Wyższa szkoła kompromisu?

Rozmowa z dr. hab. inż. Romanem Muszyńskim, prof. PP,dyrektorem ds. nauki Instytutu Automatyki i Inżynierii Informatycznej Politechniki Poznańskiej


Jak z perspektywy swojej długoletniej działalności dydaktycznej postrzega Pan zmiany zachodzące w wyższych uczelniach technicznych?

– Pracę w Politechnice Poznańskiej rozpocząłem w 1972 roku – minęło więc już 37 lat. W tym czasie obserwowałem różne zmiany w organizacji studiów, zmiany formalne oraz mentalne. Mogę więc powiedzieć, że zyskałem pewien ogólny ogląd sytuacji.

Czy w tym 37-letnim przedziale czasowym mógłby Pan wyodrębnić jakieś charakterystyczne okresy?

– Gdy rozpoczynałem pracę, w Politechnice funkcjonowały m.in. studia wieczorowe dla pracujących, które kończyły się uzyskaniem dyplomu inżyniera. Równolegle prowadziłem zajęcia na studiach zaocznych – w soboty i niedziele – co 2 tygodnie. Czasy były socjalistyczne, dawały się we znaki różne braki sprzętowe, ale ówczesny poziom kandydatów oceniam wyżej niż obecny. Wyraźnie wyczuwało się, że studenci mają jakieś ambicje, że zależy im na zdobyciu konkretnej wiedzy, a nie tylko dyplomu. Oczywiście, zdarzały się wyjątki – zwłaszcza wśród osób delegowanych, którym zakład pracy opłacał studia – lecz, jak wspomniałem, były to wyjątki.

Po pewnym czasie studia wieczorowe zostały zlikwidowane, pozostały dzienne i zaoczne. Jednocześnie, wraz z pojawieniem się gospodarki rynkowej, powoli zaczynało się zmieniać podejście młodzieży. Młodzi stali się bardziej „urynkowieni” – początkowo przychodzili z dużymi ambicjami, chcieli się uczyć, zdobywać kwalifikacje, bo to się opłaci, zaprocentuje w przyszłości. Ostatnio niestety coraz częściej obserwuję pewną degradację. Celem staje się uzyskanie dyplomu możliwie szybko i bezboleśnie.

Czy uważa Pan, że są to wyłącznie zmiany mentalne, charakterystyczne dla „pokolenia rynkowego”, czy też widzi Pan w samym systemie szkolnictwa niedociągnięcia sprzyjające kształtowaniu się takich właśnie postaw?

– Uważam, że przyczyny są dwojakiego rodzaju. Jeżeli chodzi o sprawy „systemowe”, to wyjątkowo niekorzystnie na poziom nauczania wpłynęła rezygnacja z egzaminów wstępnych oraz wycofanie ze szkół obowiązkowej matury z matematyki. Gdy zrezygnowano z niej, okazało się, że wielu kandydatów nie radzi sobie na egzaminach. Pojawił się wtedy problem niedoboru i dodatkowych rekrutacji. W przypadku Politechniki niedobory dotyczą głównie wydziałów mechanicznych, nie ma ich na architekturze czy np. wydziale elektrycznym. Po pewnym czasie zrezygnowano także z egzaminów wstępnych. O przyjęciu zaczęła decydować punktacja przedmiotów maturalnych.

Sprawa nie dotyczy może bezpośrednio Politechniki, ale znam uczelnie, które przyjmują kandydatów na kierunki techniczne nawet po maturach poprawkowych, nie stosując w praktyce żadnych ograniczeń punktowych. W konsekwencji poziom jest tak niski, że na pierwszym roku trzeba prowadzić zajęcia wyrównawcze z matematyki. Tymczasem skuteczna dydaktyka powinna bazować na określonym poziomie wiedzy wejściowej.

A może wykładowcy również przyczyniają się do takiego stanu rzeczy, obniżając poprzeczkę i dostosowując poziom zajęć do możliwości studentów?

– Niestety, myślę, że istnieją przypadki wymuszania pewnych kompromisów. Profesor, który stawia wysokie wymagania, w konsekwencji musi przeprowadzać wiele egzaminów poprawkowych i ma duży odsiew. W sytuacji, kiedy kandydatów jest mało, a uczelni dużo, taki pedagog, mówiąc obrazowo, zaczyna podcinać gałąź, na której siedzi. Gdy kurczy się liczba studentów, zmniejsza się też liczba grup dziekańskich, a przy ściśle określonych pensach liczba pracowników dydaktycznych zaczyna być zbyt wielka. Osobiście znam przypadki zwolnień dydaktyków, którzy w uczelni niepaństwowej za bardzo przerzedzili studentów. W konsekwencji powstaje klimat sprzyjający wytwarzaniu wśród studentów postaw „płacę, więc wymagam” (zaliczenia, niekoniecznie wiedzy). Coraz wyraźniej widać konsekwencje pewnego upadku autorytetów, braku fundamentalnej uczciwości. Autorytetem staje się pieniądz.

