Spitsbergen po polsku
W teren nie chodzi się w pojedynkę. Należy także zabrać broń, ostrą. Gdy polarny niedźwiedź, Król Arktyki, zbliży się na niebezpieczną odległość, najpierw należy wystrzelić racę sygnałową. Jeśli to nie wystraszy misia, trzeba użyć kul gumowych. Na tym jednak nie kończy się arsenał, którym dysponuje polski polarnik pracujący na Spitsbergenie. W ostateczności, wyłącznie w obronie życia, wolno użyć ostrej amunicji.
Witoldowi Kaszkinowi, który już trzy lata spędził w Stacji Polarnej Instytutu Geofizyki PAN na Spitsbergenie – w tym dwa rok po roku, co jest rzadkim przypadkiem – spotkania z niedźwiedziami zdarzały się wielokrotnie. Uwiecznił je na fotografiach. Często jednak konieczne było użycie broni, by uniknąć zbyt bliskiego kontaktu z tymi pięknymi, ale groźnymi zwierzętami. W ciągu roku w bezpośredniej okolicy Polskiej Stacji Polarnej obserwuje się około 50−200 niedźwiedzi polarnych. Z powodu stałej obecności tych zwierząt na wyspie stacja naukowa, oprócz aparatury badawczej, dysponuje także magazynem broni i amunicji, a uczestnicy badań muszą przejść przeszkolenie w skutecznym posługiwaniu się bronią.
Zimownicy i letnicy
Uczestnicy badań na Spitsbergenie dzielą się na zimowników (ekipa całoroczna) i letników. Do stacji przybywają razem, na jednym statku, zazwyczaj na początku lipca. Tu jednak zaczynają się różnice. Zimownicy dostają „jedynki”, stacja będzie ich domem przez cały rok i muszą mieć zapewnione minimum prywatności. Letnicy przyjechali tylko na kilka dni lub tygodni, mogą więc nocować w pokojach wieloosobowych. W samej stacji przebywają krótko. Większość czasu spędzają na badaniach terenowych. Wraz z uczestnikami ekspedycji przypływa też zaopatrzenie: żywność – głównie mrożona, ale latem także świeża, paliwo do agregatów prądotwórczych, skuterów śnieżnych i pontonów oraz różnego rodzaju aparatura badawcza.
Pod koniec krótkiego arktycznego lata, na przełomie sierpnia i września, letnicy opuszczają Hornsund. W stacji pozostaje tylko grupa zimowników. Zazwyczaj tworzy ją 8 osób: meteorolodzy, glacjolog, sejsmolog, magnetyk, elektronik, mechanik i chemik. Mają za zadanie utrzymać stację przez pozostałą część roku i zachować ciągłość pomiarów meteorologicznych, magnetycznych, sejsmicznych, glacjologicznych i środowiskowych.
Poza letnimi miesiącami goście są w stacji rzadkim zjawiskiem. Dwa razy w roku, w okolicy najważniejszych świąt – Bożego Narodzenia i Wielkanocy, stację odwiedza polski ksiądz z Tromso. Wraz z nim zjawia się pastor z „pobliskiego” Longyearbyen – to najbliższe miasto oddalone o 136 km w linii prostej, lecz dostać się tu można tylko śmigłowcem, skuterem śnieżnym w zimie lub statkiem czy jachtem w lecie. Wiosną czasami zawitają w odwiedziny Norwegowie na skuterach śnieżnych, latem zdarzają się miłe wizyty globtroterów opływających świat.
Trudno jednak powiedzieć, że ze światem nie ma łączności – stacja posiada satelitarne łącze internetowe, zatem można korzystać ze wszystkich możliwości, które ten fakt stwarza, w tym ze Skype’a.
W kwietniu w Hornsundzie zjawia się „ekipa lodowcowa”, czyli zespół glacjologów z Polski i zagranicy. Dla zimowników, którzy od wielu już miesięcy pozostawali odcięci od świata, to nie tylko wydarzenie towarzyskie i bezpośrednie wieści z kraju „na żywo”, ale także poszerzony zakres prac i obowiązków w terenie, na lodowcach. Lodowiec Hansa jest „oczkiem w głowie” stacji, to na nim skupia się większość najważniejszych pomiarów i badań polskich polarników.
