Łukaszewicze. Wielość języków cz. 2
W międzywojennej Warszawie
Z dalekich stron wracali do Warszawy potomkowie zesłańców i wygnanych przez carskie opresje. Ojciec mojego rozmówcy, urodzony w Krasnojarsku, absolwent szkoły kadetów w Peterhofie ze specjalnością sapera, wrócił do Polski z rodzicami w r. 1920 i natychmiast zgłosił się do wojska. Opowiadał synowi, jak saperzy odcięli Konarmii Budionnego dostawy amunicji i żywności, niszcząc każdy most, każdą przeprawę na tyłach wroga.
Po wojnie bolszewickiej skończył Politechnikę Warszawską, zostając inżynierem mechanikiem. W czasie długich studiów ożenił się z panną Straszewiczówną, która, znając biegle cztery języki, była tłumaczką – w razie potrzeby, podczas międzynarodowych konferencji, z angielskiego na francuski i odwrotnie. Syn pamięta ją z czasów wielkiego kryzysu, kiedy zbankrutowała założona przez ojca wytwórnia pudełek blaszanych, jak siedziała przy biurku nad przekładami książek. Druga wojna światowa zastała ojca mojego rozmówcy na stanowisku wicedyrektora Polskich Zakładów Optycznych do spraw kooperacji.
Dom rodzinny, w którym wychowywali się Leon Łukaszewicz, urodzony w r. 1923 i jego brat, pan profesor określa jako „normalny dom inteligencki”, powtarzając to, co usłyszałam już wcześniej, że dbano w nim o „obycie”, pojmowane jako coś więcej niż dobre maniery, jako otwartość na świat i zdolność znalezienia w nim zadań dla siebie w każdej sytuacji. Patriotyzm był naturalnym składnikiem domowej aury, nasyconej wspomnieniami ojca, a i opowieściami dalszych krewnych po mieczu i po kądzieli.
Dziecinny pokój izolował od troski o byt, jaka była udziałem rodziców, i od ich codziennych kłopotów, ale nie można się tam było schować przed wymaganiami i obowiązującą domową dyscypliną. Słuchając o tym przypominałam sobie własne dzieciństwo i mój lwowski pokój dziecinny, skąd, choć krótko w nim mieszkając, wyniosłam jakieś elementy obycia. Ojciec późniejszego profesora przychodził wieczorami do pokoju i opowiadał bajki, deklamował Mickiewicza, bardzo przezeń lubianego, albo rozmawiał z synami (czasem po rosyjsku) na różne tematy. – Był takim ojcem, jakich się dzisiaj stawia za wzór. Matka uczyła rozróżniać, co dobre, a co złe, nie odwołując się do pojęć religijnych, jakkolwiek jej rodzina, zwłaszcza ciotki Straszewiczówne, była bardzo pobożna. – Byliśmy chowani w jednym duchu – co wolno, co nie wolno i później było oczywiste, że nie wolno kłamać, nie wolno nikogo skrzywdzić. Jeśli się zrobiło coś złego, matka kazała sobie to uświadomić i samemu ocenić. Pan profesor Łukaszewicz pamięta dobrze, jak cytowała słowa La Rochefoucauld: – Prawda nie zrobiła na świecie tyle dobrego, ile zła uczyniły jej pozory.
Za progiem nowego
Leon Łukaszewicz zdał maturę na tajnych kompletach przy gimnazjum Batorego w r. 1943. Wspomina znakomitego nauczyciela matematyki, któremu przypisuje wpływ na wybór drogi życiowej, choć i rodzinna tradycja pewnie miała w tym udział. Zaczął studiować w tajnej politechnice. Decyzję o studiach matematycznych ojciec przyjął sceptycznie, wróżąc mu przyszłość belfra. Syn jednak zapisał się na matematykę zaraz po wojnie, w Krakowie, skąd jednak musiał uciekać przed prześladowaniami akowców, jakie się wkrótce zaczęły, a był żołnierzem Armii Krajowej i walczył w powstaniu warszawskim. Zaraz po wojnie spotkany przypadkiem w Krakowie prof. Mieczysław Wolffke, wybitny fizyk, egzaminator z tajnych studiów, zaproponował mu, studentowi... asystenturę w Gdańsku, gdzie udawał się właśnie, by objąć katedrę na tworzącej się politechnice.
Leon Łukaszewicz ukończył Wydział Elektryczny tej uczelni w r. 1948, ale z ambicji matematycznych nie zrezygnował, uzyskując dyplom z matematyki w UW dwa lata później. W r. 1952 doktoryzował się u wybitnego elektronika prof. Janusza Groszkowskiego w PW.
Za oceanem zaczynała się nowa era w rozwoju techniki, a jak się okazało – w rozwoju cywilizacji, choć twórcy pierwszej amerykańskiej maszyny liczącej ENIAC pewnie tego nie przewidywali. Świadek tych przełomowych zdarzeń, znakomity matematyk Kazimierz Kuratowski, po powrocie ze Stanów Zjednoczonych przekonywał swoje środowisko o znaczeniu maszyn liczących i o tym, że w Polsce należy myśleć o ich budowaniu. Organizował wtedy Państwowy Instytut Matematyczny w Warszawie.
Leon Łukaszewicz zorientował się, że może tam znaleźć szansę twórczej pracy na zupełnie nowym polu. Polecony przez prof. Groszkowskiego utworzył przy pomocy kilku kolegów pionierską grupę GAM (Grupa Aparatów Matematycznych), która postawiła sobie ambitne zadanie skonstruowania jednej liczącej maszyny analogowej i jednej cyfrowej. Większość specjalistów uważała pomysł za całkowicie nierealny – nie było nań pieniędzy, aparatury, lokalu i innych potrzebnych rzeczy. Ale był zapał młodych ludzi i ich niezachwiane przekonanie, że potrafią pójść nową drogą, jaka się otwiera, że pokonają przeszkody, że dysponują wiedzą nie gorszą niż ich koledzy w bogatych krajach. No i inteligenckim „obejściem”, które pozwala poruszać się bez kompleksów po obszarach nieznanych.
