Straszewicze. Cz. 1 Wielość języków

cz. 1 Wielość języków Magdalena Bajer


Cztery pokolenia zajmowały się i zajmują nauką w połączonych małżeństwem inteligenckich rodach Straszewiczów i Łukaszewiczów. Zainteresowania ich przedstawicieli można wspólnie określić jako ciekawość i zrozumienie potrzeby komunikowania się ponad odmiennościami narodowymi, także kulturowymi i pomiędzy różnymi dziedzinami wiedzy. Znajomości wielu języków, po części wymuszonej przez historię, wcześnie zaczęło towarzyszyć trwające do dzisiaj zamiłowanie do uniwersalnego języka nauki, jakim jest matematyka. Wysłuchawszy opowieści jednego z potomków, prof. Leona Łukaszewicza, mogę użyć określenia: ród matematyków, za którym wszakże kryje się rozległy obszar wielorakich działań.

Na tułaczych szlakach

Z matematyczną dokładnością określa pan profesor początek rodzinnych dziejów – 160 lat temu. Od pradziadków zaczyna się tradycja inteligencka. Pradziadek po kądzieli był rejentem w Tykocinie. Babka Łukaszewiczowa skończyła warszawskie konserwatorium. Kolega stamtąd, Ignacy Paderewski, namawiał ją na karierę sceniczną, ale przeszkodziła temu wrodzona trema. Dziadek po mieczu także skończył prawo, lecz posadę sędziego carskie władze zaproponowały mu... na Syberii. Po trzymiesięcznej podróży końmi państwo Łukaszewiczowie znaleźli się w Irkucku. Po drodze, w Krasnojarsku, urodził się ojciec mojego rozmówcy.

Rychło powstał na obczyźnie dom będący ośrodkiem kultury, gdzie gospodyni dawała kameralne koncerty, grając utwory Chopina, ale i rosyjskie pieśni czy cygańskie romanse. Bywali polscy zesłańcy oraz „przyjaciele Moskale”. Miejscowa służba przywiązała się do gospodarzy – podczas rewolucji syn kucharki, który został czekistą, pomógł rodzinie uratować się przed rzezią.

Zanim awansował na głównego sędziego Irkucka, dziadek odbył dłuższą podróż do Wierchojańska w Jakucji, poznając tam polskich zesłańców i tubylców, którzy służyli mu przy ulubionych polowaniach.

Pradziadek Straszewicz miał liczne rodzeństwo, na którego wykształcenie nie starczało ojcowskiej schedy. Siostry wychodziły za mąż, bracia jechali po wiedzę do Paryża, wioząc wyniesioną z inteligenckiego domu ciekawość świata, otwartość wobec tego, co inne, nowe, umiejętność rozróżniania między ważnym i błahym, niewartym starania.

W tym pokoleniu pojawiły się matematyczne talenty i zamiłowania, których nosicielom wnuk poświęcił obszerniejszy fragment opowieści, wzmiankując przedtem o tułaczych drogach rodziców.

Ojciec prof. Łukaszewicza, urodzony w Rosji, przez co uznany za obywatela rosyjskiego, dostał się do Korpusu Kadetów w Petersburgu, skąd wyniósł doskonałą znajomość języka „starorosyjskiego”, tj. języka rosyjskiej arystokracji, zatraconego zupełnie po rewolucji. Wiele lat później zadziwiał tym przyjeżdżających do Warszawy radzieckich uczonych.

Matka znała doskonale cztery języki obce, zawdzięczając to... chorobie swojej matki. Babka Straszewiczowa na początku ubiegłego wieku nabawiła się gruźlicy, choroby wówczas częstej i groźnej. Nie pomogła kuracja dobrym powietrzem w okolicach Otwocka, gdzie dziadek, człowiek zamożny, kupił las i trzeba było się udać do Davos. Córka pojechała tam z nią i zamieszkała w internacie dla panien z różnych krajów świata. Surowy reżim (bardziej pono niż w Korpusie Kadetów) rekompensowała możność poznawania języków, jako że każdego roku współlokatorką była dziewczyna innej narodowości. Panna Straszewiczówna edukowała koleżanki w rosyjskim. Korespondencja z wieloma trwała aż do drugiej wojny światowej. Studiów w Lozannie nie zakończyła dyplomem, traktując je jako okazję do zdobywania wiedzy w zakresie interesującej ją socjologii, jak by to dzisiaj należało określić. Całe życie zajmowała się obcojęzyczną korespondencją i tłumaczeniami, także książek.

