Przysługa

Marek Remiszewski


Kilka dni temu spotkałem dawno niewidzianego znajomego redaktora M. Nietęgą miał minę, a na moje indagacje – dość natarczywe, przyznaję – odpowiadał półsłówkami. W pierwszym odruchu chciałem się szybko pożegnać, bo jako mizantrop wiem, co znaczy niechęć do wymuszonych kontaktów – zwłaszcza, gdy wokół mróz aż trzeszczy – ale zaniepokojony niezwyczajnym stanem jego ducha (mam go za umiarkowanego optymistę i rozsądnego pragmatyka) postanowiłem jednak przyjść mu z koleżeńską pomocą. Przy filiżance gorącej, wonnej kawy troszkę odtajał i z lekka się otworzył.

„Życie stało się trudne do zniesienia” – powiedział. Nieoczekiwanie dla siebie okazał się przerażająco naiwny, bo nie tylko zaufał gromadzie drobnych cwaniaczków (od lat, jako zdeklarowanemu zwolennikowi społeczeństwa obywatelskiego, leżą mu na sercu problemy lokalnej wspólnoty), ale też wygłupił się namawiając innych do okazania im poparcia. A na domiar złego obraził najbliższych przyjaciół, którzy tłumaczyli mu, jak dalece się omylił i nie ulegli jego argumentom. „Nie podejrzewałem siebie o taką pychę, małostkowość i zaślepienie – mówił. Nie bardzo wiem, co robić, by odzyskać szacunek do siebie”.

Nie jestem dobry w podtrzymywaniu na duchu, ale cóż było robić... Przede wszystkim poczułem ulgę, że nie chodzi o rodzinę M. Z żoną i dziećmi wszystko układa się pomyślnie, choć oczywiście ciężko znoszą jego chandrę. Zatem najważniejsi są teraz przyjaciele, stwierdziłem. Trzeba będzie przygiąć karku i użyć wiedzy tajemnej. Jest takie magiczne słówko „przepraszam”. To na początek. Potem, oczywiście, należy przyznać się do błędu. Jeżeli przyjaźń jest szczera, to powinno wystarczyć. A w przypadku pieniaczy z rady dzielnicy nie pozostaje nic innego, jak zastosować demokratyczne procedury. Najpóźniej po zakończeniu kadencji. Rodzina i przyjaciele – ja też, bo nieskromnie zaliczam się do ich grona – na pewno w tym pomogą.

A potem z nieskrywaną satysfakcją patrzyłem, jak „pryskają nieczułe lody” i wygładzają się rysy twarzy redaktora. Już na ulicy uścisnęliśmy sobie ręce i wtedy po raz pierwszy tej zimy poczułem, że przecież i ona kiedyś się skończy.

Marek Remiszewski