Pokorscy

Magdalena Bajer


W domach braci−profesorów, Stefana i Mieczysława, niewiele się mówi o rodzinnych dziejach. Może dlatego, że obaj uprawiają badania – powiedziałoby się – najbardziej „awangardowe”, w dziedzinach stanowiących pierwszą linię współczesnej nauki. Starszy, Stefan, jest fizykiem, specjalistą w zakresie teorii cząstek i oddziaływań elementarnych, Mieczysław Grzegorz jest lekarzem i neurofizjologiem, badającym mechanizmy oddychania na poziomie molekularnym. Z drugim rozmawiałam o tym, czy uważa się za potomka inteligenckiego rodu, który ma perspektywę stania się rodem uczonym w następnych pokoleniach. Wcześniej przeczytałam wyznanie prof. Stefana Pokorskiego kończące wywiad przeprowadzony z nim przez Andrzeja Kobosa: „W pierwszym przybliżeniu poza fizyką interesuję się fizyką, bo – szczerze mówiąc – myślę o tych wszystkich sprawach, o jakich tu mówiliśmy non stop. Po drugie, fizyka dostarcza różnorodnych przeżyć, także emocji czysto sportowych, bo konkurencja jest tak silna, że to bardzo wciąga i wzbudza emocje” (Po drogach uczonych. Z członkami Polskiej Akademii Umiejętności rozmawia Andrzej Kobos, wyd. PAU, Kraków 2008, t.3).

Zawsze główne pytania

Stefan Pokorski, urodzony w 1942 r. w małej miejscowości niedaleko Łodzi, zdawał sobie już w dzieciństwie sprawę z tego, że rodzicom zależy na jego studiach, może na dalszej drodze akademickiej. Bardzo wcześnie też, w szkole podstawowej, interesowała go fizyka, stąd wybór studiów nie był właściwie wyborem, ale decyzją od szeregu lat przewidzianą.

Rozpoczął je w Uniwersytecie Łódzkim, by po dwóch latach przenieść się do Warszawy, gdzie wtedy wykładał owiany legendą Leopold Infeld, którego książki o fizyce i fizykach czytali młodzi ludzie zainteresowani rozległymi horyzontami ludzkiej myśli. Pamiętam owe lektury i mogę sobie wyobrazić, jak mocno utwierdzały potencjalnego fizyka w pragnieniu poświecenia się tej dziedzinie. Zwłaszcza gdy zamierzał zostać uczonym, a do takich zamiarów prof. Stefan Pokorski przyznaje się z obecnej perspektywy swoich wielkich osiągnięć i bogatego dorobku dydaktycznego, jak wolno nazwać jego licznych uczniów i stworzoną przezeń szkołę naukową.

Pierwsze dotyczą zagadnień niedostępnych właściwie laikowi (zatem i większości czytelników), ale dowiadując się o kolejnych owocach myślenia non stop o fizyce zauważa się istotne, jak myślę, cechy intelektu ich autora: charakterystyczną dlań wrażliwość na to, co się dzieje we współczesnej nauce, bardzo wnikliwą refleksję nad własnym w niej udziałem oraz miejscem, sprawiedliwą wdzięczność dla tych, którzy pomogli ten udział oraz to miejsce uzyskać.

Na trzecim roku studiów, już w Warszawie, skłaniał się ku fizyce teoretycznej, której ojcem był tutaj Infeld. Nie zdążył już pod jego okiem stawiać pierwszych kroków na drodze naukowej, za swego mistrza uważa Grzegorza Białkowskiego, czując się „wnukiem” Wojciecha Królikowskiego – wybitnych przedstawicieli fizyki teoretycznej w UW. Ten drugi obudził zainteresowanie cząstkami elementarnymi, ostatecznie skrystalizowane po magisterium w 1964 r. i obronionym trzy lata później doktoracie – u prof. Białkowskiego.

Grzegorz Białkowski, któremu śmierć nie pozwoliła złożyć przysięgi senatorskiej u progu III RP, był znakomitym popularyzatorem. Może dlatego, że był również poetą. Znałam profesora z racji pracy dziennikarsko−popularyzatorskiej, dopiero jednak studiując biografię Stefana Pokorskiego przekonałam się o jeszcze jednej spośród jego ważnych cech: umiejętności odkrywania talentów u swoich uczniów i trafnego kierowania ich krokami na początku drogi. Mój bohater podkreśla znaczenie, jakie miał dlań fakt współpracy ówczesnego mistrza – teoretyka – z doświadczalnikami, co z kolei charakteryzuje jego samego jako badacza wyczulonego zawsze na to, co aktualnie centralne, na domenę, gdzie rodzą się główne w fizyce pytania.