Matematyka i nowoczesność

Dziadek macierzysty pana profesora, Ludwik Straszewicz, skończył matematykę w Paryżu, nie mając jednak możliwości pracy w uniwersytecie wrócił do Warszawy i, odznaczając się, jak mówi wnuk, „dobrym piórem”, zaczął pisywać w gazetach. Niebawem założył własne pismo „Kurier Polski”, wydawane w Petersburgu dla mieszkających tam Polaków. Było to sprytnym obejściem cenzury warszawskiej, znacznie sroższej, która nie wtrącała się do patriotycznych treści nadsyłanej z Rosji i już tam ocenzurowanej gazety, kolportowanej dalej do Wiednia. W Warszawie Ludwik Straszewicz kupił drukarnię i dom przy ul. Jasnej, gdzie mieści się teraz redakcja kolejnego wcielenia „Kuriera Polskiego”, a pierwszego redaktora wspominają przy okrągłych rocznicach.

Stryjeczny dziadek Zygmunt, starszy brat Ludwika, także w Paryżu skończył dwa fakultety: elektryczny i mechaniczny. – Elektrykę praktykował, a mechanika była matematyczną pasją. Po powrocie do Polski wydał podręcznik mechaniki matematycznej, który przez 20 lat uchodził za najlepszy w tej dziedzinie. Dołączone do bardzo jasnego wykładu zadania opatrzone były jedną lub dwiema gwiazdkami. Te drugie, jak wspomina prof. Łukaszewicz, mało kto potrafił rozwiązać.

Kiedy w r. 1916 powstawała Politechnika Warszawska, jego stryjeczny dziadek współorganizował uczelnię i został wybrany na jej pierwszego rektora. Uporawszy się z pionierskimi zadaniami, po roku zrezygnował z funkcji, oddając się pracy naukowej i profesorskim obowiązkom dydaktycznym.

Wykształcenie elektryka stało się źródłem dochodów zapewniających dostatnie życie, ale było zarazem służbą społeczną. Prof. Straszewicz zajął się bowiem elektryfikowaniem miast europejskich i polskich, które sięgały wówczas po zdobycze cywilizacji, aby zasłużyć na miano nowoczesnych. – Genua np. ma dzisiaj elektryczność, którą założył dziadek Zygmunt.

Jak wielu z tamtego pokolenia, przed którym w niepodległej ojczyźnie stanęły wielkie i rozliczne zadania, odznaczał się rozległością zainteresowań i obszaru, na którym starał się działać lub nań wpływać w kierunku, jaki uznał za potrzebny. Napisał podręcznik ekonomii politycznej, oceniając – w latach dwudziestych – komunizm jako utopię, która obiecuje równy podział dóbr, ale w ustroju komunistycznym tych dóbr nie udaje się wytworzyć.

Matematyka szerokim nurtem

W następnym pokoleniu przedłużyła się i naukowa, i matematyczna tradycja rodu. Urodzony w r. 1889 w Warszawie (z wszystkich tułaczych dróg i wszystkich wypraw po wiedzę wracali do Warszawy) Stefan Straszewicz, wuj mojego rozmówcy, zgłębiał matematykę najpierw w Towarzystwie Kursów Naukowych, nielegalnej wszechnicy doby rozbiorowej, następnie w Zurychu, gdzie jednym z jego mistrzów był Albert Einstein, uzyskując dyplom w r. 1911, a doktorat z filozofii w r. 1914. Przebywając podczas studiów w Getyndze założył, wraz z Zygmuntem Janiszewskim, młodo zmarłym współtwórcą Lwowskiej Szkoły Matematycznej, kółko grupujące polskich studentów matematyki.

Jak wielu wykształconych za granicą Polaków wrócił do rodzinnego miasta w niepodległej już Polsce i w r. 1925 został docentem w UW. Później związał się z politechniką, kierując Katedrą Matematyki na wydziałach Inżynierii Lądowej, Inżynierii, Mechanicznym, Budownictwa Lądowego, pełniąc kilkakrotnie funkcje dziekana i prorektora. Od 1945 r. był liderem tej części pracowników PW, która zabiegała o zachowanie organizacyjnych ram i przedwojennego ducha uczelni w czasach komunistycznej opresji, ciężkiej szczególnie w wyższej szkole technicznej z żywymi tradycjami niepodległościowymi.

