Zniechęcani do studiów

Marek Misiak


Przystosowanie polskich uczelni do potrzeb niepełnosprawnych studentów to, na całe szczęście, temat, przy którym nie ma potrzeby narzekania. Biorąc pod uwagę to, że w wielu innych sprawach środowisko akademickie i władze uczelni wykazują się sporą inercją, szybkość zmian w tej dziedzinie może wręcz zaskakiwać. Wciąż jednak wiele jest jeszcze do zrobienia. Zwłaszcza w kwestii nastawienia do osób niepełnosprawnych i myślenia o nich i sensie ich obecności na studiach.

Według danych z raportu GUS o finansowaniu szkół wyższych, 30 listopada 2007 roku w wyższych uczelniach w Polsce studiowało 22 988 osób niepełnosprawnych, z czego 1491 stanowiły osoby niesłyszące i słabo słyszące, 1874 – osoby niewidome i słabo widzące, 5316 – osoby chodzące z dysfunkcją narządów ruchu, 503 – osoby przemieszczające się na wózkach inwalidzkich, a 13 804 – osoby z innymi rodzajami niepełnosprawności. W całej Polsce na wszystkich typach studiów kształciło się wówczas łącznie 1 937 404 studentów. Oznacza to, że studenci niepełnosprawni stanowią ok. 1,2 proc. studiujących. Z jednej strony to dobrze, bo świadczy o tym, że droga do edukacji nie jest w Polsce dla takich osób zamknięta. Z drugiej – wciąż mało. Osoby niepełnosprawne stanowią 14,3 proc. polskiego społeczeństwa. Można wysnuć przypuszczenie, że osób niepełnosprawnych chętnych do studiowania (i będących w stanie dostać się na studia) może być znacznie więcej.

Po co to panu?

Do dziś niektóre osoby zadają pytanie, po co właściwie niepełnosprawni studiują. Warto mieć na uwadze to, że wiele takich osób bez wyższego wykształcenia skazanych jest na wykonywanie prostych prac, praktycznie bez możliwości rozwoju zawodowego. Studia są więc osobom niepełnosprawnym potrzebne bardziej niż sprawnym. Tymczasem wciąż zdarzają się wykładowcy prezentujący przekonanie, że studia to w wypadku niepełnosprawnych fanaberia, w dodatku utrudniająca życie innym. Że niepełnosprawni studiują z nudów. Że powinni wyciągnąć konsekwencje ze swojego losu i funkcjonować jak 99 proc. niepełnosprawnych jeszcze 30 lat temu: w trójkącie dom – zakład pracy chronionej – stowarzyszenie osób z daną niepełnosprawnością.

Nie wszyscy chyba zauważyli, że przez ten czas świat mocno się zmienił. W Sejmie zasiada trzech niepełnosprawnych posłów, osoby z różnymi niepełnosprawnościami spotkać można w biznesie, w trzecim sektorze, w samorządach.

Takiego nastawienia dwadzieścia lat temu doświadczał wrocławski poseł Sławomir Piechota. – Tego rodzaju stereotypy często są przekazywane w formie zawoalowanej, między wierszami, bo poprawność polityczna powstrzymuje przed ich jawnym wyrażaniem – tłumaczy deputowany. – Gdy zdawałem maturę, mówiono mi: Po co ci matura, przecież i tak będziesz chałupniczo zarabiał na rentę i siedział w domu. Jak się dostawałem na studia, słyszałem: Po co ci studia, przecież i tak nie będziesz pracował. Po studiach, które ukończyłem ze znakomitymi wynikami, zdawałem egzamin na aplikację radcowską. Sędziowie z komisji otwarcie mówili mi: Proszę pana, ale po co to panu? Przecież pan i tak nigdy nie będzie wykonywał tego zawodu. Po co zajmować miejsce innym?

