Jeszcze długo

Henryk Hollender


Księgarnia lub biblioteka w budynku dawnego kościoła, a co w budynku dawnej biblioteki? Bibliotekarze akademiccy zamartwiają się, że biblioteki uczelniane, teraz sadowione w wystawnych gmachach, stracą sens istnienia. Wszelka informacja naukowa będzie – bo już właściwie jest – w sieci, ta zaś otoczy nas tak skutecznie – już nas właściwie otoczyła – że korzystanie z niej w domu czy w laboratorium jest regułą. Nie ma książek, a komputery są wszędzie, nie ma zatem i biblioteki.

Można na to odpowiedzieć, że mając zdigitalizowany nikły procent swoich zbiorów, jeszcze długo pozostaniemy skazani na budynki. No tak, ale ten argument zwiastuje przerobienie bibliotek uczelnianych na składnice zbiorów historycznych, a to jednak nie jest cała nauka i cały uniwersytet. Podobny argument – że książka drukowana ma się dobrze i wciąż będzie można ją kupować – też odnosi się do jakichś innych bibliotek, tym razem niezbyt akademickich. Podobnie jak wszystko to, co odkryliśmy w latach dziewięćdziesiątych, jakoś tam jednak te biblioteki reformując. Na przykład społeczny wymiar książnicy: ludzie przychodzą razem popracować, z naciskiem na „razem”, a jak przychodzą pojedynczo, to mogą się pogapić na innych ludzi i bardzo to lubią; często też trafi się w bibliotece jakaś wystawa, spektakl, spotkanie. Jasne, że biblioteki są od tego i potrzebują lokalu dla publiczności, a nie tylko na książki. Ale wszystkie te funkcje można ulokować gdzie indziej, w jakimś students center. Imprezowanie jest w modzie, możemy to robić w bibliotece, ale jeśli w bezpośrednim sąsiedztwie biblioteki jest takie osobliwe skrzyżowanie gmachu biurowego, dydaktycznego, auli i atrakcyjnej przestrzeni, której ostateczny kształt nadają użytkownicy, to nikt nie będzie zabiegał o to, żeby na przykład poeta czytał swoje wiersze akurat wśród książek. Niech je raczej tradycyjnie czyta nad kuflem piwa.

Oczywiście ta biblioteka, w którą u nas inwestuje się najchętniej, czyli główna, to niekoniecznie jeszcze jest autentyczna biblioteka akademicka. Specjalizuje się ona w prowadzeniu lektur studenckich i – gdzieniegdzie – starych druków, rękopisów itd., często także – mniej lub bardziej potrzebnych wydawnictw, otrzymywanych jako egzemplarze obowiązkowe. Czynnikiem stosunkowo najsilniej wiążącym tę bibliotekę z życiem naukowym uczelni jest to, że tu się dobiera, kupuje i wdraża bazy danych. Tej funkcji także potrzebna pewna przestrzeń. Prowadzenie sensownego katalogu, który otwierałby różne zasoby „od jednego wejścia”, repozytorium cyfrowego, portalu typu Bartol czy bibliografii typu BazTech, testowanie baz i szkolenie – to robią ludzie i muszą to robić w grupach, nie wszystko można outsourcować, crowdsourcować lub wykonać w domu i nacisnąć enter. Do tego jeszcze praca nad doborem lektur i dopasowaniem zasobów edukacyjnych uczelni do jej oferty dydaktycznej, a oferty dydaktycznej do jej zasobów, czym jeszcze tak naprawdę bibliotekarze w Polsce się nie zajęli, bo ich do tego nie dopuszczono – to także jest wołanie o przemyślany budynek.

Ale budynek głównie dla pracowników. A użytkownicy? Ach, ci pójdą za techniką. Albowiem kultura badania i porównywania tekstów przeżyje swoje zasadnicze źródło – książkę drukowaną, i odnowi się w środowisku ekranów, których technologia dopiero raczkuje. Te ekrany będziemy sobie wieszali palcami, wzrokiem lub ustnym poleceniem wokół naszego miejsca pracy, badali ich zawartość, porównywali je, przekształcali i tworzyli nowe. Grupa pracująca wśród takich ekranów i spierająca się o ich zawartość – oto czytelnik przyszłości. I on wali do biblioteki ze wszystkich stron, ze słuchawkami na uszach i wyświetlaczem w garści. Wyświetlaczem, który albo jest mały i poręczny, ale wtedy niczego na nim nie widać, albo urósł (iPad!), ale przestał mieścić się w kieszeni i nakazuje nam, byśmy na chwilę się zatrzymali.

Na razie to może wyglądać jak MedioVis 2.0 – Visual Interface for Seeking and Exploring Multimedia Libraries (Human−Computer Interaction Group, Uniwersytet w Konstancy), ale tu znajdujemy jeszcze przywiązanie do wyświetlacza, który istnieje fizycznie przed rozwinięciem obrazu, jak ekran o wysokiej rozdzielczości albo multitouch table firmy Microsoft. Jeśli jednak na te prace nałożymy jednak trochę science fiction, możemy sobie wyobrazić człowieka lub grupę dosłownie otoczoną informacją… może czymś w rodzaju hologramów? Nasuwa się porównanie z biblioteką nowożytną, która zaczęła zbierać książki drukowane i przekroczyła magiczną liczbę trzech tysięcy egzemplarzy, ograniczającą zbiory najzasobniejszych bibliotek średniowiecznych. Idea, że na stole wokół nas mogą leżeć różne dzieła Arystotelesa, w tym, dajmy na to, trzy różne wydania Fizyki, komentarze innych autorów, prace wywiedzione z autorytetu Filozofa lub zwrócone przeciwko niemu, i to wszystko dzieje się równocześnie – była niewyobrażalna w epoce rękopisu. Zażądajmy podobnego skoku naprzód w środowisku elektronicznym, ujrzyjmy wokół siebie mnogość okien niezależnych od ekranu. Drugą rzeczą, która natychmiast staje nam przed oczyma, jest piękny, przestronny gmach biblioteki.