Taka jest geneza informatyki w Polsce i jej... prehistoria. Prof. Leon Łukaszewicz w każdej publikacji na ten temat określany jest (w pierwszym zdaniu) jako pionier i jeden ze ścisłego grona twórców tej dziedziny. Niepodobna tu w rodzinnej opowieści wymienić wszystkich milowych kroków. Wspomnę tylko, że w r. 1958 powstał pierwszy w Polsce komputer cyfrowy XYZ – według pomysłu oraz projektu technicznego Leona Łukaszewicza, poprzedzony analogowym Analizatorem Równań Różniczkowych. Z zespołu GAM wyrósł, po kolejnych przekształceniach, z dużym udziałem jego pierwszego dyrektora, Instytut Maszyn Matematycznych PAN.
Szczeble kariery akademickiej mój rozmówca przebywał szybko. Habilitował się w r. 1956, profesorem zwyczajnym jest od r. 1978, członkiem rzeczywistym PAN od r. 1994. W Instytucie Podstaw Informatyki PAN profesor Łukaszewicz zorganizował Zakład Metod Programowania i utworzył Zespół Niewidomych Programistów. Jest twórcą języków komputerowych, co stanowi szczególną, nowoczesną rzec można, kontynuację ważnego wątku rodzinnej tradycji.
W dorobku profesora, obok kilkudziesięciu prac drukowanych, trzeba zapisać urządzenia elektroniczne, prototypy i konstrukcje, a także owo wielkie zaangażowanie organizacyjne w budowanie nowoczesnej informatyki, w przekraczanie progu między dwiema epokami cywilizacyjnymi, byśmy nie zostali z etykietką zacofania i ciągłego gonienia czołówki. Taką służbę wyznaczył potomkowi zesłańców czas i tę służbę Leon Łukaszewicz podjął z całą gotowością i z radością, jaką niesie każde twórczo absorbujące zajęcie.
Wierność matematyce
Najstarszy syn, Grzegorz Leszek Łukaszewicz, jest profesorem nadzwyczajnym od r. 2005. Na Wydziale Matematyki, Informatyki i Mechaniki UW, w Instytucie Matematyki. Czwarte pokolenie wierne królowej nauk. Mówiąc o tym pan profesor senior wspomina, że i jego matka, wielojęzyczna Straszewiczówna, miała matematyczne zainteresowania. Odradzono jej starania o studia w tym kierunku, gdyż jako kobieta nie miała na nie wówczas szans.
Przywoływane nieraz porównanie uzdolnień matematycznych do zamiłowań muzycznych zdaje się w historii rodziny potwierdzać, a z tym wszystkim wiąże się jeszcze łatwość przyswajania języków obcych, mająca przecież powinowactwo z muzyką. Pomagała jej co prawda w poprzednich pokoleniach Polaków... historia, rzucając w obce strony, pośród obcych ludzi, ale upodobania i skłonności kumulowały się, jeśli nie w genach, to w duchowej schedzie przekazywanej następcom przez przodków. Estyma wobec tych protoplastów, którzy zasłużyli się matematyce, którzy podjęli te niełatwe studia na zagranicznych uniwersytetach, z nie zawsze kompletnym do tego przygotowaniem, które na emigracji musieli uzupełniać, jest trwałym składnikiem tradycji.
Pytałam, czy pan prof. Łukaszewicz senior pragnął lub oczekiwał, żeby któreś z jego dzieci zostało matematykiem. – Bardzo chciałem, ale nigdy o tym nie mówiłem. Opowiadał jednak najstarszemu synowi o środowisku matematycznym, które znał, które po odzyskaniu niepodległości zatroszczyło się skutecznie, by Polska zapisała się autentycznym dorobkiem w annałach nauki. Opowiadał o komputerach, które otwierają matematykowi nowe horyzonty. Zachęcał tym, że matematyk nie musi chodzić regularnie do pracy, ale, jak literat, siedzi w domu i pisze przy biurku.
Nie wiadomo, w jakim stopniu te „promocyjne” zabiegi oddziałały na decyzję profesora juniora. Został matematykiem, szybko przeszedł szczeble akademickie, podobnie jak jego ojciec, jednak komputera używa do redagowania prac.
W długiej opowieści pana prof. Leona Łukaszewicza wyczuwalna była jakaś szczególna radosna satysfakcja. Chociaż mówił o trudach trzymiesięcznej podróży dziadków wygnanych przez okoliczności historyczne do Irkucka, o ucieczce z Rosji po rewolucji, o trzech wojnach, zniszczeniu rodzinnego miasta i czasach komunistycznych opresji – zawsze najwięcej uwagi poświęcał temu, co się przedstawicielom kolejnych pokoleń udawało. I okazywało się, że udanych zamysłów i pozytywnych zdarzeń było sporo, a włożony w nie trud wydawał się czymś zupełnie naturalnym.
Wszyscy Straszewicze i Łukaszewicze z tej opowieści osiągali postawione sobie cele albo potrafili je zmodyfikować wedle okoliczności – bez bólu. Ze swoich domów, zwykle dostatnich, ale czasem zubożałych, wynosili przekonanie, że idąc za rzeczywistymi zainteresowaniami, za tym, co uznali za warte trudu, mają los we własnych rękach. Dlatego może w pamięci pozostały osiągnięte cele, a trudy zapominano. Dlatego, myślę, tradycja inteligencka będzie trwać w tym uczonym rodzie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.