Nauka holenderska

Henryk Hollender


Odbywa się posiedzenie rady wydziału czy senatu, wstaje osoba zasłużona dla uczelni. Zgoda – mówi – że publikacje i punktacje, że listy i parametry. Ale nie traćmy, wysoki senacie, z oczu tego, o co tu chodzi naprawdę. Naprawdę tu nie chodzi o punkty, tu chodzi o jakość!

Ciężko będzie z tą reformą, zaciekły będzie opór. Nauka polska (i szkolnictwo wyższe, z którego niemal w całości zbudowane są jej ramy organizacyjne) ma być oto reformowana tak, jakby wszystkim najbardziej zależało na nauce. Ale nie zależy. Żadna restrukturyzacja nie dotknie zatem istoty rzeczy. Nauka jest pewną formą społecznego bytowania, w której ludzie łączą się i dzielą, grupują i alienują, zajmują miejsca w hierarchiach lub przystępują do ich demontażu. Zarabiają pieniądze. Doznają satysfakcji i rozczarowania. Ten jest tego, tamta należy do tamtych. On mi zrobił kuku, i ja mu także zrobię. Nasza katedra, nasz zakład, nasza pracownia w zakładzie, nasz zespół w pracowni, nasz człowiek w zespole, nasz koniaczek w człowieku. Nasza biblioteka literatury dolnołużyckiej, niech sobie górnołużycka radzi sama. Nasze województwo z naszą uczelnią flagową wojewódzką. Tworzenie tych tam sądów poznawczych ogólnych, ewaluacji czy wdrożeń, czy jakkolwiek byśmy definiowali twórczość pracownika naukowego, jest na pewno pracochłonnym, czasem i pokaźnym, ale jednak – ubocznym efektem całej tej krzątaniny.

Reforma dotknie zatem punktów, a tu chodzi o jakość. Kulturową. Powiedzcie panom szlachcie, zgromadzonym na jakimś sejmiku w Rawie Ruskiej, circa 1740, że herby zostają zniesione, a odzew będzie taki, jakbyście im zagrozili likwidacją habilitacji. Przy czym nie ma tu złej woli ani jakiejś szczególnej niewiedzy, wszyscy zdają sobie sprawę, że ten rytuał inicjacyjny utrzymał się za długo, więc na zmiany będzie jakieś tam w końcu przyzwolenie, ale na ruszenie nazwy – nie. A jak będzie przyzwolenie, to może jednak uda się przy okazji zezwolić na tworzenie od podstaw programów studiów (zamiast brnięcia w „standardy kształcenia”)? Może uruchomi się mechanizm akredytowania programów edukacyjnych przez stowarzyszenia zawodowe? Może nawet uczelnie udźwigną organizacyjnie zindywidualizowany tok nauczania i nie wykorzystają go do dalszego obniżania poziomu?

Ta nauka polska to w ogóle nie jest aż tak smutna historia, bo tu nie ma właściwie żadnych czarnych charakterów, tu siły światła nie ścierają się z siłami ciemności. Cyniczny Andrzej F., nieaktywny naukowo, pozwalający ściągać i dobrze zarabiający, przedstawiany nam przez Klausa Bachmanna (Szkoły wyższe w oparach absurdu, „Gazeta Wyborcza”, 20 października), to tylko typ idealny, personifikacja Systemu. W ramach systemu jest jednak pełne spektrum. Na przykład trzydziestoletni doktor z umiejętnością wygrywania grantów i publikowania w prestiżowych czasopismach, czarna reakcja jako pedagog. Nie do ruszenia. Albo marazmatyk z pięknym solidarnościowym rodowodem. Albo profesor o wielkiej przenikliwości, zmyśle krytycznym i niewyparzonym języku, okropnie konserwatywny i otoczony skrajnie konformistyczną młodzieżą z kolczykami w nosie. Albo wielkie nazwisko, częsty gość amerykańskich uniwersytetów, który w ogóle nie przyjrzał się, jak też one funkcjonują, i nie jest skłonny rozmawiać o tym tutaj w kraju. Albo Pani z Dziekanatu – prawdziwa szefowa wydziału, podająca wykładnie przepisów na miarę własnego ptasiego móżdżku („zal. to jest trójka, proszę państwa, zaliczenie wykładu też na trójkę”), a dziekan tylko wzdycha z ulgą, że ktoś zdejmuje z niego to, z czym polskie uczelnie radzą sobie najgorzej, czyli organizację toku studiów. Żadnej tu polaryzacji – za i przeciw reformie, a zatem żadnej krystalizacji stanowisk i ucierania kompromisu.

Dlatego czytając z szacunkiem i zrozumieniem krytykę Bachmanna, z jaką wystąpił Karol Modzelewski (Szkoły wyższe w oparach kampanii, „Gazeta Wyborcza”, 5 listopada), trudno go poprzeć jako reformatora. Zniechęca on na przykład do publikowania po angielsku prac podlegających ocenie, tak jakby Bachman zniechęcał do publikowania po polsku czy niemiecku prac, których w tym języku zażąda rynek albo które wynikną z misji humanisty (polegającej na „komunikacji z wykształconą publicznością spoza grona kolegów badaczy”). Temat jest trochę delikatny, bo w dwadzieścia lat po upadku Muru nadal nie mamy armat, w związku z czym pojawiają się (np. na konferencji Otwartość w nauce – Open Access i inne modele, 15 października w siedzibie PAN) propozycje aż nadto chytreńkie, na przykład takie, żeby to rząd nam tłumaczył na angielski albo żeby publikował po angielsku surogaty i wyciągi (których i tak nikt nie będzie następnie indeksował i prace nie wejdą do obiegu). Modzelewski ma rację, kiedy się obawia, że to będzie inna humanistyka, jeśli z „kolegami badaczami” będziemy się komunikowali we wspólnym języku nauki. Ale już kiedyś to przerabiano i to nie tylko za pomocą łaciny. Pewnie, że inaczej pisał w końcu XVIII w., np. o Słowianach, po łacinie i po niemiecku samotny cieszyński polihistor Leopold Szersznik, niż gdyby pisał po polsku czy czesku. Trochę inaczej. Trochę inaczej pisze dziś o holenderskich bibliopolach, drukarzach czy bibliotekach holenderski księgoznawca, niż gdyby pisał po holendersku. Ale pisze dużo i ciekawie, sam pisze, nie tłumaczy, bywa na rozlicznych konferencjach, jest z tego przyrost wiedzy. Jego polski kolega – no, jednak w tym nie uczestniczy. Nauka holenderska? Vergeet het maar!