania przez uczelnie prywatne, w drodze umów, z pieniędzy budżetowych na kształcenie i badania.
Finanse, nadzór, kariera
Zasady finansowania szkół wyższych (także jego wysokość w proc. PKB) powinny być jedną z najważniejszych regulacji obu ustaw. Moim zdaniem powinny istnieć trzy strumienie finansowania wszystkich publicznych szkół wyższych: dotacja podmiotowa na utrzymanie bazy szkół i inwestycje, zadaniowe finansowanie kształcenia oraz zadaniowe finansowanie badań naukowych. Pierwszy fundusz, rozdzielany algorytmicznie, byłby w gestii MNiSW, natomiast pozostałe dwa byłyby zarządzane (nieco podobnie do NFZ) – pierwszy na przykład przez RGSW we współpracy z PKA, drugi przez Radę Nauki i tworzące ją komitety.
Studia w szkołach uniwersyteckich powinny być powszechnie płatne albo przez państwo, albo przez studiujących. W pierwszym przypadku, niestety, konieczne byłoby ustalenie limitów miejsc, a państwo byłoby odpowiedzialne za równość szans w dostępie do takich opłacanych przez rząd studiów. W drugim przypadku studenci wnosiliby (bez wyjątków) czesne, zaś państwo utworzyłoby fundusz stypendialny (w wysokości takiej, jak w pierwszym przypadku), poprzez który realizowana byłaby także zasada równości szans w dostępie do studiów. W obydwu przypadkach pieniądze „szłyby” do uczelni za studentem. Nie byłoby to jednak jedyne źródło finansowania kształcenia. Uczelnie mogłyby realizować w drodze umów projekty edukacyjne oraz (w przypadku płatności czesnego przez państwo) pobierać czesne bezpośrednio od studiujących, którzy nie zmieścili się w limitach. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem częściowej płatności (współpłatności), która jako rozwiązanie niekompletne niczego nie załatwia.
Ważną kwestią, regulowaną przez ustawę, powinno być określenie sposobu nadzoru właścicielskiego państwa nad działalnością uczelni publicznej (państwowej) i zakresu samorządności społeczności akademickiej. Godne uwagi propozycje rozwiązań tych kwestii zostały zawarte w artykule profesorów Jajszczyka i Pacholskiego. Zgadzam się z autorami tych propozycji, że zarząd uczelni stanowić powinno kolegium rektorskie pod przewodnictwem rektora, nadzór wewnętrzny sprawowałby senat, a nadzór właścicielski ministra – powołana przez niego rada powiernicza. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem dwuwładzy w uczelni na zasadzie: rektor odpowiada za stronę merytoryczną, a kanclerz za administrację i zarząd zwykły. Funkcja rektora powinna być wyraźnie wzmocniona i powinien on być powoływany lub wybierany na swoją funkcję przy udziale zarówno ministra, jak i społeczności akademickiej.
Po latach panowania systemu autokratycznego naturalną rzeczą była chęć jak największej demokratyzacji uczelni, jednak z perspektywy lat widać, że z tym procesem przesadziliśmy. Obserwujemy wyraźnie silny kryzys funkcjonowania senatów i rad wydziałów, organy te stały się „maszynkami do głosowania”, zajmującymi się prawie wyłącznie sprawami bieżącymi. Są one zbyt liczne i nie ponoszą odpowiedzialności za swoje decyzje. Nie ma szans, aby mogły się skutecznie zajmować sprawami fundamentalnymi, np. strategią rozwoju uczelni czy wydziału. Należy ustawowo ograniczyć liczebność tych organów i wyłączyć z ich kompetencji decyzje zarządcze.
„Ustawa uniwersytecka” powinna także regulować sprawę stopni i tytułów naukowych, których nadawanie powinno być zastrzeżone tylko do kompetencji uczelni uniwersyteckich. Zupełnie wystarczający powinien być jeden stopień naukowy (doktorat) i jeden tytuł naukowy (profesor). Pierwszy uprawniałby do opieki nad pracami magisterskimi, drugi – doktorskimi. Tradycyjna obrona pracy doktorskiej, wieńcząca studia III stopnia, byłaby drogą do doktoratu, a kolokwium habilitacyjne (veniam legendi) drogą do tytułu profesorskiego. Zatrudnienie na poszczególnych stanowiskach, jak i wysokość uposażenia, winny być w gestii zarządu uczelni (rektor). Ministerstwo ustalałoby poziom najniższych wynagrodzeń. Zatrudnienie powinno być kontraktowe, a dla profesorów zwyczajnych możliwe byłoby tenure i stan spoczynku zamiast emerytury. Wszelkie formy podwójnego zatrudnienia powinny być zakazane, natomiast winny być wspierane okresowe zatrudnienia jako visiting profesor w innej uczelni.
Ze względu na długość tekstu nie mogłem omówić innych propozycji zmian, a te, które znalazły się w tekście nie zostały pewnie omówione wyczerpująco. Mam nadzieje, że moje przemyślenia sprowokują dyskusję i będę mógł w niej jeszcze zabrać głos.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.