Szóste wyzwanie

Przemysław Śleszyński


Przekonanie, że to kapitał intelektualny powinien być podstawowym motorem rozwoju Polski, jest tak samo banalne i oczywiste, jak konsekwentnie bagatelizowane przez kolejne rządy. Ogłoszony raport Polska 2030. Wyzwania rozwojowe (pod redakcją M. Boniego, z licznym, 16-osobowym zespołem autorów oraz 33 współpracowników) stwarza kolejną (którą to już?) okazję do zastanowienia się w tym kontekście nad kluczowymi problemami rozwoju kraju. W obszernym studium, liczącym blisko 400 trzyszpaltowych stron formatu A4, nauce i jej związkom z gospodarką poświęcono jedno z dziesięciu wyzwań (s. 203-235).

Wyzwanie szóste, bo o nim mowa, dotyczy gospodarki opartej na wiedzy i rozwoju kapitału intelektualnego. Na początek sformułowano dylemat rozwojowy: „Gospodarka oparta na wiedzy i rozwój kapitału intelektualnego. Powiększający się dystans Polski wobec rozwiniętych gospodarek świata w obszarze kapitału intelektualnego” versus „Kapitał intelektualny jako główne źródło konkurencyjności Polski w globalnej gospodarce”. Duża część rozdziału poświęcona jest wykazaniu, że polska gospodarka charakteryzuje się niską produktywnością, która wynika z niskiej innowacyjności, a ta z kolei ze słabego kapitału intelektualnego. Jest to związek przyczynowo skutkowy wyjaśniający tylko część tej złożoności, również sposoby wyjścia z impasu, sugerowane przez autorów, chociaż trafne, wydają się być niewystarczające.

Mrówka i słoń

Współcześnie postęp technologiczny wykuwany jest w mniejszym stopniu w państwowych instytucjach badawczych, a głównie w prywatnych, wielkich koncernach. Przy tym przepaść pomiędzy jednymi i drugimi jest ogromna, mało kto zapewne zdaje sobie sprawę, że wielkość całego polskiego budżetu na naukę – nieco ponad 1 mld euro rocznie na wszystkie dziedziny, począwszy od filozofii, przez historię, geografię, po fizykę i astronomię – to mniej więcej tyle, ile wydatki jednego z wcale nie największych koncernów zachodnich na R&D, np. Siemensa lub Motoroli, na tylko jedną, bardzo wyspecjalizowaną dziedzinę działalności. Porównanie to przywodzi nieodparcie wizję zderzenia mrówki ze słoniem. Polska nauka budżetowa przy obecnym, czy nawet dwukrotnie większym poziomie finansowania, nie ma poważniejszych szans w globalnej konkurencji technologicznej i każdy, kto twierdzi inaczej, najzwyczajniej tkwi w romantycznym błędzie. Aby Polska dokonała skoku na miarę powojennej Korei Południowej czy Finlandii, konieczny jest wielokrotny, może nawet dziesięciokrotny wzrost wydatków budżetowych na B+R. Taki scenariusz jest nieprawdopodobny, ze względu zarówno na realia budżetowe, jak też konieczność formułowania wielkich wizji i rozmachu, oderwania od przyziemnych, bieżących spraw czy wreszcie pokonania skostniałości polskich struktur akademickich. W tym kontekście pokrzepiająca opinia autorów (s. 232), że w ostatnich kilku latach nastąpił wzrost finansowania na naukę ze środków budżetowych o 5 proc., czyli o kilka setnych punktu procentowego (do poziomu 0,39 proc.), ma takie samo znaczenie, jak to, że głodnemu zamiast garści suchego ryżu dano dwa ziarna więcej.

