Tańczący z wiatrakami

Mariusz Karwowski


Zdawałoby się, że nie ma nic piękniejszego od kobiety w tańcu, konia w galopie czy statku pod pełnymi żaglami. Tymczasem prof. Jan Święch bez wahania do tej triady dołącza jeszcze jeden element. To widok pracującego wiatraka, a najlepiej kilku stojących niedaleko siebie koźlaków bądź paltraków, które obracają się wokół własnej osi. Dynamiki dodają im jeszcze ponad 20−metrowe śmigi, tnące wiatr aż miło. Ten swoisty taniec potrafi zachwycić i pobudzić wyobraźnię. Można odnieść wrażenie, że wiatraki zrywają się do lotu. Nic dziwnego, że młynarzy, umiejących poskromić wietrzny żywioł, podziwiano jednocześnie z tego samego powodu, posądzając ich o nieczyste kontakty z siłami nadprzyrodzonymi.

– Dawniej w Rumunii nie chowano młynarzy na cmentarzach, tylko poza murami, bo nie było pewności, czy są oni z tego świata i mogą dostąpić normalnego pogrzebu – od takiej anegdoty prof. Święch z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Jagiellońskiego rozpoczyna naszą rozmowę.

Lepszego przewodnika po tym świecie znaleźć nie sposób. Zajmuje się wiatrakami już ponad 30 lat. Chociaż to nie jest właściwe określenie, bo zajmować się można jakimś przedmiotem, a wiatraki, czyli fachowo młyny wietrzne, to przecież żywe istoty. On je więc poznaje. Nie tylko historię, mechanizmy, konstrukcję czy technologię produkcji. Znacznie bardziej ekscytujące okazały się badania sondażowe, które opierały się na rozmowach z samymi młynarzami. Głównie z Kujaw i Wielkopolski, bo w tych regionach stało najwięcej wiatraków. Wszędzie tam, gdzie słabo rozwinięta sieć rzeczna uniemożliwiała spiętrzenie wody, zamiast młynów wodnych stawiano wietrzne. Stosunkowo dużo było ich też w północno−wschodniej Polsce, w okolicach Białegostoku.

BUDYNKI Z DUSZĄ

Był czas, choćby między wojnami światowymi, kiedy w całym kraju doliczono się 22 tys. wiatraków. Dziś jest ich nie więcej niż 300, w większości w stanie kompletnej ruiny. Ich właściciele, czując że wiatraki odchodzą powoli w zapomnienie, uznali prof. Święcha za godnego depozytariusza swej wiedzy. Na temat budowy, eksploatacji, ale też i pewnych rytuałów, zachowań, przeżyć. Ta sfera jest najczęściej pomijana w badaniach naukowych. Jak się okazało, całkiem niesłusznie. Wprawdzie to cieśla powoływał wiatrak do życia, ale młynarz nadawał mu charakter. Jak? Tego właśnie nie da się nauczyć z książek. Trzeba było praktykować. Krakowski etnograf, żeby poznać cały młynarski folklor, jeździł w teren, rozmawiał, przypatrywał się, czasem nawet pomagał w pracy.

– Doszło do tego, że jeden z młynarzy, u których terminowałem, chciał mnie usynowić. Jego potomek nie był zainteresowany dziedziczeniem wiatraka, więc zwrócił się do mnie, bo widział, że poświęcam temu sporo czasu, a nade wszystko pasjonuję się tym – wspomina.

Po pewnym czasie stał się dla młynarzy na tyle wiarygodny, że zaczęli powierzać mu tajemnice swojego zawodu. Ten hermetyczny na początku świat zaczął się przed nim otwierać.

– Cała sfera irracjonalna była dla mnie szokiem, traktowałem ją jako dziwactwo. Dopiero, gdy dłużej pobyłem wśród młynarzy, zrozumiałem, że traktują oni wiatrak jako swego największego przyjaciela. To były szczególne relacje. Teraz i ja wiem, że wiatraki to nie są zwykłe drewniane budynki. One też mają duszę.

Ba, nie tylko duszę! W najczęściej dwukondygnacyjnym wiatraku można było dojrzeć zarys ludzkiego ciała. Funkcję kręgosłupa spełniała masywna, pionowa belka, utrzymująca całą konstrukcję i pozwalająca obracać bryłę o 360 stopni. Palce, czyli tryby w kole młyńskim, służyły uruchomieniu kamieni mielących ziarno. Ramionami były śmigi. Jako podobny człowiekowi, nie mógł być budowany, był powoływany do życia. Trwało to rok, ale drewno ścinano już 2−3 lata wcześniej. I już wtedy gospodarz wybierał odpowiednie miejsce, zwykle na jakimś wzniesieniu. Musiało być wietrzne, bo w sezonie nie można było sobie pozwolić choćby na dzień postoju. Wysoką efektywność zapewniał już wiatr wiejący z minimalną prędkością 5 metrów na sekundę około 250 dni w roku. Wówczas udawało się przemleć na mąkę, śrutę bądź kaszę nawet 200 ton zboża. Mielono zresztą również gorczycę, cukier, kakao czy gips.

