Zabawa w naukę

Waldemar Korczyński


Nauka powinna być tak wydajna, jak jest to możliwe.
Ale nie bardziej.

A. Einstein

W PRL−u władze dbały o dobro obywatela i starały się zmieniać nasze fatalne nawyki. Ponieważ powszechna edukacja efekty przynosiła raczej mierne, więc sięgano do środków administracyjnych. Starsi Czytelnicy pamiętają być może przepisy zakazujące sprzedaży alkoholu przed godziną 1300 (aby lud nie chlał w robocie) czy np. zakaz sprzedawania w knajpach alkoholu bez tzw. konsumpcji. Ten pierwszy obchodziło się kupując gorzałę w melinie, ten drugi kompromitowaliśmy zamawiając np. 24 piwa do jednej jajecznicy. Kiedy kelnerka odmawiała realizacji naszego legalnego (konsumpcja przecież była) zamówienia, płaciliśmy jej stertą uprzednio przygotowanych groszy. Dziś patrząc na te szczeniackie wygłupy, zadaję sobie pytanie o winnych. Bo jakaś krzywda się jednak ludziom działa. My nie mogliśmy normalnie wypić piwa, a Bogu ducha winna kelnerka narażona była na stykanie się z chamskim (tak to dziś oceniam) zachowaniem takich jak my konsumentów.

Heisenberg, Arrow i Goedel to tylko przykłady

Przedstawiciele tzw. nauk przyrodniczych potrafią pewnie długo recytować przykłady rozmaitych naturalnych barier, które dzisiejszy stan wiedzy uznaje za fundamentalne. Wymienione „z nazwiska” w tytule tego akapitu, to pewnie te najbardziej znane i w jakimś sensie „dobrze określone”. Są jednak i ograniczenia „asymptotyczne”, np. pojawiająca się w fizyce szybkość światła, której przybliżanie jest tym kosztowniejsze, im bardziej się do niej zbliżamy. Analogiczne zjawisko pojawia się w wielu, również społecznych, dziedzinach. W tych ostatnich przybiera często postać swoistego „przesterowania”, kiedy cena kontroli poprawności funkcjonowania systemu przerasta korzyści, jakie system społeczeństwu daje. To było chyba jedną z przyczyn klęski realnego socjalizmu.

Rozważania na podobne tematy mają długą historię i w naszej kulturze (cywilizacji?) wiązały się często z teologią, czy – może szerzej – wiarą. Początków można się pewnie doszukać w rozważaniach Ojców Kościoła na temat wolności ludzkiej woli, a współcześnie wiele podobnych wątków pojawia się w tzw. filozofii nauki. Mam nieprzyjemne odczucie, że problematyka istnienia takich ograniczeń jest naszym decydentom całkowicie obca.

Jak wybierać najlepszych

W życiu codziennym każdy z nas podejmuje decyzje. Polega to na wybieraniu z pewnego zbioru dostępnych alternatyw tych „najlepszych”. Aby się to udało, powinniśmy umieć porównać dowolną alternatywę. Ale co ma powiedzieć dziecko, pytane o to, czy bardziej kocha mamę, czy tatę? Wiara w możliwość wyboru elementu najlepszego jest najczęściej iluzją. W matematyce funkcjonuje wprawdzie aksjomat powiadający, że w każdym zbiorze da się znaleźć element najmniejszy (to ten najlepszy), ale ani nie wiadomo, w jakim sensie ma on być najlepszy, ani jak ów „sens”, nazywany tu porządkiem, znaleźć. Nawet spora część matematyków uważa, że to lipa.

Decydenci wydają się nie tylko wierzyć w spełnianie tego postulatu przez realnie dostępną im rzeczywistość, ale bywa, że są przekonani, iż porządek ten znają i potrafią się nim posługiwać. Co więcej, wierzą chyba w to, że potrafią nie tylko stwierdzić, iż jedna możliwość jest lepsza niż inna, ale nawet policzyć o ile. Można spróbować zrozumieć, kiedy mówią to bazarowi handlarze, ale podobne wypowiedzi przedstawicieli nauki czy inżynierów budzą zdumienie. Zbiory niemierzalne wyjątkiem są tylko w matematyce. W normalnym życiu są po prostu standardem.

