Coś się kończy, coś się zaczyna
Państwo ma, póki co, obowiązek kształcić swych obywateli, ale współczesny uniwersytet jest instytucją kosztochłonną, nic więc dziwnego, że architekci budżetu państwa z jednej strony poszukują alternatywnych źródeł finansowania uczelni, zwłaszcza prowadzenia badań, a z drugiej próbują dyscyplinować ich władze w zakresie wykorzystania środków pochodzących z państwowej kasy. Bo, jak słyszymy, uczelnie publiczne potrafią popaść w znaczne długi. Aż 14 z nich miało w ubiegłym roku deficyt. Niektóre mają go od lat i to bardzo wysoki. Nie zawsze najlepiej wyglądają też finanse uczelni niepublicznych, zmuszonych zaciągać kredyty.
I oto teraz, gdy wybrzmiał już tradycyjny Gaudeamus, okazało się, że od następnego roku akademickiego reguły gry ulegną zasadniczym zmianom. Po wejściu w życie nowelizacji ustawy przygotowanej przez MNiSW uczelnie finansowane z budżetu nie będą już mogły dowolnie się zadłużać. Jeżeli przez dwa kolejne lata ich deficyt przekroczy 25 proc. wysokości państwowej dotacji, będą musiały wdrożyć specjalny program naprawczy. Gdy nie przyniesie on oczekiwanej zmiany na lepsze, resort będzie mógł skierować do uczelni swego urzędnika (komisarza? kuratora?), który zawiesi pochodzące z wyboru władze uczelni (prócz prorektora ds. nauki) i przywróci równowagę budżetową. Będzie mógł m.in. sprzedać część majątku uczelni, ograniczyć wydatki na inwestycje czy podwyżki płac dla pracowników, wreszcie – zamykać najbardziej deficytowe kierunki. Studentów mają te zmiany nie dotknąć, będą mogli dokończyć naukę.
Jak by nie patrzeć, oznacza to ograniczenie autonomii uczelni. Na pewno pojawią się odwieczne pytania: Czy autonomia powinna mieć granice? Czy państwo może mieć wpływ na sposób wydatkowania pieniędzy budżetowych? Będziemy śledzić te dyskusje i obserwować efekty zmian.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.