Żeby pisać, trzeba pisać

Leszek Szaruga


Stare dobre porzekadło powiada, że organ nieużywany zanika. I rzeczywiście: „jakim cudem mieliby się nauczyć pisać, jeśli na studiach nawet polonistycznych czy dziennikarskich nie pisze się prawie nic, bo pisemne prace ktoś musiałby przeczytać, poprawić, ocenić, a kadra pędzi z zajęć na macierzystej uczelni na wykłady w innej”. I przyznam, że rozumiem z tego coraz mniej. A nie rozumiem pewnie dlatego, że stary już jestem i pamiętam czasy, gdy studiując filozofię miałem obowiązek nie tylko pisania prac rocznych czy semestralnych z wielu przedmiotów, ale także referatów stanowiących wprowadzenie do ćwiczeń, czyli analizy zadawanych tekstów. Ale nie przesadzajmy z tą starością, gdyż w końcu nie tak dawno temu, w połowie lat 90., rekomendowałem do druku – z sukcesem, gdyż publikacja doczekała się komentarzy – referat mego studenta (straszliwie zresztą ostro, choć nie wprost mnie atakujący, co nie było trudne do odszyfrowania), obecnie jednego z najwybitniejszych młodych literaturoznawców.

Dziś studenci piszący prace magisterskie – a mowa o studiach humanistycznych, często zahaczających o badania literaturoznawcze – poważnie się głowią nad tym, jak dociągnąć do 80 stron i stosują przy tym wszelkie możliwe sztuczki, ze zwiększaniem marginesów i wielkości czcionki włącznie. Wymaganie poważniejszych prac zaliczeniowych, wykraczających poza poziom swobodnej impresji i posiadających walor opracowania naukowego, a więc opatrzonego przypisami i literaturą przedmiotu, uznawane jest za dziwactwo, jeśli nie za skandal. Moje nieustannie powtarzane zalecenie, by prowadzić coś w rodzaju dziennika lektur czy choćby pamiętnika – niekoniecznie realistycznego – jako sposobu ćwiczenia umiejętności pisania, jest zapewne traktowane jako rodzaj niegroźnego bzika (w końcu przecież nie będę tego kontrolował).

Nie jestem, jak chce autorka artykułu w „Polityce”, pani Magda Papuzińska, wykładowcą ganiającym z uczelni na uczelnię (choć i tak bywało), pamiętam natomiast, że w dawnych dobrych czasach sprawdzano nie tylko dość siermiężnie (zła taśma) spisywane maszynopisy, lecz nawet prace pisane ręcznie, co dziś, w dobie udogodnień komputerowych, człowiekowi raczej nie zagraża. Ale jestem też świadom, że mamy czasy takie, jakie mamy. Sztuka epistolarna – za sprawą szybkości przekazu komputerowego i telefonii komórkowej – została niemal doszczętnie pogrzebana. Szkoła pisać już nie uczy (pisałem co najmniej dwa wypracowania „z polskiego” tygodniowo), a to ważne, gdyż na wyższe uczelnie trafiają w swej masie liczni wtórni analfabeci. Czytelnictwo książek i ambitniejszych czasopism spada w tempie równomiernie przyspieszonym, co zresztą daje dość interesujący efekt uboczny, polegający na kompletnej niemal nieumiejętności czytania tekstu ze zrozumieniem.

W jednym pani Papuzińska zatem racji nie ma. Nie jest zadaniem wyższej uczelni nauka pisania – to powinno być uczynione dużo wcześniej, a ludzie nieposiadający owej sztuki winni być spośród kandydatów na studia, bądź po pierwszym semestrze najpóźniej, odsiewani. Pomysł polegający na tym, że można pójść na studia nie umiejąc czytać i pisać, jest co prawda dość powszechny, ale jednocześnie stanowi świadectwo kompletnego zmasakrowania procesu edukacyjnego. Ale jest to, co dość łatwo dostrzec, efekt błędnego koła: ci nauczyciele, którzy nie potrafią nauczyć dzieci w szkole czytania i pisania, są wszak absolwentami naszych studiów humanistycznych. I tak to się wciąż nakręca. I będzie się nakręcać dalej, póki ktoś tego żałosnego procesu nie zatrzyma.

Przyznam, że nie bardzo mam pomysł, jak do tego doprowadzić, ale w końcu też nie jestem w tej dziedzinie specjalistą. Podobno tacy istnieją. Ktoś przecież konstruuje u nas programy edukacyjne, są jakieś instytucje zajmujące się ich wdrażaniem i kontrolą. Co ci ludzie robią? W dodatku za moje pieniądze… Mam brzydkie podejrzenie, że bardzo wielu spośród owych specjalistów potrafi, owszem, dobrze napisać sprawozdanie ze swych prac, lecz miałoby poważne trudności z pisemnym zrelacjonowaniem swej ostatniej lektury, nie mówiąc już o ułożeniu listu miłosnego wykraczającego swą długością poza rozmiar esemesa.

To jednak nie jest jeszcze koniec zabawy. Każdy, kto miał okazję przysłuchiwać się egzaminom ustnym, wie doskonale, że przeciętny student ma spore trudności – nawet jeśli przypadkiem wie, o czym powinien mówić – ze sformułowaniem trzech poprawnie zbudowanych zdań łączących się w spójną i logiczną całość. Rzecz w tym, iż nie jest to wyłącznie przypadłość studentów. Wielokrotnie, w różnych uczelniach i w odniesieniu do osób z różnymi tytułami naukowymi, profesorów belwederskich nie wykluczając, stykałem się z wykładowcami, którzy swe wywody dukali z kartek, kajecików wielokrotnego użycia czy nawet ze skryptów, z których potem studenci mieli się uczyć. Jaki jest sens tego rodzaju przedsięwzięć, dość trudno dociec.

Już nawet nie marzę o przywróceniu retoryki. Nie dziwią mnie dziennikarze mówiący o tym, co „na dzień dzisiejszy” mają „w przeciągu kwadransa” do zakomunikowania o tym, co się stało „przez rok czasu”, a szczególnie „w miesiącu październiku”, w dodatku „w tym temacie”. Od czasu, kiedy ciotka sobie biust w magiel wkręciła, mało co mnie rusza. Ale pogadać po ludzku by się chciało.