Decydent też człowiek

Takie jak wyżej banały łatwo się pisze, ale trudniej je uwzględniać w życiu, które codziennie wymusza na nas podejmowanie decyzji. Gdybyśmy chcieli uwzględniać wszystkie wątpliwości, bylibyśmy w sytuacji osiołka, któremu w żłobie dano, i jak on – padlibyśmy. To też banał. Decydent, w tym i decydent w nauce (jako działalności społecznej), jest właśnie od podejmowania decyzji. I musi się pogodzić z faktem, że wiele z nich będzie złych. Muszą to również – jakkolwiek by to zabrzmiało – akceptować ludzie dotknięci krzywdzącą ich decyzją. Nawet jeśli potrafią tę krzywdę wykazać. To w imię dobra wspólnego. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy potrafią wykazać, że decydent w stosunku do nich jakąś regułę stosuje, a w stosunku do innych, np. siebie samego, nie.

W opartych na strachu, bazujących na naszych „normalnych”, zwierzęcych odczuciach, ustrojach problem się nie pojawia. Prawem jest wola silniejszego. Jednak już Rzymianie gadali, że prawo ma być w miarę równe dla wszystkich, a współczesna demokracja uczyniła z tego ustrojowy fundament. Ale ludzie idealni nie są i swoje przywary mają. Niewielu potrafiłoby, jak burmistrz Lynch, skazać i powiesić osobiście własnego syna. Podejrzewam zresztą, że byłby on odebrany dziś jako niebezpieczny „oszołom”, bliższy Pawce Morozowowi niż współczesnemu obywatelowi państwa prawa. A taki powinien być idealny decydent.

No to ilu ich mamy? A decyzje podejmować ktoś musi, bo na teraz nie ma jeszcze odpowiednio dobrych do tego celu automatów.

Urzędnik zamiast władcy

Wspomniane wyżej problemy nie są w podejmowaniu decyzji ani jedyne, ani nawet najważniejsze. W dużych grupach egoistycznie nastawionych jednostek, np. narodach, nie są one rozwiązywalne. Ludzie o takich sprawach myśleć nie lubią i najchętniej mieliby jednego idealnego wodza, który prawo sprawiedliwe (nikt nie wie, co to znaczy, ale prawi o tym co drugi) ustanowi i dla dobra poddanych egzekwować będzie. Kłopoty z demokracją polegają jednak na tym właśnie, że wymaga ona od obywatela aktywności, o którą, szczególnie w sytych społeczeństwach Zachodu, trudno. Ludziom po prostu nie chce się kontrolować władzy, a ta ostatnia nie składa się z samych aniołów i kontroli nie lubi, więc do niej nie zachęca. Wymyśla za to rozmaite immunitety i chowa się za nadętymi a pustymi sloganami, mającymi „przykryć” nieprzyjemne dla każdej władzy wyniki podobne do wspomnianych twierdzeń Goedla czy Arrowa.

Czy dokładnie tak samo powinno być w małych grupach? Np. w środowisku naukowców? Przecież naukowcy różnią się od reszty społeczeństwa właśnie zamiłowaniem do myślenia. To tu demokracja winna pokazywać swoją skuteczność. Zamiast władców wybierać by można organizujących naukowe życie urzędników kontrolowanych przez każdego członka tej małej w istocie społeczności poprzez odnoszenie ich decyzji do jakiegoś powszechnie dostępnego zbioru przepisów. Aby się to udało, ów zbiór przepisów winien być łatwo przetwarzalny, a potrzebne dane całkowicie jawne i ogólnodostępne. Pierwszy postulat może się wydawać trudny do spełnienia, ale jest to wymaganie stawiane każdemu prawu. A przecież naukowcy posługują się logiką o parę klas lepiej niż nawet przeciętny prawnik, o urzędniku gminnym nie wspominając. Drugi spełnić można jednym zarządzeniem ministra.

Zmiana pełnionej roli władcy w funkcję zwykłego urzędnika pociągałaby, oczywiście, wiele zmian „prestiżowych”: urzędnicy nie paradują w togach, nie używają dumnie (?) brzmiących tytułów ani nie nadają sobie tytułów honorowych. Ale przecież istotą bycia uczonym jest pasja poznawcza, która – podobnie jak umiłowanie sztuki („Du holde Kunst in wieviel grauen Stunden”) – takie drobiazgi lekce sobie waży. Większość znanych mi kodeksów etycznych ludzi nauki tak właśnie to stawia. Niektóre idą nawet dalej i sugerują relacje typu „starszy (młodszy) kolega”. Nie ma więc żadnych powodów, by nie wprowadzać idących w takim właśnie kierunku zmian. A były one proponowane od wielu lat. Również przez znane postaci naszej nauki, np. prof. Józefa Kalisza z WAT.