Jak, Pana zdaniem, wprowadzenie wielostopniowego systemu studiów przełożyło się na poziom studiowania?

– W przypadku studiów dwustopniowych, bo na nich chciałbym się skoncentrować, istnieje założenie, aby proces dydaktyczny stanowił pewną zamknięta całość, tak dla pierwszego, jak i dla drugiego stopnia. Tematy, które kiedyś – w ramach jednolitych studiów magisterskich – można było przedstawić w bardzo szerokim ujęciu, teraz trzeba rozłożyć na dwa cykle. Trzeba więc zamknąć pierwszy stopień, czyli uczyć wszystkiego po trochu na niższym poziomie – inżynierskim, a potem w ramach drugiego stopnia wprowadzić treści nowe i powtórzyć dawne, ale już na poziomie wyższym – magisterskim. W tej chwili zmagamy się z trudnościami, jak podzielić treści dydaktyczne, aby nie było zbyt wielu powtórzeń, a jednocześnie, aby osoby, które kończyły inne uczelnie, poradziły sobie z przyswojeniem materiału wykładanego na drugim stopniu. Moim zdaniem, w przypadku szkolnictwa technicznego wyższy poziom gwarantował jednolity system studiów. Obecny jest bardziej dostosowany do standardów szkolnictwa w innych państwach Unii Europejskiej.

A więc kolejny kompromis?

– Można to tak określić.

Jedną ze zmian wprowadzonych w szkolnictwie technicznym jest możliwość uzyskania tytułu magistra także na studiach niestacjonarnych (wcześniej był zarezerwowany tylko dla absolwentów studiów dziennych). Co Pan sądzi o takim rozwiązaniu?

– Nie sądzę, aby można było mówić, że wiedza absolwentów studiów stacjonarnych i niestacjonarnych jest taka sama. Studia niestacjonarne obejmują 60 proc. godzin przewidzianych dla trybu stacjonarnego. Zajęcia prowadzone są na ogół co 2 tygodnie w soboty i niedziele, w systemie zjazdów. Przyglądając się planom zajęć można dostrzec pewne absurdy. Ostatnio ściągnąłem z Internetu plany dla kierunków technicznych z trzech różnych uczelni. Aby zmieścić się w minimum programowym, zajęcia w dni zjazdowe trwają nawet 14 godzin dziennie. Np. w aktualnym planie uczelni X widzimy, że zajęcia w dniu 10 stycznia prowadzone są w godzinach 745−2115. Z kolei uczelnia Y w dniu 22 listopada ma zajęcia od godziny 800 do 2100 bez żadnej przerwy. Mówimy tu o konkretnych grupach studentów, którzy przez tyle godzin powinni być nieprzerwanie w uczelni. Biorąc pod uwagę specyfikę przedmiotów ścisłych i zajęć laboratoryjnych, jest to absolutna fikcja. Studenci albo wybiórczo wezmą udział w zajęciach, albo wytworzą mechanizm obronny i nie będą przyswajać wiedzy. Sytuacja ta wynika z faktu, że młodzi ludzie chcą studiować krótko, mieć niewielką liczbę zjazdów w semestrze i tylko 2 dni zajęć w czasie zjazdów, a uczelnie – z obawy przed brakiem kandydatów – wychodzą ich oczekiwaniom naprzeciw.

Z kolei w przypadku samego minimum programowego, tak dla studiów stacjonarnych, jak i niestacjonarnych, widziałbym konieczność zwiększenia liczby godzin przedmiotów kierunkowych, które stanowią podstawę dla przyszłej działalności zawodowej absolwentów, nawet kosztem pewnego ograniczenia przedmiotów ogólnych.

Biorąc pod uwagę różne niedociągnięcia w edukacji technicznej, o których Pan wspominał, jakie są szanse absolwentów Politechniki na rynku pracy?

– W tej chwili wiadomo, że inżynierów brakuje i studia politechniczne stwarzają szanse pracy i kariery. Jednak bardzo ważną sprawą jest pewna uczciwość zawodowa. Jeżeli mam być inżynierem, muszę posiąść konkretną wiedzę i umiejętności, abym później, mówiąc kolokwialnie, nie paskudził roboty. Niestety, tej uczciwości jest coraz mniej.

Spotyka Pan jeszcze wśród studentów prawdziwych pasjonatów?

– Owszem, są studenci, których wyrażone tu uwagi zupełnie nie dotyczą, którzy przyszli z umiłowania wiedzy, a przy okazji zdobywają zawód. Kiedyś stanowili większą grupę. W tej chwili można mówić o jednostkach.

Rozmawiała Krystyna Matuszewska