W mediach o szkolnictwie wyższym
19 października „Gazeta Wyborcza” rozpoczęła akcję Wyższa Szkoła Wstydu. Akcja przebiegała według uniwersalnego schematu, powszechnie obowiązującego w dyskusjach medialnych toczonych w Polsce. Warto w kilku słowach pokusić się o podsumowanie najważniejszych metod używanych w takich akcjach.
Konfuzja ankieterów
Najważniejsza zasada brzmi: celem dyskusji nie jest zrozumienie problemu, wyjaśnienie go i dojście do sensownych wniosków, których realizacja problem rozwiąże lub w istotny sposób złagodzi. Celem jest dyskusja sama w sobie i wywołanie za jej pomocą sztucznego zainteresowania problemem. Należy rozpocząć dyskusję z gotową tezą, najlepiej sugerującą liczne niegodziwości, i podbudować tę tezę kilkoma efektownymi przykładami patologii. Podawane przykłady „dobrych” rozwiązań pochodzą zwykle „z zagranicy” i są wyrwane z kontekstu, a przede wszystkim prezentowane jako gotowe do zastosowania. W ogóle zresztą „zagranica” jawi się w tych dyskusjach jako odniesienie do sytuacji idealnej. Głosy prezentujące odrębne punkty widzenia albo są ignorowane, albo wręcz traktowane jako lobbing na rzecz zachowania „starego porządku”. Solidna analiza danych? Po co? Dane są po to, żeby można było nimi manipulować. A poza tym nasze społeczeństwo (łącznie z elitami) dobrze rozumie czyjeś złe intencje, natomiast nie za bardzo wymowę złych danych liczbowych.
Wspomniana wyżej akcja medialna „Gazety Wyborczej” Wyższa Szkoła Wstydu została zorganizowana dokładnie według tego schematu. Tyle, że chyba niezbyt wypaliła. Zabawne było obserwować konfuzję, w jaką wpadli organizatorzy akcji po zapoznaniu się z wynikami ankiety przeprowadzonej wśród studentów i pracowników wyższych uczelni. Zamiast głosów chóru frustratów otrzymali obraz przepojony optymizmem (Wyższa Szkoła Zachwytu), równie fałszywy, co ten oczekiwany.
Radzą sobie
Jest wiele powodów, aby mieć bardzo krytyczny stosunek do obecnie funkcjonującego systemu szkolnictwa wyższego i nauki, a także forsowanych przez rząd propozycji uzdrowienia sytuacji. Ale nie należy opierać diagnozy systemu na wynikach ankiety socjologicznej lub opisie kilku przypadków, nawet gdyby były one bardzo bulwersujące!
Nie zapominajmy, że system szkolnictwa wyższego uległ w ciągu minionych 20 lat ogromnym zmianom. Tak długi okres pozwala stwierdzić, że system ten jest rezultatem określonej polityki państwa, a nie omnipotencji kadry profesorskiej czy postkomunistycznych zaszłości. Wiadomo, że naszego państwa nie można oskarżyć o nadmierne zainteresowanie problemami infrastruktury czy usług społecznych. Jak wyglądają koleje? A jak służba zdrowia? Planowana skromna (zbyt skromna, jak na potrzeby!) sieć autostrad też nie chciała sama powstać i trzeba było drastycznego bodźca w postaci EURO 2012, aby rząd doszedł do wniosku, że rzeczywiście sama nie powstanie.
Dlaczego z uczelniami wyższymi lub nauką miało być inaczej? Nasze niepodległe państwo wysyłało cały czas jeden, za to bardzo treściwy, sygnał: „Radźcie sobie sami”. No to szkoły, zarówno publiczne, jak i niepubliczne, grupujące przecież ludzi o ponadprzeciętnej inteligencji, sobie radziły, perfekcyjnie wykorzystując wyż demograficzny i kreując odbiorcę wyższego wykształcenia. I nadal będą sobie jakoś radzić, tyle że realizując swoje cele, a nie cele pożądane społecznie.
Zatem aby coś zmienić, konieczna jest istotna i długofalowa zmiana polityki państwa, a nie doraźne działania, mające na celu wykazanie się dobrymi chęciami. Takiej konstatacji próżno szukać w dyskusjach medialnych.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.