Pułapki w zmianach systemowych nauki

Andrzej Sawicki


Poniższe uwagi spisałem po przeczytaniu artykułu Nauka, głupcze! („Academia”, nr 2/18/2009, str. 16-19), napisanego przez byłego już ministra, prof. Jerzego Duszyńskiego. Artykuł ten ma związek z przyjętym przez rząd pakietem pięciu ustaw o nauce i jest w zasadzie streszczeniem zasad przyjętych przy kolejnej reformie systemu. Projekty tych ustaw, już od chwili ich ogłoszenia, wywołały gorącą dyskusję i sprzeciw wielu środowisk. Obawiam się, że tak nagłośniona reforma znowu nie doprowadzi do osiągnięcia zamierzonych celów, gdyż w pakiecie nie uwzględniono elementarnych doświadczeń praktycznych i realiów dnia codziennego. Poniżej przedstawiam kilka takich pułapek. Chronologia jest zgodna z tekstem prof. Duszyńskiego, gdyż tak będzie wygodniej.

Nakłady na naukę

Dane przedstawione przez profesora są porażające. Nakłady na naukę w Polsce, w przeliczeniu na głowę, są 12-krotnie niższe w porównaniu do średniej w UE. Oznacza to praktycznie, że nauka w Polsce nie jest finansowana, a nakłady to rodzaj zasiłku socjalnego. Zasiłkiem tym źle się gospodaruje, gdyż z naszego budżetu finansujemy inne państwa, o czym świadczy to, że zdołaliśmy odzyskać zaledwie 53 proc. naszej składki w 6. Programie Ramowym UE.

W innych państwach europejskich programy UE to margines. Te kraje dbają przede wszystkim o własne interesy i pieniądze lokują we własną naukę. Niewielkie pieniądze, które wkładają do wspólnego worka, pomnażają „strzygąc naiwne owce”. Ostatnio naukowi eurokraci mówią o tym, że minionych 20 lat polityki naukowej UE to fiasko, gdyż podobno naukowcy mają wąskie horyzonty, bo każdy z nich jest zainteresowany tylko własną specjalnością. A przecież jest to normalne i bardzo ludzkie. Bez podziału pracy nasza cywilizacja nie osiągnęłaby takiego poziomu, jak teraz. Uczestniczyłem kiedyś w programie UE, w którym brało udział ok. 10 jednostek z różnych państw i wiem, jakie kłopoty miał koordynator. Nic dziwnego, że koordynacja pracy znacznie większych zespołów nie jest możliwa, co przecież można było przewidzieć.

Innowacyjność

Pan profesor pisze: „Niska pozycja nauki w Polsce musi skutkować niską innowacyjnością naszej gospodarki”... A może jest akurat odwrotnie? Przecież polska gospodarka to głównie odtwórczość. Zachodnie firmy wchodzą na nasz rynek ze swoimi własnymi technologiami i nie są zainteresowane wspieraniem potencjalnej konkurencji. Jeżeli dostrzegą zdolnych Polaków, to ich po prostu u siebie zatrudnią i nie będą się przejmowali naszymi problemami. Występuje tutaj raczej sprzężenie zwrotne, gdyż niska pozycja nauki i przemysłu wzajemnie się stymulują. Przykładem jest upadający przemysł stoczniowy i coraz niższa pozycja okrętownictwa w polskich uczelniach. To właśnie dlatego jest tak źle, jak pisze prof. Duszyński w rozdziale Drudzy od końca.

Z patentami jest różnie. Skoro w Polsce kiepsko patentują, to trzeba spytać, czy opłaca się patentować, czy też dla wynalazców jest to droga przez mękę? Najłatwiej mieć pretensje, że nie patentują, ale przecież ludzie są racjonalni: jeżeli nic z takiego patentu nie będę miał, to po co się wysilać? Ponadto trzeba się też przyjrzeć istniejącym patentom. Mój kolega poszukał w Internecie i oko nam zbielało ze zdziwienia, jakie też to cuda ludzie potrafią opatentować. A potem za takie rzeczy przyznaje się jeszcze preferencyjne punkty.