Po doktoracie zaczęła się samodzielna praca, do której istotnym bodźcem było stypendium w CERN−ie (wcześniej półroczny pobyt w Dubnej), wiodącym ośrodku, dokąd na dłuższe i krótsze pobyty jeździło wielu polskich fizyków. Przedstawiając dalszą drogę Stefana Pokorskiego niepodobna wymieniać kolejnych prac, gdyż tylko ich znaczenie może być dostępne laikom.

Habilitował się w r. 1971, gruntując na długo twórcze zainteresowanie cząstkami, dokładniej teorią cząstek elementarnych. Była to w fizyce epoka wytężonych prac nad ujednoliceniem oddziaływań elementarnych, tj. dążenia do stworzenia, upraszczając rzecz, jednolitej teorii opisującej zjawiska fizyczne w świecie, zarazem nadziei obudzonych nowymi narzędziami w postaci dużych akceleratorów.

Lata 60. i 70. to był czas formułowania, potem sprawdzania, Modelu Standardowego, fundamentalnej teorii, która przybliża owo marzenie fizyków i jest przez wielu uważana za przełomowe osiągnięcie XX wieku. Stefan Pokorski, profesor zwyczajny od r. 1987, zafascynował się pięknem kwantowej teorii pola, upatrując tu drogę ewentualnego wyjścia poza Model Standardowy. Podczas stanu wojennego, kiedy nie przeszkadzały telefony, pisał o tym książkę, której pierwsze wydanie ukazało się w roku 1987 i która do dzisiaj należy do kanonu lektur w tej dziedzinie, co nieczęsto bywa udziałem kompendiów z fizyki. Autor został w roku 2004 członkiem rzeczywistym PAN, od 2001 jest członkiem korespondentem PAU.

Zespół prof. Pokorskiego zajmuje się dzisiaj zagadnieniami, które bywają określane jako „nowa fizyka”, najogólniej i najprościej mówiąc – tym, co łączy problematykę cząstek elementarnych z kosmologią, szukając najbardziej fundamentalnych praw rządzących ewolucją Wszechświata i zjawiskami, jakie w nim zachodzą. Jak zawsze w życiu mistrza są to poszukiwania odpowiedzi na główne pytania.

Zawsze dwiema drogami

Swój dom rodzinny, w którym przeżył pierwszych 20 lat, prof. Mieczysław Pokorski (młodszy o 2 lata brat) wspomina jako bardzo spokojny, przyjazny, z „typowo inteligenckimi cechami”, tj. przede wszystkim troską o ukierunkowanie dzieci ku wysiłkom umysłu i obudzenie ambicji, by te wysiłki przynosiły wyróżniające owoce. Ojciec był ekonomistą−bankowcem, matka psychologiem, zajmującym się trudną młodzieżą. Nauka stała się kondycją następnego pokolenia – od razu w głównym nurcie.

Rodzice, mający wielu przyjaciół w akademickim świecie medycznym, widzieli w młodszym synu przyszłego lekarza, choć nigdy nie naciskali, by nim został. On sam wahał się między medycyną i chemią, wybrawszy ostatecznie tę pierwszą.

Studia skończył w Warszawie. Zaraz potem ruszył szybko dwiema drogami: badań naukowych i lekarskiej służby chorym. Z obecnej perspektywy młodszy prof. Pokorski ocenia ten swój marsz jako w pełni udany – w jednym i drugim nurcie swojej pracy osiągnął „wszystko, co można uzyskać”. Uważa, że w Polsce laboratorium i klinika są od siebie zbyt oddalone; moglibyśmy pod tym względem brać wzór ze Stanów Zjednoczonych.