Państwowe instytuty i laboratoria pełnią jednak rolę inspirującą, „zapładniającą” badania i rozwój. Z tego względu dobrze zaprojektowana polityka naukowa, nawet jeśli nie jest poparta olbrzymimi sumami, przynosi owoce. W największej potędze naukowej – Stanach Zjednoczonych – funkcję „koła zamachowego” pełnią agencje rządowe, w tym związana zwłaszcza z eksploracją kosmosu NASA, o budżecie w 2009 roku wynoszącym blisko 18 mld dol. Dla porównania, budżet polskiego Centrum Badań Kosmicznych PAN jest około 7 tysięcy razy mniejszy. Ale nawet w najbiedniejszym i najbardziej zapóźnionym cywilizacyjnie kraju zawsze istnieją możliwości wsparcia pewnej grupy badań, unikatowych ze względu na szczególne cechy podmiotowe lub przedmiotowe. Są to wybitne talenty, instytucje z długą tradycją, ale również konkretne obiekty badawcze, ważne z punktu widzenia ich historycznej, przyrodniczej czy geograficznej wyjątkowości. Nie zawsze jednak w tych krajach znana jest metodyka analityczna i często brakuje transferu najnowszych narzędzi badawczych. Rolą państwa jest inicjacja takich badań, a w przypadku istnienia osiągnięć lub fenomenów na skalę światową – systematyczne łożenie na rozwój tego, względnie sprzyjanie transferowi do systemu społeczno gospodarczego, jeśli badania te mają wymiar praktyczny, w postaci instrumentów polityki naukowej, takich jak np. ulgi podatkowe.

Międzynarodowy cykl produktu

Dochodzimy tutaj do sedna zagadnienia, mianowicie, czy jeśli nawet istnieją w Polsce pionierskie osiągnięcia technologiczne na skalę światową lub możliwe jest w przewidywalnym czasie wypracowanie takich osiągnięć, to zaistnieje na nie zapotrzebowanie ze strony praktyki? Innymi słowy, czy wynalezienie i opatentowanie nowej technologii pozwoli na rozwój i osiągnięcie sukcesu międzynarodowego jakiegoś przedsiębiorstwa, dodajmy - w dużej skali finansowej? Odpowiedź na to pytanie, niestety, nie jest twierdząca.

Uzasadnienie tej smutnej konstatacji wiąże się z teorią międzynarodowego cyklu produktu. W modelu tym, sformułowanym przez R. Vernona jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku, zarysowuje się podział na kreację, produkcję dojrzałą oraz standaryzowaną, przy dystrybucji w różnych krajach (lub obszarach geograficznych), w zależności od stopnia innowacji i czasu jej istnienia na rynku. Towary i usługi są najpierw tworzone w centrach rozwoju, a na końcu produkowane na masową skalę w krajach o taniej sile roboczej, względnie o nieco droższych kosztach pracy, ale dużych rynkach zbytu. Można dodać, że jest to jeden z podstawowych mechanizmów różnicujących świat na centra i peryferie. O tym, że inwestycje zagraniczne w Polsce w pierwszym etapie transformacji w większości ponoszone były nawet na przejmowanie rynków, niż na wartość dodaną w postaci nowych i nowoczesnych zakładów, pisał wyczerpująco prof. Bolesław Domański(Kapitał zagraniczny w przemyśle Polski, Kraków 2001). Dopiero po 2000 roku wzrosła w istotniejszy sposób liczba inwestycji typu greenfield, ale nadal nie są to najnowocześniejsze zakłady, ale zazwyczaj montownie lub wytwórnie masowych towarów przemysłowych, względnie centra prostych usług, np. księgowo-finansowych, niewymagające angażowania zaawansowanego kapitału intelektualnego.

Powyższe uwagi potwierdza omawiane opracowanie. W raporcie podaje się (s. 266), że Polska charakteryzuje się najniższym udziałem firm zagranicznych w nakładach na B+R: jest to 7 proc. wydatków przedsiębiorstw, wobec średniej 20 proc. w krajach zachodnich. Jeśli te liczby przełożyć w stosunku do wszystkich wydatków na naukę, otrzymujemy zaledwie 2 proc. (udział sektora przedsiębiorstw w nauce w Polsce to około 30 proc.). Podstawowy dylemat rozwojowy Polski powinien zatem brzmieć, czy można zachęcić korporacje transnarodowe do inwestowania w polską naukę albo ściślej – na obszarze Polski. Obecnie jest to niezwykle utrudnione, i wcale to nie nasza wina, tylko decyzji strategicznych koncernów wpisujących się w model międzynarodowego cyklu życia produktu.