Bariery

Jako pierwszą z 10 barier prof. Duszyński wymienia kiepskie publikacje polskich naukowców: 80 proc. tekstów jest drukowanych w słabych czasopismach. Z tym chyba muszę się zgodzić, ale dodam, że na świecie jest podobnie. Ponad 80 proc. prac, które są drukowane w czasopismach z listy filadelfijskiej, też nie ma większego sensu. Jedynym uzasadnieniem jest to, że wielka masa naukowców musi jakoś udokumentować swoją działalność i stąd ta olbrzymia produkcja publikacji. Chociażby z tego względu ich średni poziom musi być coraz niższy. Na pewno wprowadzenie „listy filadelfijskiej” jest pewną miarą jakości, gdyż trudniej opublikować pracę w dobrym czasopiśmie niż w jakimś lokalnym. Na pewno jest też to pewien czytelny sposób selekcji i jestem za jego utrzymaniem. Natomiast zaprzestałbym eksperymentowania z ciągłą zmianą punktacji czasopism w zależności od bieżącego impact factor, co powoduje niepotrzebne zamieszanie. Ten system oceny powinien być stabilny i prostszy. Sam impact factor stał się przedmiotem manipulacji i myślę, że nie jest już dobrą miarą jakości czasopism. Np. niektóre redakcje wymuszają niepotrzebne cytowania prac z konkretnego czasopisma tylko po to, aby zwiększyć ten wskaźnik. Znam całkiem przeciętne czasopisma, które niebotycznie wywindowały swój impact factor, podczas gdy bardziej „szlachetne” czasopisma mają ten wskaźnik znacznie niższy.

Przyczyny niskiej jakości polskich publikacji są oczywiste. Po prostu jest coraz mniej dobrych autorów, a to w wyniku negatywnej selekcji wygenerowanej przez zły system. Znajomy dziekan powiedział mi, że kiedyś, gdy na jego wydziale było ok. 100 studentów na roku, z 20 można było normalnie pracować. Teraz, gdy na roku studiuje 500-1000 osób, nadal jest tylko grupka ok. 20 dojrzałych studentów. Tak więc prosta statystyka w tym przypadku zawodzi. Co gorsza, najlepsi absolwenci nie garną się do nauki, tylko podejmują pracę znacznie lepiej płatną. Drugi element tej negatywnej selekcji to tępienie wybitnych jednostek. Rady wydziałów składają się z dosyć przeciętnych osób, które chcą mieć na co dzień „święty spokój”. Zrobią więc wszystko, aby nie wpuścić do swego stawu szczupaka.

Jako kolejną barierę minister wymienia niski poziom finansowania nauki, o czym już była mowa. Wspomina też, że w roku 2009 zaplanowano znaczny wzrost wydatków budżetowych na naukę. I wreszcie zauważa „słabe powiązanie wybitnych osiągnięć naukowych wielu uczonych z ich uposażeniem”. Powiedziałbym nawet, że istnieje zależność odwrotnie proporcjonalna pomiędzy osiągnięciami naukowymi a zarobkami. Oznacza to, że wybitni naukowcy, mający na koncie oryginalne osiągnięcia, zarabiają mniej niż słabeusze. Praca naukowa wymaga czasu i pewnej stabilizacji. Prawdziwy naukowiec woli mniej zarobić niż tracić czas na procedury biurokratyczne i bezproduktywne pokonywanie barier. Nauka jest dla niego pasją. Ci inni mają dużo czasu na wypełnianie formularzy, na intrygi, pozorne działania. Ponadto, jeśli są członkami gremiów decyzyjnych, to prawdziwego naukowca raczej nie będą popierać bądź to z zawiści, bądź przez ignorancję. Jeżeli Polacy mają jakieś osiągnięcia naukowe, to tylko dzięki tym nielicznym pasjonatom, a wbrew większości środowiska i biurokratycznym procedurom.