Jeśli mamy być jako Polacy nowoczesnym i otwartym społeczeństwem, a Rzeczpospolita ma „urzeczywistniać zasady sprawiedliwości społecznej” (art. 1 Konstytucji RP), to dążenie do integracji osób niepełnosprawnych z resztą społeczeństwa jest koniecznością. A moim zdaniem taka integracja nie może się udać, jeśli niepełnosprawni dorównają pełnosprawnym nie tylko poziomem ambicji i aspiracji (wielu dorównało już dawno), lecz także poziomem wykształcenia. Wtedy osoba niepełnosprawna podjeżdżająca na wózku na dworcu, żeby zapytać o drogę, nie zostanie wzięta za żebraka, bo skojarzenie niepełnosprawny = biedny będzie znacznie słabsze.

Zabytkowe bariery

Otwieranie bram uczelni dla studentów z różnego rodzaju fizycznymi dysfunkcjami kojarzone jest przede wszystkim z likwidowaniem barier architektonicznych. Już tu pojawiają się jednak bariery nie tyle fizyczne, co mentalne. Niemal normą stało się uwzględnianie potrzeb osób z dysfunkcjami narządów ruchu przy wznoszeniu nowych budynków uczelnianych i remontowaniu starych (przykładem może być odnowione Studium Języków Obcych Uniwersytetu Wrocławskiego). Wciąż jednak wiele jest budynków, których rzekomo nie da się w żaden sposób przystosować, gdyż są zabytkowe.

Pojawia się tu kilka pytań. Po pierwsze, dlaczego XV−wieczne Collegium Maius UJ jest dostępne dla osób na wózkach, a np. XVIII−wieczny główny gmach Uniwersytetu Wrocławskiego nie? Również we Włoszech i innych krajach Europy Zachodniej znaleźć można wiele przykładów budowli zabytkowych, które udało się udostępnić osobom niepełnosprawnym. Być może nie jest to kwestia zabytkowości tych obiektów, a podejścia konserwatorów zabytków, którzy nie dopuszczają myśli wprowadzenia w nim jakichkolwiek istotnych zmian. Należałoby sobie odpowiedzieć na dwa pytania: 1) czy istotnie się nie da? i 2) czy jeśli budynek zabytkowy pełni równocześnie funkcję użytkową, to jego zabytkowość ma być nad nią nadrzędna? Jest mi bardzo miło, że jakiś budynek ma 150 czy 200 lat, ale dla osoby niepełnosprawnej, która nie może się dostać na odbywające się tu zajęcia, to żadne pocieszenie. Historia architektury nie doznałaby wielkiego uszczerbku, gdyby zbudować tam gustowny podjazd, zainstalować windę i poszerzyć niektóre drzwi, a osobie na wózku może to umożliwić studiowanie wymarzonego kierunku. Po drugie, czy w tych budynkach istotnie musi się odbywać aż tyle zajęć? Czasem jest to po prostu kwestia przeorganizowania planu zajęć. Rozumiem, że to kłopot, ale gdyby wszyscy tłumaczyli, że zmiana tego czy tamtego, aby ułatwić coś osobom niepełnosprawnym, to kłopot, to takie osoby nigdy nie wyszłyby z domu. Zmartwienie, jakie ma uczelnia odpowiednio rozplanowując zajęcia czy miasto dostosowując budynki, to naprawdę banał w porównaniu z problemami, które ma osoba niemogąca normalnie żyć.