Niewątpliwie, miejsce, jakie zajmuje Polska w tym cyklu nie jest złe i pozwala na produkcję oraz eksport konkurencyjnych, masowych towarów i niekiedy usług. Niestety, wynika to ciągle z niskich kosztów pracy i powstaje pytanie, co będzie, kiedy te koszty wzrosną powyżej granicy opłacalności, a nastąpi to zapewne za dekadę lub dwie, wskutek konwergencji dochodów ludności i ich wynagrodzeń.

Model fiński

Równocześnie restrukturyzacja, a zwłaszcza prywatyzacja, przeprowadzona po 1989 roku, polegająca na wycofaniu się własności państwowej ze znacznej części gospodarki, oprócz niewątpliwych korzyści społeczno-ekonomicznych, takich jak zwłaszcza wzrost wydajności, przyniosła utracenie kontroli nad strategicznym formułowaniem ich celów rozwojowych. To z tego powodu głosy wołające o innowacyjność firm działających w Polsce są nietrafione, a podejmowane działania nieefektywne. Firmy zagraniczne, kontrolujące większość polskiej gospodarki, zwłaszcza w sektorze dużych i wielkich przedsiębiorstw, są zainteresowane wdrażaniem własnego know-how, na które poniosły nakłady w krajach macierzystych. Np. brytyjski koncern farmaceutyczny GlaxoSmithKline na swych stronach internetowych podaje, że w Polsce zatrudnia zaledwie 46 pracowników w sektorze badań i rozwoju. Tymczasem polski oddział tej spółki w 2008 roku osiągnął przychody w wysokości 3,5 mld zł i zatrudniał 1,7 tys. osób. Przychody firmy-matki to 24 mld funtów, zatrudnienie ogółem 100 tys. osób, wydatki na badania i rozwój 3,5 mld funtów brytyjskich, a zatrudnienie w sektorze R&D – 15 tys. osób. W tym kontekście warto przypomnieć autorom polskiej prywatyzacji model węgierski, gdzie ustawowo zobowiązano inwestorów zagranicznych do ponoszenia nakładów na B+R.

A zatem, rozdzieranie szat nad tym, że w Polsce zgłaszana jest bardzo niska liczba patentów, niewiele pomoże. Polska jest zagrożona przyjmowaniem nierzadko przestarzałych licencji produkcyjnych lub nawet gotowych produktów (vide przetargi zbrojeniowe) i to za bardzo wysokie sumy. Był to niezły pomysł w latach 70. ubiegłego wieku, kiedy przepaść technologiczna między Polską a światem zachodnim była olbrzymia, ale obecnie prowadzi wprost do trwałego zapóźnienia cywilizacyjnego, większego w dziedzinach strategicznych (obronność, badania kosmiczne i satelitarne, biotechnologie), mniejszego w pozostałych.

Czy istnieją zatem jakieś drogi wyjścia z tej sytuacji? Po pierwsze rozwiązaniem jest zastosowanie modelu fińskiego i koncentracja publicznych środków na kilku wybranych dziedzinach, w których kontrola publiczna została utrzymana i możliwości wpływu państwa są największe. Paradoksalnie, jest to górnictwo i przemysł ciężki, dziedziny mało popularne i schyłkowe, ale dające szanse rozwoju dzięki zachodzącej reorientacji energetycznej w świecie i generalnie wzmagającej się dyskusji nad tzw. bezpieczeństwem klimatyczno-energetycznym. Być może to ostatnie połączenie jest jakimś prognostykiem budowy, na bazie dotychczasowego dorobku Polaków, centrum badań nowych technologii związanych z jednej strony z nowoczesną, konwencjonalną i odnawialną energetyką (sekwestracja dwutlenku węgla, geotermia, biogazownie), a z drugiej – na zagrożeniach klimatyczno-katastrofalnych.