Wieloetatowość

Jest to kolejna plaga, w czym zupełnie się zgadzam z panem ministrem. Z moich doświadczeń wynika, że wieloetatowcy są słabymi pracownikami naukowymi i wprowadzają do macierzystej jednostki demoralizację. Jak na razie, nie muszą prosić dyrektora o zgodę na dodatkowe zatrudnienie i wymuszają różne ulgi, np. w postaci wolnych dni, aby poprowadzić wykłady lub egzaminy. W pracy pojawiają się rzadko, są aroganccy i skłonni do awantur, a nawet potrafią grozić sądami. Pozostałym pracownikom, którzy całą swą energię poświęcają macierzystej jednostce, trudno to zaakceptować, zwłaszcza, że ci wieloetatowcy mają takie samo uposażenie, jak oni, chociaż znacznie mniej wnoszą do dorobku jednostki.

Chyba można to wszystko uporządkować? Polska jest zdaje się jedynym krajem w świecie, gdzie z budżetu można pobierać kilka pensji. Przez zlikwidowanie wieloetatowości zaoszczędzi się ogromne pieniądze, które można byłoby znacznie sensowniej zainwestować.

Rywalizacja i elity

Nie ma w Polsce mechanizmów wyzwalających zdrową rywalizację, bo nie ma elit. Naiwne jest życzenie, aby polskie uczelnie i inne instytucje „wychwytywały talenty”. Kto ma to niby robić i według jakich kryteriów? Przecież królują przeciętniacy, którzy mają niewielkie pojęcie o tym, czym jest talent. Jeżeli taka osoba spotka prawdziwy talent, czuje się zagrożona. Naturalną reakcją będzie zatem unikanie takiego odmieńca. Są może wyjątki, np. młodzi polscy informatycy, którzy zdobywają międzynarodowe laury. Ale chyba tylko dzięki własnym zdolnościom, pracowitości i mądrym opiekunom, a wbrew systemowi.

Pan profesor pisze: „To niezależni eksperci powinni wskazać kryteria, dzięki którym jedne instytucje badawcze i ośrodki akademickie staną się flagowymi”. Pozostaje tylko praktyczne pytanie, jak znaleźć tych „niezależnych ekspertów” i według jakich kryteriów ich wyselekcjonować. Jak dotąd, różni „eksperci” pokazali, że niewiele potrafią, a ich działalność coraz więcej nas kosztuje. Wyłonienie prawdziwych elit jest też praktycznie niewykonalne z bardzo prozaicznych względów. Wyobraźmy sobie, że ktoś mówi znanej i utytułowanej osobie, że nie jest ona ekspertem w swojej dziedzinie i następnie wymienia merytoryczne argumenty. Chyba trudno to sobie wyobrazić, gdyż musiałby to być człowiek odważny, kompetentny i prawy, a takich nie ma wielu. Ponadto musiałby być człowiekiem niemądrym, gdyż w ten sposób zniszczyłby własną karierę.

Dowodem na to, że w Polsce niszczy się elity, jest sytuacja instytutów PAN. Zatrudniają one tylko ok. 4 proc. pracowników naukowych w Polsce, a rezultatem ich działalności jest ok. 25 proc. polskiego wkładu do nauki. Nawet według rankingów MNiSW są to najbardziej efektywne jednostki naukowe, a politycy próbują te instytuty zniszczyć. Wystarczy przypomnieć działalność poprzedniego rządu, któremu tylko zabrakło na to czasu. O intencjach obecnej władzy świadczą zapisy w projektach ustaw. Sytuacja instytutów PAN jest ciągle niestabilna, pensje znacznie niższe niż na słabszych naukowo uczelniach, brak ustawowych gwarancji dotyczących zasadniczych uposażeń itd.