Dobrych narzędzi oceny nie ma

Pamiętam, jak na organizowanych w latach 90. spotkaniach w Zamku Królewskim w Warszawie prof. Galar podawał procentowy udział szeroko rozumianych instytucji naukowych USA w tworzeniu wynalazków. Wiedziałem, że było tego niewiele, ale nie wiedziałem, że tak dramatycznie mało. Nie wiem, jak wygląda sprawa z odkryciami naukowymi, ale wiem, że większość tych „przełomowych”, zmieniających jakiś paradygmat, łączona jest nie z nazwami ośrodków naukowych, ale z konkretnymi ludźmi. Prof. Pacholski, były rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, wielokrotnie stwierdzał, że nie widzi korelacji między poziomem dydaktyki, a stopniem naukowym wykładowców, a w wywiadzie dla „Polityki” (z 30.09.2008) podał przykład znakomitego informatyka (Robin Milner), który nie jest nawet doktorem.

Nie wiem, jak to się dzieje, że wielkie teorie (np. względności czy kwantów) powstawały w czasie, gdy zarówno ogólna liczba publikacji, jak i publikacji na uczoną głowę, była wielokrotnie niższa niż dziś. Wysokie wskaźniki (np. indeks Hirscha) ówczesnych geniuszy biorą się z wielokrotnego cytowania ich kilku prac. W wielu przypadkach cytowanych właśnie dla podniesienia wartości artykułu (np. odwołanie do „źródła” zamiast lub obok późniejszych, bywa, że lepszych, opracowań). Nie wiem, jaki procent prac naukowych początku ubiegłego wieku rzeczywiście coś do nauki wnosił, ale podejrzewam, że było to więcej niż dziś. I to się raczej nie powiększa. Na pewno powiększa się ogólna liczba takich prac i pewnie również ich liczebność na naukowca. Grupa naukowców utytułowanych i uhonorowanych rozmaitymi nagrodami też rośnie. Przełożenia na odkrycia przełomowe raczej nie widać.

U nas często powiada się, że nasze wyniki naukowe mają się nijak do tytularnej potęgi, jaką Polska jest. Nie jestem do końca przekonany, czy samo zniesienie habilitacji (to w tym kontekście tak się mówi) wiele by zmieniło. To tylko fragment większej całości – przekonań, że jasne i proste systemy zarządzenia sprawdzają się wszędzie równie dobrze jak w armii.

Być może jednak nie o to tu chodzi. Może zbliżamy się do kresu nauki? Jeśli jednak tak nie jest, to może warto zapytać o użyteczność stosowanych kryteriów oceny ludzi i sprawności systemu. Wygląda na to, że nie sprawdziło się żadne. Czy nie jest tak, że im bardziej do doskonałości dążymy, tym większe popełniamy błędy? Może warto pamiętać o Goedlu czy Arrowie, a zapomnieć Kandyda? Wrócić do Platona i postawić na zabawę w naukę zamiast na ciężkie zdobywanie naukowego chleba w ostrej konkurencji. I kupować naukowcom zabawki – parki nauki i technologii – zamiast zaspokajać wygórowane często ambicje finansowe i „prestiżowe”.

Rozumiem, oczywiście, że dziś nie da się finansować nauki łaską ludzi majętnych, że jakiś system dzielący przeznaczoną na naukę forsę być musi. Nie jestem jednak pewien, czy musi on być tak jak dziś precyzyjny i uznaniowy jednocześnie. Każdy system „twardych” kryteriów czy bodźców administracyjnych zaowocuje reakcjami przystosowawczymi ludzi bardziej przedsiębiorczych niż zainteresowanych nauką. I zawsze trafi się jakiś dowcipniś, który wpakuje naukowych decydentów w sytuację opisanej wyżej kelnerki. PRL−owscy decydenci mogli wiele zwalić na Wielkiego Brata ze Wschodu. Dziś kandydatów na Wielkiego Brata nie widać. Czy w ogóle warto ich szukać? Dr Waldemar Korczyński, matematyk, emerytowany pracownik Politechniki Świętokrzyskiej w Kielcach.