Woda, woda
Lato jest dla zimowników szczególnie męczące. W stacji stacjonują wtedy zespoły badawcze, reprezentujące różne dziedziny nauk, około 40 osób, które przybyły tam często po raz pierwszy. Trzeba przeszkolić ich z zasad bezpieczeństwa przebywania w Arktyce, obsługi sprzętu znajdującego się w bazie, nauczyć segregacji śmieci – część odpadów jest spalana na miejscu w nowoczesnej spalarce, a szkło i metal są składowane oddzielnie. Dbałość o ekologię wyraża się także w funkcjonowaniu nowoczesnej biologicznej oczyszczalni ścieków – jedynej takiej na Svalbardzie.
Latem wodę dla naukowców zapewnia pobliskie jeziorko. Niestety, zdarzają się okresy, gdy ludzi jest dużo, a woda w ograniczonej ilości. W listopadzie jeziorko zamarza. Wtedy źródłem wody jest bardzo czysty, stary, kilkusetletni lód lodowcowy, który wyrzucany jest przez morze na plażę. Zimownicy gromadzą jego zapasy. Lód wrzucany jest do specjalnego zbiornika i topiony. Od grudnia jest już sporo śniegu, który aż do czerwcowych roztopów stanowi źródło wody dla Stacji. Zimową porą co wieczór odbywa się swoisty rytuał ładowania łopatami śniegu do zbiornika, w którym uczestniczy cała załoga Stacji.
Czas ciemności i zórz polarnych
W końcu przychodzi ten moment. Od początku listopada słońce przestaje wschodzić. Listopad jest jeszcze szaro−bury. Od grudnia panują „egipskie ciemności”. Słońca nie ma przez ponad 100 dni, z czego przez dwa miesiące panuje ciemność zupełna. Po raz pierwszy słońce wschodzi ponownie w połowie lutego.
Okres arktycznej zimy ma jednak swoje uroki – wtedy właśnie można obserwować zorze polarne. – Za pierwszym razem wrażenie jest ogromne – mówi Witold Kaszkin. Potem to piękne zjawisko powszednieje. Najpiękniejsze pojawiają się rzadko i robią wrażenie nawet na tych, którzy już „przywykli”. Utrwalone na fotografiach, cieszą oczy wielu ludzi. Za jedną z nich Kaszkin, zakopiański meteorolog, na co dzień pracujący w Wysokogórskim Obserwatorium Meteorologicznym IMGW na Kasprowym Wierchu, zdobył wyróżnienie w konkursie fotograficznym „National Geographic”.
Ciągłość pomiarów
– Zachowanie ciągłości pomiarów jest jednym z najważniejszych osiągnięć całorocznej stacji na Spitsbergenie – mówi prof. Jacek Jania, wybitny glacjolog z Uniwersytetu Śląskiego. Nie byłoby to możliwe bez pracy ekipy zimowników. Pomiary meteorologiczne należy odczytywać co trzy godziny. Mimo, że urządzenia meteo zbierają dane automatycznie, jednak meteorolog musi wyjść na dwór, podejść do stacji i odczytać je. – Nie da się określić opadu, chmur, czy parametrów śniegu wyglądając jedynie przez okno – komentuje Witold Kaszkin.
Także glacjolodzy muszą regularnie odwiedzać pozostawione na lodowcu „tyczki” pomiarowe i odczytywać z pomocą urządzeń GPS ruch lodowca oraz ablację śniegu. W tzw. domkach magnetycznych, które wchodzą w skład stacji, bada się zmienność pola magnetycznego Ziemi, na co wpływ ma m.in. aktywność Słońca. Zbudowane są one bez użycia metali magnetycznych i nie wolno do nich wnosić nawet najmniejszych metalowych przedmiotów.
Zimownicy wspomagają też letników w badaniach. Witold Kaszkin zasłynął z podchodzenia pod czoło lodowca po zamarzniętym morzu, by pobrać próbki wody do badań. – To brawura. Nigdy bym na to nie pozwolił – mówi prof. Jania, ale widać, że ceni ten wyczyn. – Bez tego nie mielibyśmy jak zbadać działania lodowca. Sam bym poszedł po tę wodę – dodaje.
Ponieważ stacja leży w odizolowanym miejscu, jednym z zadań polarników jest też stały nasłuch komunikatów radiowych na częstotliwościach morskich UKF i reagowanie np. na wzywanie pomocy. Dzięki temu w 2007 polscy polarnicy pomogli ratować pasażerów i załogę rosyjskiego statku, który miał groźny wypadek w wyniku osunięcia zwałów lodu tuż przed dziób statku.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.