Złodziej mimo woli

Piotr Müldner-Nieckowski


Podjechałem pod sklep w Pruszkowie, wyłączyłem silnik i już miałem wysiadać, kiedy do mojego samochodu podeszło trzech młodych silnych ludzi, pod każdym względem przewyższających mnie o głowę. Jeden z nich schylił się i pewnym ruchem wyrwał tablicę rejestracyjną z przedniego zderzaka. Spojrzał na mnie przez szybę, bezczelnie się uśmiechnął i zrobił gest, który miał zaświadczać, że jestem idiotą. Potem wrzucił moją tablicę do plastykowej torby, w której było więcej takich egzemplarzy. W podobnych wypadkach działam raczej spokojnie i metodycznie, więc wyjąłem telefon, uruchomiłem w nim aparat fotograficzny i próbowałem zrobić łobuzom zdjęcie. Ale zauważyli, co robię, zasłonili szybę i udaremnili fotografowanie, by biegiem, jak mawia policja, oddalić się z miejsca zdarzenia.

W urzędzie miejskim dowiedziałem się, że nową tablicę dostanę, ale pod warunkiem, że przedstawię dowód kradzieży, ten jednak mogłem uzyskać tylko na policji. Zrobiłem więc jak żywą tymczasową tablicę z tektury i pojechałem na policję. Zostałem przyjęty przez pana w stopniu bliższym szeregowego niż aspiranta (po ludzku: sierżanta) i rozpoczęło się przygotowanie do przesłuchania.

Pierwsze pół godziny zajęło wpisywanie moich danych, a szczególnie dwóch kropek w nazwisku, dziwacznie ułożonych w poziomie, a nie – jak powinno być – w pionie, oraz równie poziomej kreski między członami nazwiska. Lepiej poszło z adresem i numerami, które Ojczyzna przypisała kolejno samochodowi i następnie mojej osobie, wreszcie pan policjant przystąpił do wykonywania czynności.

Pytania zadawał metodycznie według procedury. Czytelnikowi wyjaśniam, że chodziło o to, że zgłosiłem kradzież (w biały dzień) tablicy rejestracyjnej, a określiłem ją jako „brutalne wyrwanie ze zderzaka mojego auta”. Policjantowi jednak zależało na czym innym, mianowicie na wyjaśnieniu, czy i w jakim stopniu jestem spokrewniony z rzekomymi sprawcami, a jeśli nie spokrewniony, to skumplowany lub w inny sposób powiązany. Padały pytania, czy ci ludzie „bynajmniej chodzili ze mną do szkoły”, albo czy są moimi sąsiadami, z którymi mógłbym „pić lub w inny sposób się stykać prywatnie”. Kiedy zapytałem, co znaczy „w inny sposób”, padła odpowiedź „na przykład w kościele”.

Ponieważ nic się nie zgadzało, gdyż nie byłem ani kuzynem, ani tym bardziej sąsiadem rzekomych bandytów, policjant przeszedł do punktu drugiego i przystąpił do wykonywania czynności zadawania bardziej dociekliwych pytań w sprawie. Punkt drugi procedury zakładał ustalenie, że jestem osobiście zainteresowany kradzieżą tablicy mojego samochodu, to znaczy, czy sam ją sobie ukradłem, a bandytów wymyśliłem, bo ludzie – jak mi objaśnił przesłuchujący – naoglądali się telewizji i zmyślają na poczekaniu. Odparłem, że jeśli już, to raczej się naczytałem. Rzeczywiście. Właśnie wtedy przyszła mi na myśl słynna opowieść kryminalna Friedricha Dürrenmatta Obietnica, w której zabawa w sąd przeradza się w śmiertelny dramat, bo zupełnie niewinny bohater zaczyna wierzyć, że jest zbrodniarzem i popełnia samobójstwo.

I to był błąd, mój przerażony wzrok widocznie zabłądził na sufit, skoro policjant ostro zwrócił uwagę, żebym patrzył na niego. Zrozumiałem, że od tej chwili jestem więcej niż podejrzany. Pytania metodycznie kręciły się wokół faktu, że przyjechałem na zakupy i nie wysiadłem z samochodu od razu, tylko nie wiedzieć czemu siedziałem za kierownicą. Ponieważ zdaniem przesłuchującego nikt normalny tak nie robi, bez wątpienia kłamałem, a ściśle „podałem z premedytacją historię z rzekomymi przewyższającymi mnie bandytami”. Podejrzana była szczególnie owa wyższość złodziei, ponieważ jeśli ktoś wymyśla historię, która ma ukryć jego zbrodnię, dodaje właśnie takie – żywcem wzięte z oglądania telewizji – opisy. Na przykład (tu posypały się przykłady) ludzie opowiadają, że bolała ich noga i jechali do szpitala (z tą nogą), albo że mama jest chora, dziadek umierający, a szef ma raka, rura w piwnicy pękła i dziecko okazało się narkomanem. Tak ludzie kombinują, żeby uniknąć konsekwencji swojego kroku.

Ale od czego mam za sobą wyższe studia i całkiem pokaźną bibliotekę. W końcu zrezygnowałem z nieograniczonego zaufania do policji i zacząłem myśleć. Zapytałem, o konsekwencje którego mojego kroku chodzi, wobec czego zostałem pouczony. Dowiedziałem się, co ludzie robią z tablicami. Sprzedają je na bazarze. Wywożą do Niemiec, Czech lub na Słowację. Używają do maskowania prawdziwej numeracji samochodu na stacji benzynowej, żeby po zatankowaniu bezpiecznie uciec, zostawiając działającej tam kamerze obraz samochodu z numerami z tablicy kradzionej. Działają w grupie przestępczej przy wysyłaniu pozyskanych drogą zaboru samochodów przez zieloną granicę do Rosji.

Przyznaję, że odruchowo już wyciągałem rękę, aby dać odciski swoich palców, i martwiłem się, że więzienny fryzjer ostrzyże mnie całkiem na łyso.

Tu jestem zmuszony przerwać. Dalej mogę opowiadać już tylko komisji sejmowej. O ile zostanę wezwany.

e-mail: piotr@muldner.pl