Zatrudnię dyrektora

Henryk Hollender


Jestem na ogół zbudowany każdym kolejnym felietonem z cyklu „szkiełko w oku”, zwłaszcza zaś ten mnie zachwycił, w którym mój szanowny Sąsiad opisał pokolenie „rzeczy – tak, pojęcia – nie”. I właściwie nie ma znaczenia, czy chodzi tu o ludzi, którzy nie uczyli się matematyki, czy może o ludzi, którzy nie uczyli się czytać, pisać i toczyć sporów, czy może jednak po prostu o ludzi żyjących w wielopiętrowej fikcji telewizyjnego serialu, którzy mają zaburzone poczucie rzeczywistości.

Niestety ludzie piszą ustawy. Obowiązujące prawo o szkolnictwie wyższym (ustawa z 27 lipca 2005) wybiera rozmaite rzeczy, które muszą i które mogą być w uczelni. Musi być np. system biblioteczno−informacyjny z biblioteką, o co długo zabiegali bibliotekarze, może zaś – akademicki inkubator przedsiębiorczości oraz centrum transferu technologii (tu widocznie zabiegi były słabsze). Nie ma ani słowa o centrum informatycznym ani w ogóle o odpowiedzialności za tworzenie infrastruktury nauki; dobrze, że jest przynajmniej (art. 13) gromadzenie i udostępnianie zbiorów bibliotecznych i informacyjnych jako jedno z podstawowych zadań uczelni.

Oczywiście uczelnie tworzą takie centra, a dyrektora „powołują”, bo rzecz nieuregulowana ustawą może być regulowana statutem zgodnie z tradycją i zdrowym rozsądkiem. W niejednym zatem statucie powołany dyrektor centrum spotyka się z powołanym kwestorem i powołanym dyrektorem inkubatora oraz zatrudnionym kanclerzem i zatrudnionym dyrektorem biblioteki. O co tu chodzi? Skąd się biorą te różnice? Przecież zatrudniać dyrektora na ogół nie trzeba, bo już bywa zatrudniony, np. – jako bibliotekarz dyplomowany – na stanowisku kustosza dyplomowanego. Jeśli wakat zapełnia osoba z zewnątrz, to owszem, trzeba ją zatrudnić, a zatrudniając – dodatkowo powołać. Jeśli jednak kandydat na dyrektora rekrutuje się spośród pracowników uczelni i rektor podjął decyzję, by to on stanął na czele biblioteki, to trudno sobie wyobrazić, na czym miałoby polegać zatrudnianie. Chyba na tym, że ustawodawca domniemywał, iż dyrektor biblioteki to jest odrębne stanowisko pracy, na którym zatrudniamy, czyśmy mieli już wcześniej tego gościa w naszych szeregach, czy nie! Byłoby to może i logiczne, może gdzieś tak jest. U nas jednak, obejmując stanowisko dyrektora, nie przestajemy być tym, kim – zgodnie z obowiązującą pragmatyką zawodową – byliśmy poprzednio. I wydawałoby się, że wszyscy o tym wiedzą. Konferencja Dyrektorów Bibliotek Akademickich Szkół Polskich interweniowała kilkakrotnie w ministerstwie, ale widocznie nie zastosowała przyjętych w Polsce technik zmieniania prawa, bo nie było żadnych rezultatów.

Być zatrudnionym a nie powołanym to jest właśnie ten brak klasy, który występuje w uczelniach, gdzie dowartościowanie biblioteki wynika z wymęczonego, rozwlekłego przepisu, a nie z tradycji. Jasne, że jeszcze gorsze byłoby powoływanie osoby przypadkowej, którą wysoko ocenia pracodawca, ale na podstawie sobie tylko znanych kryteriów, czyli według zasady obowiązującej w całym naszym bibliotekarstwie publicznym. Nie widać, żeby to budziło szerszy sprzeciw. Co prawda uczelnie mogą także poigrać z losem, bo wolno im na stanowisku dyrektora biblioteki zatrudnić dowolnego doktora – ot, myślenie magiczne i kompletna niewiedza, iż bibliotekarstwo to jest w ogóle jakaś wiedza specjalistyczna. O ile jednak wiem, po to rozwiązanie raczej się nie sięga.

Niestety, obowiązujący system wcale nie wymusza jakości dyrektorów. Bibliotekarzem dyplomowanym zostaje się głównie za egzamin i publikacje, a sprawności menedżerskie kandydata, np. umiejętność wdrożenia jakiejś poważnej innowacji czy w ogóle pracy w zespole, w ogóle nie są oceniane. Stąd powszechna jest skłonność do delegowania tych czynności, w których dyrektor „się nie widzi” – na zastępców. Zastępcy miewają w ten sposób działki zupełnie dla dyrektora generalnego niewidoczne. W biznesie o takie trudniej, bo zawsze widać, czy wice zapracował na ogólny wynik finansowy. W bibliotekarstwie nie ma analogicznych narzędzi, zastępca jest faktycznym władcą w obrębie swojego zakresu czynności, a dyrektor naczelny dorabia do tego ideologię, że nie może na wszystkim się znać. Jeśli wreszcie zacznie się dyskusja na temat braku polityki bibliotecznej w Polsce, to może spójrzmy, że to nie tylko ministerstwa i działacze partyjni, że to my sami nie umiemy jej prowadzić.

Ale i tak miło być dyrektorem biblioteki. Można np. mieć wizytówkę, na której jest jasno napisane, jakie zajmujemy stanowisko. Nie każdemu tak dobrze. Pokazuje nam zaprzyjaźniony doktor habilitowany wielkiego polskiego uniwersytetu swoją wizytówkę w wersji anglo−amerykańskiej. I nic tam nie ma poza gołym doktorem, bo odpowiedzialny za wizytówki dział marketingu doszedł do wniosku, że w Angloameryce nie ma habilitacji i dodawanie czegokolwiek po tym PhD byłoby niezrozumiałe. Szerokim gestem, z czystego snobizmu, odarto znaczącą grupę pracowników z jakichkolwiek znamion osiągnięcia czegokolwiek po doktoracie. Rektor jest ponad to i ma zastępców, a także niezbywalny marketing. Chociaż pewnie zdawał matematykę na maturze.