Drugi sposób, to sprzyjanie powstawaniu klastrów gospodarczych dla mniejszych firm, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Ostatni sposób, najtrudniejszy i obarczony największym ryzykiem, to próby wykreowania dużych firm w najdynamiczniej rozwijających się dziedzinach, takich jak zwłaszcza biotechnologia czy automatyka. W przypadku ostatnich dwóch sposobów jest tu znacznie więcej niewiadomych, „miękkich” czynników lokalizacyjnych oraz szans powodzenia wynikających często z indywidualnych umiejętności czy charyzmatycznego menedżerstwa. Można zapytać, czy Polska w wystarczającym stopniu wspiera talenty gospodarczo-naukowe? Czy programy stypendialne dla doktorantów nauk ścisłych w wysokości 500 zł miesięcznie to jałmużna, czy sposób na selekcję negatywną?

W opracowaniu na s. 213 sformułowano głęboko niesprawiedliwy pogląd, że „wpompowanie dodatkowego strumienia państwowych pieniędzy w anachroniczny, niekonkurencyjny i niewydolny system nauki i badań zwiększy jedynie skalę patologii i nie doprowadzi ani do przełomowych odkryć naukowych, ani do bardziej efektywnej komercjalizacji wynalazków, tym bardziej że istotną barierą staje się również brak wystarczającej podaży badaczy, szczególnie w obszarze nauk ścisłych”. Tymczasem rankingi międzynarodowe klasyfikują całą polską naukę na około 20-30 miejscu, przy poziomie globalnego finansowania na znacznie odleglejszych pozycjach. To proste porównanie pokazuje, że efektywność polskiej nauki jest znacznie wyższa w stosunku do średniej. I dlatego należy właśnie „wpompować” strumień pieniędzy, rzecz jasna, w najlepsze zespoły i dziedziny badawcze, dające szanse na efekty mnożnikowe. Delimitacja tych dziedzin i wskazanie zespołów nie mogą być jednak wyłaniane tak, jak dotychczas, przez samo zainteresowane środowisko, gdyż rodzi to podejrzenia o sprzyjanie interesom grupowym. Konieczne jest zwrócenie się w tym zakresie w większym stopniu do biznesu, względnie powołanie zupełnie nowych centrów badawczych, z próbą pozyskania osób mających doświadczenie w pracy w podobnych centrach za granicą.

Efektywność edukacji

W ostatniej części rozdziału autorzy oceniają polski system oświatowy, głównie przez pryzmat badań porównawczych PISA i stawiają tezę (s. 223), że o innowacyjności polskiej gospodarki w 2030 roku zadecyduje obecna efektywność systemu edukacyjnego. Również ten wniosek nie wyczerpuje całej złożoności zagadnienia. Przede wszystkim nie można krytykować polskiego systemu kształcenia, podczas gdy polscy uczniowie przy zdecydowanie mniejszych nakładach jednostkowych osiągają w porównaniach międzynarodowych niejednokrotnie wyniki lepsze niż ich rówieśnicy z Wielkiej Brytanii (nauki przyrodnicze), Włoch (matematyka) czy Hiszpanii (nauka czytania). A więc generalna ocena jest taka, że polski system edukacyjny jest niezły, co nie znaczy, że nie należy go modyfikować czy nawet reformować. Problem leży gdzie indziej.

Istnieje przekonanie, poparte statystyką międzynarodową, że jeśli podniesie się wskaźniki wykształcenia, to automatycznie przełoży się to na sukces gospodarczy. W Polsce już co druga osoba w wieku 20-30 lat studiuje lub legitymuje się wyższym wykształceniem i jakoś tego cudu gospodarczego nie doświadczamy. Co więcej, osoby te stają się bardzo często bezrobotne, względnie migrują za granicę w poszukiwaniu pracy. Istotą rozwoju gospodarczego nie jest bowiem kompetencyjna egalitarność, ale jednostkowa elitarność zawodowa. Miał odwagę to sformułować ostatnio m.in. prof. Klaus Bachman(Licencjat dla wszystkich, magisterka dla elit, „Gazeta Wyborcza”, 19.06.2009). Pora, aby ten typ myślenia był w końcu zauważalny w dyskusjach o reformie polskiej nauki i szkolnictwa wyższego.