Prof. Stefan Straszewicz ma wiele osiągnięć naukowych, których istotę trudno przedstawić laikom, trzeba więc poprzestać na wiadomości, że należą do dziedzin: topologii metrycznej, geometrii analitycznej i geometrii różniczkowej. Jest autorem licznych prac – książek i artykułów.

Wierny inteligenckiej tradycji, do której niezbywalnie należą powinności wobec ogółu, angażował się mocno w działanie na rzecz dobrego nauczania matematyki w szkołach. Najważniejszym owocem tego zaangażowania był pomysł olimpiady matematycznej (pierwszej z wielu dzisiaj olimpiad przedmiotowych) dla uczniów szkół średnich, który zgłosił w r. 1949, opracowawszy założenia metodologiczne, po czym przez 20 lat kierował komitetem olimpiad.

Stefan Straszewicz zmarł w r. 1983, pozostawiając licznych uczniów i wychowanków, co należy wymieniać osobno, gdyż wychowanie przez mistrzów naukowych, nierozłączne z przekazywaniem wiedzy, decyduje o trwaniu tego, co nazywamy etosem inteligenckim.

Praca akademicka stawała się w rodzinie coraz częściej życiowym wyborem. Brat Stefana, drugi wuj prof. Łukaszewicza, Jan Wacław, wykładał w Państwowej Szkole Budowy Maszyn i Elektrotechniki Wawelberga i Rotwanda, zasłużonej poprzedniczce Politechniki Warszawskiej. Jego syn Witold był docentem akustyki architektonicznej PW, a bratanek Ludwik profesorem geografii ekonomicznej i regionalnej Uniwersytetu Łódzkiego. O siostrzeńcu wybitnego matematyka, Leonie Łukaszewiczu, moim rozmówcy i jego domu rodzinnym więcej będzie w następnym numerze. Zaanonsuję teraz tylko, że jest jednym z pionierów wiedzy o komputerach w Polsce. Wrócę też jeszcze do biografii rodziców pana profesora, ledwie tu zapowiedzianych, gdyż są niezmiernie interesujące i z wielu względów typowe.

Spotkanie z przedstawicielem dwu połączonych niegdyś małżeństwem rodów pokazało mi panoramę polskich losów, które w rozmaitych wariantach powtarzają się przez kilka pokoleń, od czasu gdy młodzi ludzie, aktywni, utalentowani i dzielni, zaczęli opuszczać zubożałe dwory i iść do miasta w poszukiwaniu nowych sposobów życia. Zanim rozwój cywilizacji zaczął gwałtownie przyspieszać, ale przede wszystkim zanim w Polsce stało się możliwe spoglądanie bez oskarżeń wyłącznie we własną przeszłość, co było dodatkowym czynnikiem komplikującym pamięć historyczną, zdążyliśmy dużo zapomnieć. Toczyły się parokroć – prasowe głównie – dyskusje o inteligencji, ale głównie o tym, czy jeszcze istnieje i czy będzie istniała, albo o zadaniach, jakie chcielibyśmy tej warstwie, nie wiadomo w jakim stopniu realnej, przypisać.

Prof. Łukaszewicz, wyliczając, co się z inteligenckiego domu wynosi, użył słowa: obycie. To słowo należało długo do wokabularza terminów podejrzanych, ale teraz można się zastanowić, co to znaczy obycie, z jakim w dobie rozbiorowej jechali do Zurychu, Genewy, Paryża, Berlina młodzieńcy i panny, żeby się tam uczyć i wracali ze świadectwami dobrych w nauce postępów, z listą dozgonnych obcokrajowych przyjaciół, często naukowych współpracowników, z kontaktami, które owocują do dzisiaj, ze świadomością, co winni robić w kraju. Obycie jest zaprzeczeniem prowincjonalizmu, jest tym rodzajem śmiałości, która bierze się z przekonania o tym, że zawsze czekają nas wielkie zadania, ale i wiary, że zdołamy je wykonać. Tę cechę (cnotę?) trzeba się nauczyć zaszczepiać kolejnym pokoleniom inteligentów – już tak ich nazywajmy.