Procedury i dobre praktyki

Jak dotychczas, obowiązujące procedury umożliwiają awans naukowy również osobom nie nadającym się do takiej pracy. Po promocji te osoby „kształcą” następców, recenzują różne prace i wnioski o przyznanie funduszy na badania, głosują nad ważnymi sprawami itd. No i doszło do tego, co obecnie mamy. Czy można wymyślić procedurę, która umożliwi wyłonienie prawdziwych elit? To bardzo trudne. Podstawową sprawą jest procedura dotycząca stopni i tytułu naukowego. Powinno się zmierzać do tego, aby stopnie naukowe i tytuł były wartościami rzadkimi i cennymi. Niestety jest odwrotnie.

Pan profesor wspomina też o etyce. Myślę, że postulowani mediatorzy obojga instancji nie są potrzebni, gdyż sprawy etyczne powinny być załatwiane doraźnie, według ogólnych zasad. Propozycja świadczy o tym, że społeczność naukowa może nie mieć rozeznania co do kwalifikacji poszczególnych czynów. Czy jest aż tak źle?

Z dystansem trzeba podchodzić do różnych narzędzi naukometrycznych, które prof. Duszyński celnie nazwał „w miarę obiektywnymi”. M.in. chodzi tutaj o indeksy cytowań. Wiadomo, że gdy pojawi się jakaś możliwość poprawienia swojej sytuacji, ludzie zrobią bardzo wiele, aby to wykorzystać. Niektóre środowiska pozakładały coś na kształt spółdzielni wzajemnego cytowania. Niektórzy redaktorzy czasopism wykorzystują swoją pozycję, sugerując autorom, że należałoby jeszcze zacytować publikacje właśnie tego redaktora. Pewne prace są cytowane zwyczajowo, bo „tak wypada”. Niektórzy autorzy są „karani” poprzez ignorowanie ich publikacji. Naukometria zaczyna już żyć własnym życiem, a do tego jeszcze odciąga od pracy poważnych uczonych, którzy fascynując się różnymi wskaźnikami i manipulacjami poświęcają na to mnóstwo czasu.

Skoro nauka jest finansowana z funduszy publicznych, to oczywiście musi istnieć jakiś system oceny. Najprościej przyznawać punkty według ustalonych kryteriów. Problem w tym, że chyba nie można zbudować takiego obiektywnego systemu, a skoro nie, to system punktowy trzeba jak najbardziej uprościć. Np. nie różnicować publikacji w czasopismach na podstawie bieżącego impact factor, a przyjąć tylko dwie kategorie czasopism z listy filadelfijskiej: „lepszą” i „gorszą”. Zmienić należy zasady punktacji rozdziałów w książkach oraz samych książek. Doszło np. do tego, że pracownicy podrzędnej uczelni piszą rozdziały do bezwartościowej książki wydawanej przez ich macierz, za które dostają więcej punktów niż inni za oryginalny artykuł w renomowanym czasopiśmie światowym. Zweryfikować też trzeba zasady przyznawania punktów za wdrożenia i patenty, gdyż często jest to fikcja. System ewaluacji powinien być tak prosty, jak idealny system prawny. Odnosi się wrażenie, że system oceny osiągnięć naukowych w Polsce jest tworzony raczej dla urzędników, a nie dla naukowców.

Drogi naprawy i ostateczne starcie

Kategoryzacja jednostek naukowych jest dobrym rozwiązaniem, ale przecież wprowadzono ją już kilkanaście lat temu, więc nie jest to nic nowego. Obiecywano wówczas, że najlepsi będą godnie finansowani, najsłabsi upadną. Obietnic nie dotrzymano. Doprowadzono do deprecjacji tytułu naukowego poprzez wprowadzenie stanowiska profesora uczelnianego. Jak te różne reformy wyglądały, wiem dobrze z praktyki, gdyż czwartą kadencję, z przerwą, pełnię obowiązki dyrektora Instytutu Budownictwa Wodnego PAN. Instytut ma pierwszą kategorię w rankingu MNiSW i został sklasyfikowany na 1. miejscu w Polsce, w grupie Budownictwo i architektura, wśród 48 jednostek. Posiadaliśmy status Centrum Doskonałości UE. A zatem powinniśmy być zaliczeni do elity i odpowiednio do tego godnie finansowani.

