W obronie kartofli
W czasach, kiedy egzamin na medycynę był jeszcze w połowie ustny, pewna kandydatka na pytanie „Co to jest hematokryt?” odpowiedziała: „bóg grecki” – i szybko dodała: „starożytny oczywiście”. Na to słynny diabetolog, profesor Jan Tatoń, odparł: „Tak, wiemy. A hemoglobina to jego żona”. Anegdotka ta, wsparta podobnymi smakowitymi przykładami, mogłaby świadczyć o niskim poziomie wiedzy maturzystów, na który teraz się tak powszechnie narzeka, ale to się zdarzyło ponad trzydzieści lat temu, kiedy – jak powiadają – maturzyści wiedzieli więcej. A może inaczej? W moim przekonaniu chodzi tu przede wszystkim o rozdźwięk między różnymi światami umysłowości, w tym wypadku między światem umysłowości szkolnej a światem umysłowości erudycyjnej.
Zdająca nie myślała kategoriami wiedzy, ale taktyki zdawania. Wpojono w nią – bezpośrednio czy pośrednio, przez praktykę reżymu szkolnego – że najważniejsze jest rozumienie, z jakiego powodu jest odpytywana, a nie, o co chodzi w pytaniach. Jej celem było dostanie się na studia, a nie egzaltowanie umiejętnościami. To przecież dwa różne podejścia. Najważniejsze – prześliznąć się przez dziurkę od klucza, dalej już jakoś pójdzie. Skupiła się więc na jakości mówienia, nie zaś na treściach, w ostatecznym rachunku błahych. Bo cóż by dla niej znaczyła nawet najlepsza odpowiedź, gdyby na egzaminie przepadła? I w ogóle, kto będzie za dziesięć, dwadzieścia lat pamiętał o jakimś egzaminie? Dla niej najważniejszy był ów dodatek: „starożytny oczywiście”, który miał potwierdzać pewność siebie, jakże ważną w tych zawodach.
Nie sądzę, żeby ten przypadek nadawał się do jakichś uogólnień, ale przypomina on, że czasem warto spojrzeć na ludzi trochę innymi oczami. Jeśli ktoś pisze w gazecie, że kwas siarkowy ma wzór HCl, a Napoleon miał na imię Bonaparte (nic nie zmyślam), to oczywiście, tak jak wszyscy inni, wzruszam ramionami, krzywię się z dezaprobatą i mruczę pod nosem „dureń”, „nieuk”, homo unius libri. Ale to brak wiedzy konkretnej. Nie zajrzał biedak jeden z drugim do encyklopedii, zapomniał, co było w siódmej klasie. Przypomnijmy mu, że są książki na świecie, że jest choćby Wikipedia, źródło takie sobie, ale zawsze źródło.
Oto redaktor Polsatu relacjonuje wyścig Kubicy słowami: „Robert już nie wykręci takiego czasu okrążenia, może wykręci za dwa, trzy okrążenia, ale na miękkich nogach, przepraszam, oponach, ale już takiego okrążenia nie wykręci, bo to będzie inne okrążenie, na tym samym torze oczywiście. To jest Monte Carlo, proszę państwa”. No, i śmieję się wraz z innymi telewidzami, bo co mam robić. Mógłbym wyłączyć fonię, ale wtedy nie dowiedziałbym się – znów posłużę się cytatem – „czy nasz kierowca jeszcze jedzie, czy już zjechał do pitstopu z oderwanym skrzydłem, nawet gdyby jechał dalej, bo realizator nie pokazuje, kto właściwie w tym peletonie jedzie”.
Starałem się wczuć w trudną rolę mówiącego na żywo, który ma nie tylko mikrofon przed sobą, ale kilka monitorów, obraz rzeczywisty, współpracownika, który dogaduje swoje, teczkę z informacjami, którą trzeba cały czas wertować, na uszach słuchawki ze zwrotną, przepychających się kibiców, przeszkadzających kolegów sprawozdawców. Musi mówić z piekielnie podzielną uwagą, a przecież wiemy, że „podzielnej uwagi” nie ma. Chodzi raczej o zdolność szybkiej zmiany skupienia uwagi na różnych obiektach, wymagającej ogromnego wysiłku. Sprawozdawca biega oczami, strzyże uszami, musi przeprowadzać błyskawiczną selekcję danych i czasem już mu nie wystarcza ani czasu, ani sił na ułożenie wypowiedzi w coś sensownego.
Ktoś powie, że po prostu należy zmienić sprawozdawcę. Wtedy jednak wkroczylibyśmy na obszar telewizyjnej logistyki, gdy mnie chodzi o to, że to nie jest dobre rozwiązanie. Ten sprawozdawca jest niewątpliwie znawcą przedmiotu, a tacy na kamieniu się nie rodzą. Nie jest prawdą, że kompromitacja go wyklucza. Prawdą jest natomiast, że do ludzi niedouczonych lub niewyćwiczonych nikt nie ma cierpliwości. Nikomu nie chce się „naprawiać ludzi”. On mówienia po polsku nigdy nie ćwiczył, ale tego nie bierze się pod uwagę. Podejrzewam, że wystarczyłoby zaprosić go na krótkie doskonalenie i że ani nie jest to bardzo kosztowne, ani nie wymaga przesadnego wysiłku. Dziewczę, które pomyliło hematologię z mitologią, najprawdopodobniej miało kiepską nauczycielkę biologii. Gdyby nie wyrozumiałość i poczucie humoru profesora na egzaminie, zapewne nie zostałaby świetną lekarką (a jest nią!). W Polsacie, o ile mi wiadomo, nie ma działu językowego czy choćby specjalisty w tej dziedzinie, w innych telewizjach, z państwową na czele, też nic się w tej sprawie nie robi. Nikt redaktorowi nie powiedział, że zdania trzeba budować krótkie i zgrabne, a on sam do tego nie dojdzie. Myślę, że wystarczyłoby powiedzieć, pewnie obyłoby się bez specjalnych szkoleń.
To trochę tak jak z tymi kartoflami, które pewnego razu uznano za trujące, bo przygotowano potrawę z owoców, a brzydkie bulwy wyrzucono.
e mail: piotr@muldner.pl
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.