JAKA TO MELODIA?

Najważniejszym momentem było budzenie do życia. Do wiatraka wchodził cieśla z młynarzem i pokazywał mu, jak działają poszczególne mechanizmy. Ta inicjacja kończyła się poświęceniem i nadaniem imienia. Mogło być pospolite, jak Janek, Zbyszek czy Wojtek, ale też i niebanalne, wskazujące na usposobienie – Skrzypuś, Mruczek, Grajek. Wiatrak bowiem skrzypiał, mruczał, grał i była to prawdziwa symfonia dźwięków.

– Kiedy pierwszy raz wchodzi się do wiatraka, gdy ten pracuje na pełnych obrotach, to w pierwszym odruchu człowiek chce uciekać. Też tak miałem, bo kakofonia dźwięków, potęgowana w dodatku każdym podmuchem wiatru, który niemal kołysze budynkiem, robią wrażenie – opisuje prof. Święch.

Skrzypiące i trzeszczące spojenia belek, stukot młyńskich kół, szum pasów transmisyjnych układały się w konkretną melodię. Młynarz wiedział dzięki niej, czy wiatrak prawidłowo chodzi, czy trzeba jakąś część naoliwić, naprawić. Dobry słuch był jedną z najważniejszych zalet. Nawet w trakcie drzemki nasłuchiwał, co z tej muzyki wynika. Poniesione przez echo dźwięki przypominały w dali zawodzenie, jęczenie… Jakby jakieś duchy uwięziono wewnątrz. Posądzano więc młynarzy o kontakty z pozaziemskim światem. Tym bardziej, że potrafili uruchomić młyn za pomocą niewidzialnego przecież wiatru. A to już czarodziejska sztuczka. Z drugiej strony podziwiano ich wiedzę. Młynarz znał przecież nie tylko konstrukcję i zasady działania wiatraka, nie tylko umiał go obsługiwać, ale też orientował się, z której strony będzie wiał wiatr, tak żeby w odpowiednim kierunku ustawić młyn. Niczym ojciec o swoim dziecku, wiedział on o nim wszystko. Więź, która między nimi się tworzyła, umacniana była przez częste ze sobą przebywanie. Wiatraki pracowały cały rok, ale gdy następowało spiętrzenie prac, czyli jesienią i zimą, śmigi kręciły się dzień i noc. Nierzadko młynarz spał więc w wiatraku.

– Służby sanitarne, nie rozumiejąc tego, zakazywały umieszczania łóżka w miejscu pracy. Pamiętam taki przypadek, kiedy skierowano nawet sprawę do sądu, bo gospodarz nie chciał zastosować się do tych poleceń. On musiał cały czas słuchać swojego wiatraka, nie dopuszczał myśli o spaniu poza nim. Odsiedział 10 dni aresztu, choć mógł też zapłacić grzywnę. Syn tego młynarza opowiadał mi później, że na zapłacenie kary było ich wprawdzie stać, ale byłoby to jak 30 srebrników. Ojciec nie chciał zdradzić swojego przyjaciela, walczył o etos zawodu. W końcu oszukał komisję i podciągnął pryczę pod sufit, tak że w dzień wyglądała z dołu jak skrzynia do sortowania ziarna i nikt nie mógł się zorientować. A w nocy opuszczał ją i spał w swoim wiatraku – opowiada prof. Święch.

Każdy kolejny dzień pracy rozpoczynany był od modlitwy. Z reguły krótkiej, z prośbą o wiatr, o to żeby wszystko grało. Jeden z gospodarzy początkowo za nic w świecie nie chciał zdradzić krakowskiemu badaczowi słów swojej modlitwy. Zaproszono go, żeby przyjechał zobaczyć swój wiatrak, przeniesiony z rodzinnych Zadusznik do Kujawsko−Dobrzyńskiego Parku Etnograficznego w Kłóbce. Chodził koło niego, doglądał, czy wszystko jest jak należy.

– Zapytałem w końcu, czy można już uruchomić wiatrak. Powiedział, że jeszcze chwilkę i… zaczął się głośno modlić. Tak dla mnie, jak i dla niego było to niesamowite, niemal mistyczne przeżycie. Tym trudniejsze dla młynarza, że miał zobaczyć swój wiatrak uruchamiany z dala od miejsca, gdzie stał przez lata. Po modlitwie zwrócił się do niego: „Skrzypuś, poszedłeś w dobre ręce”, po czym dał mi znać, zwolniłem stawidła, czyli hamulce i wiatrak ruszył – ze wzruszeniem wspomina prof. Święch.

PRZYJACIELSKIE ROZMOWY

Chrztem każdego wiatraka był pierwszy przemiał ziarna. Powstała wtedy mąka nie była jednak używana. Tradycją stało się rozsypywanie jej na tak zwanym młynisku. Był to teren wokół wiatraka o średnicy około 12 metrów. Ten zwyczaj przypominał dawne zakopywanie łożyska po porodzie nieopodal chałupy. Rozsypywanie mąki – owocu wydanego przez młyn – miało to samo znaczenie – aby zabezpieczyć młynarza i całą rodzinę przed złymi mocami. Żona młynarza, kiedy ten wychodził do pracy, wrzucała z kolei starą miotłę do palącego się pod kominem ognia. Miotła – atrybut czarownicy – miała sprowadzić na okolicę wiatr, niezbędny do poruszania skrzydeł.