Po raz pierwszy obowiązki dyrektora objąłem w roku 1991, w okresie bardzo trudnym, gdy drastycznie zredukowano finansowanie nauki. W owym czasie było u nas ok. 190 pracowników (w szczycie 240 osób). W ciągu roku byliśmy zmuszeni zredukować zatrudnienie do ok. 80 osób i podjąć szereg innych kroków przystosowawczych. Od wprowadzenia rankingów zawsze mieliśmy pierwszą kategorię. Ostatnia podwyżka pensji została wprowadzona 13 lat temu, w roku 1996. Nasz budżet składa się z dotacji na działalność statutową oraz przychodów z innych źródeł (granty, programy UE, zlecenia z przemysłu). To wszystko nie wystarcza, aby podnieść podstawowe uposażenia, które są znacznie niższe od odpowiednich pensji w uczelniach. Z tego głównie względu IBW PAN nie jest atrakcyjnym miejscem pracy dla młodych ludzi i kadra się starzeje. Aktualnie pracuje u nas ok. 60 osób. Instytut jest żywym przykładem tego, do czego doprowadziła polityka naukowa od chwili odzyskania przez Polskę niepodległości, czyli do stopniowej degradacji elit. Dlatego też trudno mi uwierzyć w to, że w Polsce mogą powstać elitarne uniwersytety.

Jaka powinna być droga naprawy? Przede wszystkim potrzebna jest stabilność, gdyż nauki nie da się uprawiać na wariackich papierach. Stabilność oznacza ustawowe gwarancje i godne finansowanie i nie jest tym samym, co „święty spokój”. W instytutach PAN pensje powinny być zagwarantowane na poziomie obowiązującym w wyższych uczelniach – przecież są to również jednostki państwowe. Profesor w instytucie, z 20-letnim stażem „belwederskim”, dużym dorobkiem i liczącą się pozycją na świecie, ma podstawową pensję 4 tys. zł. brutto, czyli mniej niż sprzątaczka w Brukseli. Nie bardzo rozumiem, jak w takiej sytuacji ma być stoczona „prawdziwa walka z barierami hamującymi rozwój nauki w Polsce”. Przecież instytut daje z siebie wszystko. Nie wiem też, jak „zwyciężyć w tym starciu, aby zapewnić sobie miejsce w systemie nauki na poziomie, który będzie się liczył także poza granicami Polski”. Z kim to niby mamy walczyć? Przecież w Polsce, jak dotąd, wyprzedziliśmy konkurencję. Liczymy się też poza granicami Polski: skrót IBW PAN jest jak ważna pieczęć. Sugeruje nam się, abyśmy zostali „liderami rozwoju naszego kraju opartego na przejrzystych zasadach”. Nb. te zasady, zawarte w projektach nowych ustaw, nie są zbyt przejrzyste. Natomiast IBW PAN uczestniczy od kilkudziesięciu lat w realizacji projektów istotnych dla rozwoju naszego kraju, w zakresie swoich kompetencji. Wszystkie obiekty budownictwa wodnego w Polsce plus problematyka dotycząca polskiej strefy brzegowej i morza to nasza domena. Czy to mało, jak na tak niewielki zespół?

Na przykładzie IBW PAN chciałem pokazać pułapki związane z planowanymi reformami oraz rozbieżność pomiędzy hasłami politycznymi i praktyką. Zalążki elit już istnieją, trzeba im tylko pozwolić nadal się rozwijać, poprzez zagwarantowanie stabilności i trochę lepsze finansowanie.
 
Prof. dr hab. inż. Andrzej Sawicki, specjalista w dziedzinie budownictwa, jest dyrektorem Instytutu Budownictwa Wodnego PAN w Gdańsku Oliwie.