Święty spokój

Jak widać, poważniejsze bariery tkwią w ludzkich głowach. Koledzy mogą wnosić wózek z niepełnosprawnym kolegą po schodach na trzecie piętro, ale to wykładowca może takiemu studentowi znacznie skuteczniej uprzykrzyć życie. – Trudna jest indywidualizacja programu nauczania – wyjaśnia Krzysztof Peda, niedowidzący student Politechniki Wrocławskiej. – Tak naprawdę problemem w różnych uczelniach jest to, że nie ma żadnych procedur. Wykładowca−prowadzący jest panem swojego przedmiotu i może mieć pewne wymagania, związane np. z obecnością na zajęciach. Często jest tak, że na zajęciach można nie być 2−3 razy w semestrze, niezależnie od przyczyny. Potem nie są przyjmowane żadne usprawiedliwienia. Problem pojawia się wtedy, kiedy ktoś np. wyjeżdża na rehabilitację, nie może uczestniczyć w kilku zajęciach i chce je zrealizować w innej formie. Będzie uczestniczyć we wszystkich egzaminach, ale nie jest w stanie być obecny na wymaganej liczbie konwersatoriów. Chcemy doprowadzić do uelastycznienia toku studiów dla osób niepełnosprawnych. Wymogi programowe muszą, być rzecz jasna, te same, ale procedury przejścia przez studia powinny być bardziej przyjazne i dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych.

Od studentów mających problemy ze wzrokiem (jestem zaangażowany w pomoc takim osobom) wiem, że mają też inne problemy ze strony wykładowców. Bywają np. zniechęcani do studiowania. Dla bardzo wielu prowadzących jest wręcz nie do pomyślenia, że osoba słabo widząca może studiować. Niektórzy argumentują, że to nie jest kierunek dla osób słabo widzących, że to jest zbyt obciążające dla wzroku, żeby poszukać sobie lepszej pracy. Pojawia się myślenie: skoro pan/pani tak słabo widzi, to po co pan/pani studiuje? Warto tu sobie zadać pytanie: jakim prawem ludzie sprawni chcą decydować o tym, które aspiracje osoby niepełnosprawnej mają sens, a które nie, co leży w zasięgu możliwości takiej osoby, jak powinna ona żyć? W imię czego ferowane są takie sądy – dobra tej osoby czy własnego lub obopólnego świętego spokoju?

Różnica poziomów

Innym problemem jest posądzanie o oszustwa. Niewidomy lub niedowidzący musi tłumaczyć, że mimo iż wygląda normalnie i nie jeździ na wózku, to jednak jest niepełnosprawny i może mieć swoje dodatkowe wymagania. Dla wielu osób niepełnosprawny musi jeździć na wózku i poruszać się o kulach, czyli czysty stereotyp. W rezultacie niewidomy lub niedowidzący słyszy od wykładowcy: „Jeżeli pan/pani studiuje, to pan/pani dobrze widzi i dłuższy czas na egzaminie nie jest panu/pani potrzebny”. Jest to niezrozumienie problemu i brak chęci jego zrozumienia. Prowadzący podejrzewają wręcz czasem, że niedowidzący „kombinuje” i udaje problemy zdrowotne, by mieć łatwiej na studiach.

Poziom akceptacji osób niepełnosprawnych w Polsce w przestrzeni publicznej rośnie, ale poziom wiedzy o niepełnosprawności jako takiej pozostaje zastraszająco niski. Jeden tylko przykład: ilu czytelników tego tekstu zdaje sobie sprawę, że nie każda osoba poruszająca się z białą laską ma tzw. czarną ślepotę (czyli brak jej nawet poczucia światła)? Wielu niewidomych widzi jedynie wąski wycinek otaczającej rzeczywistości. To za mało, by samodzielnie się poruszać, ale do czytania przy dobrym oświetleniu wystarczy. Taki student nie oszukuje. Pomiędzy „widzący” a „niewidomy” jest jeszcze wiele stanów pośrednich. Podobnie jest z osobami poruszającymi się na wózkach – obok takich naprawdę sprawnych fizycznie są osoby cierpiące np. na zanik mięśni, wymagające większej pomocy, ale wciąż zdolne do studiowania i wykonywania dobrze płatnych zawodów.

Udało mi się omówić tylko niektóre problemy, jakich doświadczają niepełnosprawni studenci w polskich uczelniach. W kolejnym tekście chcę wskazać, jakie doraźne lub systemowe rozwiązania udało się wdrożyć w różnych szkołach wyższych.