– Ten świat irracjonalny stanowił doskonałą równowagę psychiczną, taką odskocznię od racjonalnej aż do bólu rzeczywistości, przepełnionej wiedzą, ogromnym doświadczeniem – tłumaczy prof. Święch.

W trakcie swoich badań, obserwując z bliska młynarskie życie, zauważył, że wewnątrz młyna nigdy nie było ani chwili ciszy. Mimo że młynarze najczęściej pracowali sami. Ale oni rozmawiali… z wiatrakiem. „No, co potrzebujesz jeszcze?” – pytali. „Jak ci pomóc?” – zastanawiali się, gdy robota nie szła, ciężko chodziły kamienie. A wiatrak odpowiadał jak tylko umiał – dźwiękami. Gdy już udało się zdiagnozować usterkę, rozmowa trwała dalej: „I co, już ci lepiej?”. Takie były ich wspólne dialogi. Nawet, gdy dochodziło do przestoju w pracy z powodu awarii, młynarz nigdy jednak nie denerwował się na wiatrak. To była specyficzna więź łącząca dwóch przyjaciół.

– Na dobrą sprawę nie powinno nas to dziwić, bo przecież i dziś w ten sposób postępujemy, np. z samochodami. Dopieszczamy je, dbamy o nie, rozmawiamy z nimi w trakcie jazdy, a nawet, co nie jest rzadkością, nadajemy im imiona. Ale tu było coś głębszego. To był świat naprawdę intymnych kontaktów.

Do tego stopnia, że gdy młynarz umierał, trumna musiała najpierw podjechać pod wiatrak, którego skrzydła ustawiano wówczas na znak krzyża. Zdarzało się też, że to wiatrak – spalony, zburzony czy przewrócony – kończył swój żywot jako pierwszy. Nigdy w tym miejscu gospodarz nie stawiał nowego. To był wyraz szacunku dla członka rodziny, i to najważniejszego, bo dającego utrzymanie. Młynarska familia z reguły należała do zamożnych, a sam młynarz w hierarchii społecznej był zaraz za wójtem i plebanem. Zresztą, cała wieś, w której stał wiatrak, była wyróżniona.

– O wdzięczności gospodarz nigdy nie zapominał. W Wigilię wchodził do wiatraka i dzielił się z nim symbolicznie opłatkiem, wrzucając go między kamienie młyńskie.

Na co dzień, aby mełły one ziarno z taką samą prędkością obrotową, stosowano albo wewnętrzne regulatory nastawu kamieni, albo odpowiednie zapierzenie. To nic innego jak sosnowe deseczki, tzw. pióra, którymi wypełniano powierzchnię śmig. Ich liczbę zmieniano, aby utrzymać optymalną szybkość obrotową wału przy zmiennym wietrze. Zapierzano średnio 1/3 powierzchni skrzydeł, a jeśli wiatr był za mały, wówczas dokładano deseczki. Ważne było, aby uruchamiane przez wiatr śmigi pracowały jednostajnym tempem. Zbyt szybkie obroty mogły bowiem spowodować przegrzewanie żaren. Skrzydła napędzały koło paleczne, które z kolei wprawiało w ruch kamienie młyńskie. Koło miało cztery metry średnicy, a na jego obwodzie znajdowało się ponad 150 „palców”, zazębiających się z mniejszym kołem, tzw. cewią. Aby wykonać taki mechanizm trzeba było niezwykłej precyzji. Wystarczyło przesunięcie o kilka milimetrów, aby „palec” został wyłamany i wiatrak przestał pracować. Dominujące w polskim krajobrazie koźlaki wszystkie elementy wyposażenia miały drewniane. Nie dość tego, obracały się jeszcze wokół własnej osi. Podobnie jak paltraki, które różniło umieszczenie drewnianego korpusu na metalowych rolkach, toczących się po szynach. Z kolei wiatraki holenderskie, również w Polsce występujące, miały murowaną podstawę i obrotowy dach, na którym kręciły się śmigi.

– Wojna obeszła się z nimi okrutnie, ale jeszcze bardziej niszczone były po wojnie – przez państwowy monopol, który obawiał się braku kontroli nad przemiałem. Te, które zostały, zakwalifikowano do najniższej, IV klasy zabytków, a więc należy je jedynie dokumentować. A przecież jest ich mniej niż obiektów gotyckich w Polsce. Cóż, walce z wiatrakami nadano zupełnie inne znaczenie – z przekąsem podkreśla prof. Jan Święch.

Stawiane dziś wiatraki turbinowe nie mają już tego uroku, co stare, sędziwe koźlaki. Ale może i one kiedyś napiszą swoją historię. Wtedy badania terenowe będą przeprowadzane nie w młynach, ale na farmach wietrznych.