Tuż po zrobieniu doktoratu z neurofizjologii oddychania w r. 1972 Mieczysław Pokorski, będąc w medycynie praktycznej internistą ze specjalizacją drugiego stopnia i pracując w szpitalu, wyjechał do Niemiec, później zaś pracował 5 lat w Stanach (nostryfikował dyplom w Kalifornii) i wrócił do szpitala. W 1996 otrzymał tytuł profesora, habilitując się „w międzyczasie” (1985), jak to określa. W biografii naukowej i zawodowej ważniejsze od stopni oraz tytułów są dla niego pobyty w ośrodkach przodujących w neurobiologii, zwłaszcza neurobiologii oddychania. Kolejny – również pięcioletni – w Japonii, dał profesorowi bardzo wiele. U zagranicznych mistrzów nauczył się, jak wspomina, „robić naukę”, tak jak w warszawskim szpitalu uczył się interny. Tamtejszy mentor, niedawno zmarły, stał się na długo przyjacielem rodziny.

Prosiłam o przybliżenie laikom, na czym polega robienie nauki i usłyszałam: – Najpierw trzeba mieć pomysł, wynikający ze znajomości przedmiotu, potem zaplanować doświadczenia, przeprowadzić je, opisać wynikające konkluzje, wreszcie opublikować. Zdaniem prof. Pokorskiego, jego dziedzina w Polsce cierpi na deficyt oryginalnych pomysłów.

Niewielu badaczy, tak jak on, idzie dwiema drogami – w prawie zawsze równym tempie, dlatego nieczęste są inspiracje badań naukowych płynące z praktyki lekarskiej. Pierwsza praca, jaką wykonał w Stanach Zjednoczonych, oparta była na pomyśle „ze szpitala” w Warszawie, a dotyczyła działania endorfin, substancji uwalnianych w mózgu ssaków, na kontrolę oddychania. Niedawno wówczas odkryte endorfiny były jeszcze mało znane.

Nauka i medycyna praktyczna są coraz bardziej współzależne, jakkolwiek zależność leczenia od wyników badań rośnie znacznie szybciej. Coraz trudniejsze będzie łączenie tych rodzajów pracy, jak to się udaje Mieczysławowi Pokorskiemu, który zresztą przyznaje, że w ostatnich latach więcej czasu spędza w laboratorium i przy komputerze niż z pacjentami.

Potrzebne jest środowisko złożone z badaczy i lekarzy, mających możliwość dyskutowania i umiejących wspólnie postawić sobie cel dążeń. Żeby powstało, trzeba przemodelować studia medyczne tak, by jak najwcześniej ujawniały się zainteresowania i rzeczywiste predyspozycje do badań naukowych bądź do medycyny praktycznej. Do Zakładu Neurobiologii Oddychania w Instytucie Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej im. M. Mossakowskiego PAN, którym kieruje prof. Mieczysław Pokorski, trafiają czasami absolwenci pragnący iść dalej dwiema drogami i mają do tego predyspozycje; wiele talentów jednak się marnuje.

Za czasów studenckich mojego rozmówcy proporcja nauki i praktyki w programie nauczania była, jego zdaniem, właściwa. Od tej pory chyba się zachwiała, gdyż rozwój tych dziedzin, jakie dla lekarzy stanowią basic science, gwałtownie przyspieszył, a jednocześnie wzrosło zapotrzebowanie, jeśli tak można powiedzieć, na psychologiczne przygotowanie lekarza, umiejętności kontaktu z pacjentem, z rodziną pacjenta, na całą „humanistyczną podbudowę” jego wiedzy fachowej. Zresztą i pod adresem tej ostatniej oczekiwania pacjentów się zmieniły wraz z szybkim upowszechnianiem informacji o nowych odkryciach i nowych perspektywach terapeutycznych.

Młodszy z braci profesorów Pokorskich mówi, że zawsze starał się tym oczekiwaniom sprostać – ostatnio zajmuje się także neuropsychologią. Nie przeżywał kolizji między pracą naukową i służbą lekarską. Nie chce porównywać satysfakcji uzyskiwanych w laboratorium i w szpitalu, gdyż są to satysfakcje różnej natury. Miernikiem jednych jest długa lista publikacji, drugich – rejestr osób, którym pomógł wyzdrowieć. Należy jeszcze dodać – niemałe grono uczniów.

Ani przedstawiciel „nowej fizyki” ani biolog−lekarz nie mają czasu na zagłębianie się we własną genealogię. Pełnią inteligenckie powinności zadane im przez domowe wychowanie, które młodszy brat tak definiuje: „nadawanie kierunku sprawom i zjawiskom, bycie arbitrem w różnych sporach, wszczynanie dyskusji, uspokajanie emocji”. Można się spodziewać, że kolejne pokolenia Pokorskich zechcą te zadania pełnić.