A zatem, o innowacyjności i sukcesie polskiej gospodarki zadecyduje w większym stopniu nie obecna efektywność systemu edukacyjnego w całości (jakkolwiek bardzo pożądana, ze względu na podnoszenie kwalifikacji całego społeczeństwa), ale to, czy będzie on w stanie możliwie najlepiej wyedukować i zagospodarować ułamek najbardziej utalentowanych i kreatywnych jednostek, które będą zdolne do „pociągnięcia” pozostałych. Podsumowując, drugie z podstawowych wyzwań dla polskiego rozwoju cywilizacyjnego, w kontekście kapitału intelektualnego, powinno być zatem formułowane jako zdolność wyławiania talentów, wspierania ich edukacji i dawania możliwości rozwoju zawodowego.

Polskę w perspektywie 2030 roku powinno być stać na wykształcenie kilkudziesięciotysięcznej elity intelektualno-zawodowej i wykorzystanie jej, na atrakcyjnych warunkach w kraju, w tworzonych w tym celu zupełnie nowych ośrodkach badawczo-rozwojowych, nieobciążonych spuścizną sprzed 1989 roku, w ścisłym powiązaniu z biznesem. To są inwestycje nie mniej ważne, jak w „twardą” infrastrukturę, a być może o jeszcze większym znaczeniu. Od tego, czy w kolejnych testach PISA uczniowie zajmą 1, 5, czy nawet 10 miejsce, ważniejsze jest, czy nie zostanie stracony potencjał najbardziej utalentowanych i kreatywnych jednostek, zdolnych do przeprowadzenia skoku cywilizacyjnego Polski.

Marzenia i mrzonki

Materiał przygotowany w Zespole Doradców Strategicznych daje nie tylko wiele do myślenia, ale przede wszystkim jest bardzo dobrym punktem wyjścia do debaty nad tym, jak Polska ma wyglądać za dwie dekady. W tym czasie nasz kraj czeka niespotykany w historii napływ funduszy strukturalnych wartości około 100 mld euro, który może zostać równie dobrze wykorzystany i ulokowany w dojrzałe i uzasadnione projekty, jak i zmarnowany przez nieprzemyślane decyzje inwestycyjne, rozproszenie środków i zwyczajne „przejedzenie”. Są to olbrzymie kwoty, które powinny być przeznaczone na wielkie inwestycje społeczno-gospodarcze, dające podstawy do rozwoju późniejszych pokoleń. Analogia z przedwojenną Gdynią i Centralnym Okręgiem Przemysłowym jest tu pełnoprawna, oczywiście bez mała wiek później katalog i kompozycja tych przedsięwzięć muszą być odmienne i uwzględniać przemiany cywilizacyjno-technologiczne zmierzające w kierunku gospodarki kreatywnej.

Dobrze by było, aby dyskusja na te tematy nie stała się upolityczniona, tak jak to było w przypadku poprzednich strategicznych wizji rozwojowych. Można zresztą z goryczą odpowiedzieć – i co z tego, że te dyskusje są mniej lub bardziej upartyjnione, jeśli polityka naukowo-gospodarcza (a raczej jej brak) nie zmienia się. W archiwach czasopism sprzed dekady można znaleźć wiele żarliwych tekstów o zapaści polskiej nauki i o tym, jak to wpłynie degradująco na gospodarkę oraz ogólnie rozwój cywilizacyjny. Od tego czasu polska nauka wegetuje dalej, a gospodarka, jak była, tak jest niekonkurencyjna. Według ostatniego raportu konkurencyjności Światowego Forum Ekonomicznego, Polska została sklasyfikowana na odległym 53 miejscu spośród 134 krajów, znów spadając o jedno „oczko” w dół. Minie kolejna dekada, a polski „tygrys gospodarczy” i skok cywilizacyjny nie będzie już marzeniem, tylko mrzonką.

 
Doc. dr hab. Przemysław Śleszyński pracuje w Instytucie Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN.